BADLANDS „Badlands” (1989)

Urodzeni pod Złą Gwiazdą” – takim właśnie tytułem można byłoby opatrzyć  historię kalifornijskiej grupy BADLANDS, która zawsze miała „pod górkę”. Tak naprawdę ich historia zaczęła się w momencie, kiedy gitarzysta Jake E. Lee, po odbyciu trasy koncertowej z Ozzy Osbournem promującą płytę „Ultimate Sin” dostał list polecony od Sharon Osbourne. Zawarte w nim informacje nie były dla Jake’a pomyślne. Został zwolniony z pracy. Dziwne się to wydawało, bowiem współpraca obu panów układała się znakomicie, co podczas tournee Ozzy wielokrotnie podkreślał, twierdząc również, że tak znakomitego gitarzysty to on jeszcze w swoim zespole nigdy nie miał.

Rozczarowanie wkrótce ustąpiło miejsca silnemu pragnieniu stworzenia własnej grupy. Do tego projektu postanowił zaprosić Raya Gillena, wokalistę o mocnym, rockowym głosie, którego znał m.in z zespołu Blue Murder prowadzonego przez znanego gitarzystę Johna Sykes’a. Dość długo trwało nim w końcu obaj razem się spotkali, w czym niewątpliwie bardzo pomogła matka Gillena, widząc upór z jakim Jake E. Lee dążył do nawiązania kontaktu z jej synem.

Ray Gillen śpiewał w różnych zespołach w Los Angeles i to w tym mieście wypatrzył go Tony Iomi z Black Sabbath. Zaproponował mu odbycie trasy koncertowej po USA promującą album „Seventh Star” zastępując na scenie Glenna Hughes’a, który niespodziewanie opuścił Sabbath zaraz po nagraniu płyty. Wkrótce też rozpoczęto pracę nad nowym albumem „The Eternal Idol” z Rayem Gillenem jako wokalistą. Jednak wytwórnia płytowa wkrótce z tego pomysłu się wycofała  i ostatecznie na płycie zaśpiewał Tony Martin. (Uwaga! W 2010 roku ukazała się wersja Deluxe tego albumu zawierająca nagrania z Gillenem. Prawdziwa gratka dla wszystkich kolekcjonerów i miłośników tego wokalisty!)

W ciągu kilku tygodni do tej dwójki dołączyli: basista Greg Chaisson (którego Lee spotkał podczas przesłuchania u Ozzy’ego), oraz perkusista Eric Singer, z którym z kolei Gillen znał się z czasów Black Sabbath.

Rok później, w czerwcu 1989 roku wychodzi ich debiutancka płyta zatytułowana po prostu „Badlands” wydana przez Titanium (należąca do  Atlantic Records).

Badlands
Badlands

Patrząc na okładkę albumu odnieść można wrażenie, że mamy do czynienia z zespołem z popularnego na przełomie lat 80-tych i 90-tych kręgu tzw. „hair metalu”. Obcisłe skórzane spodnie, bandany i natapirowane długie włosy. Taki image był wówczas normą i utożsamiany był z zespołami takimi jak Motley Crue, Cinderella, czy Poison, by wymienić te najbardziej popularne. Może i pasowali do tego wizerunku, ale na tym kończą się wszelkie podobieństwa, bowiem muzycznie niewiele mają wspólnego z tymi cudakami. Debiutancki album wypełniony jest czystym, energetycznym hard rockiem w  połączeniu z  „kańciastymi” blues-rockowymi riffami tak charakterystycznymi dla mocnego rocka z lat 70-tych. Tak już jest na samym początku, w otwierającym album utworze „High Wire„!!! Ileż w tym rockowej pasji i zadziorności!!! Doskonale radzi sobie w tym wszystkim Jack E. Lee, który w kapitalny sposób pokazuje te swoje gitarowe galopady, którymi czarował u Ozzy’ego na albumie „Bark At The Moon”. Śpiewający Ray Gillen, to jakby lustrzane odbicie młodego Roberta Planta i wcale nie mam na myśli jego wyglądu. Niesamowity głos, który zachwyca skalą, ekspresją i może śmiało pretendować do grona najlepszych wokalistów rockowych wszech czasów! Do tego sekcja rytmiczna uwijająca się w pocie czoła i niczym wytrawni zawodowcy, pompują tyle energii, że serce zaczyna tłoczyć więcej krwi do obiegu. Z kolei „Rumblin’ Train” o bluesowym zabarwieniu tylko z pozoru przynosi  ukojenie trzymając słuchacza w ciągłym napięciu. Cały album to kawał dobrego solidnego grania na najwyższym poziomie i trudno wyróżnić tutaj jakikolwiek utwór. Dlatego proszę się nie sugerować, że wymieniłem tylko dwa tytuły. Ten krążek po prostu nie ma słabych stron!

Płyta odniosła sukces w USA i cały 1990 rok grupa spędziła w trasie koncertowej. Wkrótce zespół opuścił Eric Singer przyjmując propozycję grania na perkusji w zespole Kiss po śmierci Erica Carra. Jego miejsce zajął Jeff Martin i w nowym składzie BADLANDS nagrało drugą swą płytę „Voodoo Higway„, która jednak nie powtórzyła sukcesu debiutu, mimo że zawierała kilka świetnych kompozycji w tym rewelacyjny „The Last Time”.  Po części winę za to ponosiła wytwórnia Atlantic, która za wszelką cenę chciał grupie narzucić bardziej melodyjny, przebojowy styl na co członkowie grupy absolutnie zgodzić się nie chcieli. Doszło też do poważnego konfliktu pomiędzy Jake’em  E. Lee, a Rayem Gillenem konsekwencją czego było usunięcie tego ostatniego z zespołu (zastąpiła go… soulowa wokalistka Debby Holiday). Co prawda na czas trasy koncertowej po Wielkiej Brytanii Gillen  dołączył do swych kolegów, ale nawet nie wtajemniczeni widzieli, że w zespole dzieje się nie najlepiej. W konsekwencji czego po powrocie do Stanów grupa BADLANDS rozwiązała się. I jeśli ktoś miał nadzieję, że muzycy w końcu dojdą do porozumienia i się pogodzą, by wskrzesić tak dobrze zapowiadającą się karierę zespołu przyszła wkrótce bardzo zła wiadomość, która ponad wszelką wątpliwość rozwiała te nadzieje.

Ray Gillen zarażony wirusem HIV zmarł 3 grudnia 1993 roku w New Jersey. Miał zaledwie 34 lata.

Ray Gillen (1959 – 1993)

Eric Singer i Gregg Chaisson współpracowali niezależnie od siebie z wieloma znanymi muzykami, a spotkali się  znów w Blindside Blues Band. Jake E. Lee rzadko nagrywa nowe albumy, a szkoda bo to świetny gitarzysta o bardzo charakterystycznym sposobie gry.

Krótką karierę „Urodzonych Pod Złą Gwiazdą” podsumował niedawno w jednym z wywiadów  Gregg Chaisson: „BADLANDS był najlepszym zespołem w całej mojej karierze. Ray był w tamtych czasach najlepszym rockowym wokalistą, Jake geniuszem gitary, a Eric już wówczas należał do największych rockowych perkusistów. Muzyka, którą komponował Jake sprawiła, że stałem się bardziej kreatywny i zawsze będę mu za to wdzięczny,

Zremasterowana reedycja płyty „Badlands” ukazała się ponownie w 2010 roku, do której dołączono dodatkowy utwór „Ball & Chain„. Warto ją mieć na półce obok płyt Led Zeppelin, czy Black Sabbath. Absolutny kanon rocka lat 90-tych!