KEEF HARTLEY BAND „British Radio Sessions 1969 – 1971”

Jest sobota, 16 sierpnia 1969 r.  tuż przed godziną 16.00. Na farmie Maxa Yargusa w Bethel pod Nowym Jorkiem pod hasłem „Peace, Love And Happiness” (pokój, miłość i  szczęście) trwa największe święto muzyki, które do historii przejdzie pod nazwą Woodstock Festival, a który to festiwal magazyn „Rolling Stone” uzna za ” jedno z najważniejszych wydarzeń, które zmieniły historię rock and rolla”.

To drugi dzień festiwalu. Tego dnia na scenie wystąpili m.in. Canned Heat, Grateful Dead, Mountain. Ze sceny zszedł właśnie Carlos Santana entuzjastycznie przyjęty przez festiwalową publiczność. A ta rozgrzana do czerwoności przez słońce, muzykę i różnego rodzaju używki oczekuje na występ kolejnego wykonawcy – Keefa Hartleya i jego zespołu. Przerwa przedłuża się ponad normę i zniecierpliwiona publiczność zaczyna falować, buczeć i gwizdać dając upust swemu niezadowoleniu.

Tymczasem za kulisami napięta atmosfera. Niespodziewanie dla organizatorów, menadżer grupy zażądał od nich dwóch tysięcy dolarów, płatnych z góry, za filmowanie i nagrywanie występu jego podopiecznych. Ci nie chcą się zgodzić i straszą wycofaniem zespołu z festiwalu. Sytuacja robi się patowa, nikt nie chce ustąpić. Atmosfera się zagęszcza. Robi się naprawdę gorąco!

W końcu, o godz 16.45 zespół wychodzi na scenę. Jest w dobrej formie i porywa publiczność. Grają przez 45 minut  promując przy okazji swój debiutancki album „Halfbreed”. Niestety, zgodnie z zakulisowymi ustaleniami nikt tego nie filmuje, nikt tego nie nagrywa. Żądza pieniądza sprawiła, że bezpowrotnie straciliśmy możliwość obejrzenia i usłyszenia Keef Hartley Band na festiwalu w Woodstock.

Wyobrażenie o tym, jak grupa w tamtym czasie grała odsłaniają nam nagrania wydane na limitowanej do 500 sztuk płycie „British Radio Sessions 1969 – 1971”  zarejestrowane dla Radia BBC pomiędzy kwietniem 1969, a wrześniem 1971 r.

Keef Hartley Band – „British Radio Sessions 1969 – 1971”

Zaczyna się fantastycznie z tzw. „górnej półki”, bowiem otwierające płytę trzy pierwsze utwory nagrane „na żywo”, a  trwające blisko 40 minut robią wielkie wrażenie. Choćby tylko dla tych nagrań warto postarać się o nabycie tej płyty. Mamy tu bowiem jazzujące, progresywne i potężnie brzmiące granie! Okrojony skład do pięciu osób, bez rozbudowanej sekcji dętej jaka zwykle towarzyszy grupie daje czadu! Ta muzyka porywa i wgniata w fotel. Serio!

Jest tu także kilka studyjnych nagrań radiowych zarejestrowanych kilka miesięcy przed występem w Woodstock, oraz dwa utwory z wydanego w 1971 r. LP „Overday”.

Do kolekcji dodano bonus w postaci dwóch nagrań gitarzysty i wokalisty zespołu, Millera Andersona, z jego nowym zespołem tuż po odejściu z Keef Hartley Band trwające blisko 11 minut.

Podsumowując: mamy tu blisko 80 minut muzyki, która w epoce została wydana w ilości 100 egz. przeznaczonych do radiowych promocji na bardzo rzadkich i drogich dziś płytach winylowych. Jakość dźwięku jest doskonała, bo pochodzi właśnie z tych oryginalnych, remasterowanych radiowych rarytasów. Za wyjątkiem dwóch nagrań, pozostałe publikowane są po raz pierwszy!

Na koniec jeszcze jedna informacja. Zdjęcie w środku okładki pochodzi z festiwalu z Woodstock. Tyle tylko udało się zachować z tego koncertu.

JAN DUKES DE GREY „Sorcerers” / „Mice And Rats In The Loft” (1969/1970)

Spacerując po Oxfordzie lubię od czasu do czasu wstąpić do małych księgarń ulokowanych zazwyczaj gdzieś w małych wąskich uliczkach tego uroczego wiekowego miasta. Mają bowiem one w sobie jakiegoś ducha przeszłości, coś z klimatów starych antykwariatów. Oprócz książek, są tu także różnego rodzaju bibeloty, figurki, szkatułki, globusy, mapy. A także płyty, których próżno szukać w centrach handlowych.

W takim właśnie miejscu udało mi się wyłowić kolejną „znajdźkę” – dwupłytowy album zapomnianej, brytyjskiej folk rockowej grupy Jan Dukes De Grey, zawierający dwa pierwsze albumy: „Sorcerers” z 1969 roku i „Mice And Rats In The Loft” (co za uroczy tytuł!) z roku 1970.

Jan Dukes De Grey
Jan Dukes De Grey

O ile w naszym kraju muzyka folkowa nie cieszy się zbyt dużą popularnością, o tyle na Wyspach jest na równi stawiana z takimi gatunkami muzycznymi jak rock, blues, czy pop. Przekonałem się o tym dopiero tutaj, jak silnie zakorzeniona jest ona w tradycji brytyjskiej kultury i jak pieczołowicie jest ona kultywowana.

Zespół początkowo tworzyło dwóch muzyków, którzy po scenicznym debiucie w grudniu 1968 r. w Leeds zaledwie dziesięć miesięcy później wydali swą debiutancką płytę „Sorcerers” wydaną przez Decca Nova. Nazwa grupy nic nie znaczyła. „Po prostu dobrze prezentowała się na afiszach” – wspominał po latach lider grupy, Derek Noy. Album, na którym dominowały gitara i flet a la Jethro Tull (czasem zastępowany klarnetem), przynosi 18 akustycznych, acid/folkowo/psychodelicznych kompozycji bliskich ówczesnym nagraniom Tyranosaurus Rex  Marca Bolana .

Choć Jan Dukes De Grey uchodzili za jednego z czołowych reprezentantów  tzw. „nowej fali muzycznego undergroundu” tamtego okresu, (w rodzinnym Leeds osiągając status kultowego zespołu), gdzie otwierali koncerty m.in. tak uznanym już wtedy zespołom jak The Nice, czy Pink Floyd, to album przepadł z kretesem. Po dołączeniu do składu perkusisty, rok później ukazała się druga płyta „Mice And Rats Of The Loft” tym razem wydana przez Transatlantic.

Płyta zawierała tylko trzy rozbudowane kompozycje z kręgu muzyki progresywnej, folku, rocka i jazzu. I proszę mi wierzyć – to już była jazda z wyższej półki – gdzie doszukać się można porównań z King Crimson, Jethro Tull, czy The Strawbs. Eklektyczna, doskonała i typowa dla początku lat 70-tych perełka muzyczna pożądana przez znawców tematu! Dodatkowo CD zawiera dwa nagrania: „Love Potion No.9” i „Eldorado”, pochodzące z rzadkiego singla wydanego w 1974 r. pod nazwą Noys Band.

I tu powinienem zakończyć opowieść o grupie Jan Dukes De Grey i jej dwóch pierwszych płytach. Jednakże postanowiłem ( ku pamięci) napisać jeszcze kilka słów post scriptum.

PS. Po kilku latach przerwy Derek Noy reaktywował grupę w zmienionym składzie i w 1976 r. wszedł z nią do Britannia Row Studios należącą do Pink Floyd, by zarejestrować materiał na trzeci album. Nota bene, tuż za ścianą, Floydzi nagrywali w tym samym czasie „Animals”. Prace trwały rok, kosztowały 100 tysięcy funtów, a w produkcję trzech utworów zaangażował się sam Nick Mason (dla przypomnienia: perkusista Pink Floyd) traktując tę pracę jako odskocznię od pracy nad nową płytą macierzystego zespołu.

Niestety, wkrótce wybuchła rewolucja punk rockowa i nikt, żadna wytwórnia płytowa nie była w tym czasie zainteresowana wydaniem płyty z rockiem progresywnym! Dwadzieścia trzy lata później „Strange Terrain” wydała na CD wytwórnia Cherrytree Records.

Nie mam jeszcze tej płyty. Ale są przecież te małe księgarnie, które  staram się dość regularnie odwiedzać…