Kos, Walenty i motyle

Od kilku dni co rano budzi mnie kos. Taka dużo większa odmiana wróbelka. I choć natura nie dała mu kolorowych piórek, to obdarzyła go  niezwykłym darem – darem śpiewania, a właściwie gwizdania. Jest on w tym mistrzem. Fantastycznym mistrzem. Skoro jego głos przebił się przez mury mojej sypialni to pomyślałem sobie: „Teraz to już na pewno przyszła wiosna”.

Kos
Kos

Dla wielu z nas ta pora roku zaczyna się 20 (lub 21) marca, bo tak wychodzi z kalendarza astronomicznego. Dla innych zaczyna się ona z chwilą pojawienia się pierwszej jaskółki, czy innego bociana. Jest zwiastunem budzenia się nowego życia, początkiem nowego świata. Także i rynek muzyczny odradza się z zimowej drzemki, czego dowodem pojawiające się niczym wczesne nowalijki, płytowe wiosenne nowości. Ale dla mnie muzyczna wiosna zaczyna się za każdym razem dokładnie 14 lutego. Wiem, wiem! „To jeszcze zima” – ktoś krzyknie. No cóż, za oknem pewnie tak, ale w moich głośnikach już niekoniecznie…

Dziś dzień 14 lutego przede wszystkim kojarzy się z sympatycznymi „walentynkami”, które dotarły do nas kilka lat temu z zachodniej Europy i na dobre wpisały się w nasz rodzimy kalendarz. A tak przy okazji: czy wszyscy znamy tę piękną legendę walentynkową? Otóż w III wieku naszej ery w Cesarstwie Rzymskim żył biskup Walenty, który wbrew zakazom ówczesnego  cesarza, Klaudiusza II Gockiego, dawał śluby legionistom. Wg cesarskiego dekretu młodzi żołnierze w wieku 18-37 lat nie mogli wchodzić w związki małżeńskie, gdyż jak uważał cesarz, najlepszymi żołnierzami są ci niemający rodzin. Biskup Walenty za złamanie tego prawa został wtrącony do więzienia, gdzie zakochał się w niewidomej córce swego strażnika. I jak mówi dalej legenda, narzeczona pod wpływem tej miłości odzyskała wzrok. Gdy dowiedział się o tym cesarz, kazał zabić duchownego. W przeddzień egzekucji Walenty napisał list do swej ukochanej, który podpisał „Od Twojego Walentego”. Egzekucję wykonano 14 lutego 269r. Tyle legenda.

14 lutego obchodzi także swe urodziny Piotr Kaczkowski – legenda radiowego mikrofonu, któremu całe pokolenia zawdzięczają muzyczną edukację w czasach gdy nie było komputerów i internetu, a najlepiej sprzedawanymi płytami w kraju nad Wisłą były te wydawane przez Państwowe Zespoły Ludowe Pieśni i Tańca „Mazowsze” i „Śląsk”. I właśnie od Pana Piotrusia wszystko się zaczęło. Przez kilka kolejnych lat prezentował na antenie „Trójki” w tym dniu płytę zespołu Colosseum „Valentyne Suite” a w zasadzie puszczał w eter tytułową suitę. Ten album to niewątpliwie jedna z absolutnie najważniejszych rzeczy wydanych w 1969 roku. Zachwyca mnie ona tym kapitalnym połączeniem jazzowej improwizacji, klasycznej podniosłości i rockowej mocy. Sama suita nie jest jakaś potwornie trudna, choć  wymaga odrobiny skupienia. Dziś nie wyobrażam sobie, aby tego dnia nie wybrzmiała u mnie w domu i ta płyta, i ta kompozycja. Tak jak Wigilia nie może się odbyć bez „Silent Night”. Ot, tradycja.

Colosseum - "Valentyne Suite" 1969
Colosseum – „Valentyne Suite” 1969

Tradycją jest także to, że w pierwszy dzień wiosny zawsze słucham, skryte pod tymi kolorowymi motylami z okładki, dźwięki z płyty „The Colour Of Spring” grupy TALK TALK.

TALK TALK - "The Colour Of Spring" 1986
TALK TALK – „The Colour Of Spring” 1986

Był to ich trzeci w dyskografii album wydany w 1986 roku, usadowiony pomiędzy przebojowym The Party’s Over”  a minimalistycznym The Spirit Of Eden„. Tak jak wiosna jest między zimą i latem. Moim zdaniem to najlepszy album w całej ich karierze. Bowiem nie ma on słabych punktów. Oprócz tej krótkiej pory przedwiośnia nie słucham tej płyty wcale. Mogę powiedzieć, że to taki dla mnie „sezonowy” album. Nie pasuje do jesiennych deszczowych dni. Nie pasuje do białego puchu za oknem. Nawet latem ciężko się do niego zabrać. Tylko i wyłącznie wiosna. I to nie tylko przez tytuł…

Ładne, skoczne piosenki przeplatają się z cichymi kompozycjami i pełnym emocji śpiewem Marka Hollisa. Niezależnie od tego, czy muzykom chodzi o rytm, czy ciszę, siłą TALK TALK okazują się być małe, trudne do usłyszenia dźwięki, jedno ukłucie gitary, albo jeden jedyny akord na fortepianie. Jedna sekunda, która wbije się w pamięć  jak dobry, dwugodzinny film. Jeden z pozoru przypadkowy dźwięk. Jedna chwila… Płyta jest tak znakomita, że nie jestem w stanie wyróżnić  jakikolwiek pojedynczy utwór. Wybiórczo więc powiem, że np.”April 5th” to wyciszony, minimalistyczny i nostalgiczny utwór, w którym poczucie czasu nie istnieje; absolutnie rewelacyjny i „przebojowy” z brawurową partią harmonijki i z rozpaczliwym wokalem Hollisa jest „Living In Another World„; słodko-gorzki „Time It’s Time” śmiało może kandydować do najlepszych kompozycji w całej historii zespołu. Prawdziwa perełka! I tak dalej i tak dalej… Motyle w brzuchu. Takie jak te z okładki.

Wiosna nadchodzi i już chce się ściągnąć z siebie ciepłe kurtki i czapki. Zobaczyć pierwsze liście na drzewach, zanurzyć się w ciepłych  promieniach słońca. Pokazać małemu Adasiowi jak z ziemi ku słońcu przebijają się pierwsze kwiatki, jak gałązki wierzby pokrywają się puszystymi kotkami. Wiosna. I wszystko budzi się do życia.

Mnie ze snu budzi poranny gwizd kosa, który upatrzył sobie drzewo tuż obok sypialnianego okna. Jego gwiżdżący śpiewny głos przebijający się przez mur dociera nawet pod zaciągniętą po uszy kołdrę. Ptasie trele to też muzyka. Piękna muzyka. Tylko dlaczego o czwartej nad ranem..?