JOE BONAMASSA. Koncert w The NIA Academy, Birmingham, 27 sierpnia 2013 r.

Gdy 9-letni Joe Bonamassa wrócił z wakacji do szkoły, pan od angielskiego spytał dzieci w klasie jak spędziły wakacje. Młody Joe podniósł szybko rękę i podekscytowany krzyknął: „Byłem w trasie z B.B. Kingiem!”. Nauczyciel zaśmiał się, a gdy chłopiec powtórzył to raz jeszcze nazwał go kłamcą i wezwał do siebie jego ojca. Ten, zgodnie z prawdą, wszystko potwierdził. Na dodatek pokazał film nakręcony podczas jednego z występów. Nauczyciel – jak wieść niesie – stał się od tamtej pory wiernym i oddanym fanem dorosłego już dziś Joe Bonamassy.

Kiedy więc dowiedzieliśmy się, że ten znakomity muzyk koncertować będzie w niedalekim od nas Birmingham, decyzja była błyskawiczna. Jedziemy!

Bilety na koncert kupiliśmy z miesięcznym wyprzedzeniem; pozostała kwestia czym jedziemy do tego największego, zaraz po Londynie, miasta w Wlk. Brytanii.

Birmingham
Birmingham

Po przeanalizowaniu wszystkich możliwych połączeń, po przeliczeniu kosztów przejazdu, wyszło nam, że najtaniej wyniesie nas wypożyczenie samochodu z wypożyczalni.

Ola, jako jedyna w tym czasie osoba z naszej czwórki posiadająca prawo jazdy, podjechała pod nasz dom nowiuteńkim Peugeotem i radośnie podskakując z triumfalnym okrzykiem oznajmiła: „Hurra, udało się! Przyjechałam!”

Wcześniej nam tego nie mówiła, ale do tej pory nie miała okazji jeździć po Anglii samochodem. To był jej pierwszy raz…

Przez moment zapaliła mi się w głowie lampka kontrolna. Wypożyczalnia była oddalona od nas niecałe dwie mile. Do Birmingham zaś jest ich około osiemdziesiąt! Da radę? Hm, musi..!

No nic. Kobyłka u płotu – pakujemy się do samochodu. I tu kolejna zagwozdka: nie pomyśleliśmy o nawigacji samochodowej. Co prawda auto miało je na wyposażeniu, ale za dodatkową opłatą. Mateusz robił więc za pilota naszej wycieczki i z komórką w ręku nakreślał nam trasę. Komórkowy GPS skierował nas na najkrótszą drogą. Szkopuł w tym, że zamiast wyprowadzić na autostradę, poprowadził nas poprzez lokalne, czasem bardzo wąskie drogi. Mając doskonałe humory nie przejęliśmy się tym nic a nic. Ba!  Przy okazji mogliśmy sobie pooglądać prowincjonalne angielskie pejzaże i krajobrazy, podziwiać małe, urokliwe wsie i małe miasteczka. Tego z autostrady raczej byśmy nie zobaczyli.

Do dziś Ola w naszych oczach uchodzi za bohaterem. Chrzest jako kierowca  przeszła znakomicie i zdała go na szóstkę! A to jedno „puknięte” lusterko mijanego samochodu wcale się nie liczy.

Jesteśmy w końcu pod drzwiami olbrzymiej The National Indoor Arena, w skrócie nazywanej NIA Academy. Nie widać żadnego plakatu Bonamassy, żadnego baneru reklamowego! Trochę to nas dziwi. Na drzwiach wisi tylko mała karteczka z informacją, że dzisiejszy koncert  odbędzie się punktualnie o 20.00. Tylko tyle?! Pozostała niecała godzina, a tu ledwie garstka ludzi: dwadzieścia, w porywach może trzydzieści osób i to w wieku dość zaawansowanym. Co do licha –  emeryci przyszli pograć sobie w bingo? Znowu w głowie zapaliła mi się lampka kontrolna i zaczynam mieć dziwne przeczucie, że trafiliśmy nie pod ten adres…

NIA Academy
NIA Academy

Około 19.30 otwierają się wielkie szklane drzwi i zaczynają wszystkich wpuszczać do środka. Jestem pod wrażeniem jak im to sprawnie i szybko idzie. Na moment odwracam głowę i widzę… tłum za nami. A jeszcze nie tak dawno była nas tu tylko garstka.

W środku NIA Academy robi wrażenie! Potężna hala, w której odbywają się zawody sportowe, liczne koncerty, stąd też transmitowany był na żywo konkurs  Eurowizji. Wysokie trybuny, dach zawieszony gdzieś hen wysoko, intensywnie czerwone siedzenia. My jesteśmy na parterze, kilkanaście rzędów przed sceną, a więc blisko! Mati się krzywi widząc krzesła: „Koncert na siedząco?” Ale widok mamy przedni. Na scenie centralnie ustawiona perkusja, po bokach bateria kolumn Marshalla, po lewej stronie instrumenty klawiszowe, w tym moje ukochane Hammondy, oraz … wiekowe pianino jakby żywcem przeniesione z lat 30-tych ubiegłego wieku.

Dokładnie minuta po 20-tej na scenę wychodzi mistrz ceremonii i bohater tego wieczoru. Punktowiec oświetla jego sylwetkę. „Schudł” – krótko stwierdziła Jola. I faktycznie wygląda bardzo szczupło, ale i elegancko w stalowym garniturze i ciemnych okularach. Siada na krześle i od razu zaczyna od akustycznego seta: krótkie intro, potem „Jelly Roll” i „Seagull”. Tak zaczyna wszystkie koncerty w Zjednoczonym Królestwie. Dopiero teraz krótkie przywitanie z publicznością i kolejne utwory. Człowiek orkiestra, niesamowita technika. Cóż on z tą gitarą nie robi? Mati, który też gra na gitarze od wielu lat, odwraca się w moja stronę i mówi „On jest z kosmosu! Tak nie gra nikt na świecie!”

Po tej, wydawałoby się nieziemskiej akustycznej uczcie, na scenie pojawiają się pozostali muzycy, czyli jego stała sekcja rytmiczna: perkusista Tal Bergman i basista Carmine Rojas, oraz Derek Sherinian – słynny klawiszowiec moich ukochanych Dream Theater i Black Country Communion.

Joe Bonamassa
Joe Bonamassa

Perkusja i bas wbijają nas w podłogę, a dźwięk jest sterylnie czysty i selektywny. Widać profesjonalną robotę akustyków. Słychać drobne niuanse i perfekcyjnie brzmiącą gitarę Joe Bonamassy.

Mistrz jest w wybornej formie. Jego zapowiedzi między utworami są krótkie i treściwe. Nie podejmuje dialogu z widzami, nie kokietuje ich, skupia się na grze na swym instrumencie. Publiczność to docenia. Pamiętam moment gdy w jednym z utworów, po bardzo energetycznym i mocnym wstępie dźwięk stopniowo schodzi coraz niżej i coraz ciszej. Sączą się te delikatne dźwięki ze sceny jak mgła, jak dym, rozpływają się. Prawie ich już nie słychać. Zahipnotyzował nas bowiem na widowni zapanowała absolutna cisza.  W hali, gdzie przebywa w tym momencie kilka tysięcy ludzi! Magiczny moment, ciarki przebiegły mi przez całe ciało. A potem eksplozja dźwięku i zostajemy ponownie wgnieceni w fotele potężną jego siłą. Muzyczne tsunami! To była pierwsza ( i nie ostatnia tego wieczoru) owacja na stojąco.

Jest też niespodzianka –  w pewnym momencie na scenę nieoczekiwanie wchodzi uśmiechnięty, starszy pan z brzuszkiem, kręconymi blond włosami i gitarą w dłoni. Twarz mi znana, ale nazwisko gdzieś uciekło. Trącam Matiego w bok. „Znasz?” i w tym samym momencie słyszymy: „Panie i panowie, przywitajmy naszego gościa. Bernie Marsden!”. Boże, no tak! Legendarny brytyjski gitarzysta takich grup jak Wild Turkey, UFO, Whitesnake, by wymienić tylko te najbardziej znane i najpopularniejsze.

Bernie Marsden
Bernie Marsden

Grają razem na dwie gitary, prześcigając się, przekomarzając i bawiąc się jednocześnie tym występem. Porwali nas tą swoją grą. Nikt nie siedział, wszyscy stali i klaskali w rytm z uniesionymi rękami do góry. Rozgrzali nas do białości. Szkoda, że ten niezwykle sympatyczny gitarzysta, przez cały czas uśmiechnięty od ucha do ucha, po tym utworze więcej się nie pokazał.

Każdy z występujących muzyków miał też swój set i każdy dostał potężne owacje. Jednak to, co zagrał na organach Hammonda Derek Sherinian wywarło na mnie największe wrażenie i przyprawiło o rockowy zawrót głowy. Od klaskania dłonie miałem opuchnięte jeszcze kilka dni po koncercie.

Były także bisy (a jakże) i ten ostatni, najdłuższy, zawierał cytaty z utworów Led Zeppelin, The Who i ZZ Top. A w głowie kotłowała się jedna, jedyna myśl: „Niech się to jeszcze na Boga nie kończy!”

Wracaliśmy do Oxfordu tuż przed północą zupełnie pustymi, uśpionymi już ulicami wielkiego, przemysłowego Birmingham. Miasta, w którym urodził się Ozzy Osbourne. Miasta, w którym wspaniały koncert dał Joe Bonamassa.