Astronomy Domine, czyli Aria z Danielem

Na początku była astronomia. Na początku, czyli przed muzyką. Ciągnęło mnie do gwiazd, a w zasadzie do spoglądania w nocne niebo.  Do oglądania Księżyca, planet i innych obiektów astronomicznych amatorską lunetą. Pociągało mnie zaglądanie w czeluście Kosmosu z perspektywy mojego podwórka. I zgłębianie wiedzy o otaczającym Wszechświecie. Oczywiście jak każdy młody chłopak w tym czasie uganiałem się w dzień za piłką, byłem fanem Klossa i Czterech Pancernych, a filmową śmierć szlachetnego i bohaterskiego wodza Apaczów, Winnetou, przypłaciłem trzydniowym bólem głowy i wysoką  gorączką. Ale noce były moje. Nocami wymykałem się by popatrzeć w gwiazdy.  By zajrzeć  Panu Bogu w okna. Astronomia górą!

Muzyka przyszła niewiele później. Od razu zaznaczę, że muzycznie wychowałem się na audycjach radiowej „Trójki”. Chyba tak jak wszyscy z pokolenia ludzi dziś zaliczających się do przedziału wiekowego plus czterdzieści. Witold Pograniczny, Dariusz Michalski, Jerzy Janiszewski, Piotr Kaczkowski, Wojciech Mann i wielu, wielu innych odkrywali przede mną całą paletę gatunków muzycznych. Od bluesa i rock’n’rolla, po rock, jazz i muzykę klasyczną.

Wszystko zaczęło się w momencie, gdy za dobre świadectwo ukończenia szkoły podstawowej rodzice kupili mi i mojemu młodszemu bratu, magnetofon szpulowy ZK120T. Tę „wspólnotę” traktowałem mniej więcej przez miesiąc, przejmując potem całkowitą kontrolę nad tym urządzeniem (sorry braciszku!). O ile pamiętam, był to chyba pierwszy polski magnetofon na tranzystorach, wypierający modele lampowe. Mój prestiż w oczach podwórkowych kumpli podniósł się bardzo wysoko. Byłem pierwszy, który miał takie cudo na własność.

Początkowo nagrywaliśmy wszystko co się dało nagrywać, łącznie z naszymi i rodziców głosami. Na szpulowej taśmie był istny groch z kapustą. Traktowaliśmy to jako dobrą zabawę, a jednocześnie przetestowaliśmy ten sprzęt na wszelkie sposoby. Ktoś w końcu podpowiedział mi, że „… na UKF-ie grają fajne kawałki” i tak natrafiłem na „Trójkę”. Taśmy szpulowe wnet zapełniły się  muzyką z ulubionymi piosenkami, a wkrótce z całymi albumami. Opisane, ponumerowane, stały dumnie wyeksponowane  najpierw obok książek, a następnie na osobnej półce. Mogłem delektować się nagranymi z radia płytami Pink Floyd, Led Zeppelin, Deep Purple, Budgie, Jethro Tull, Hendixa, Cream… Muzyka zaczęła wciągać mnie coraz bardziej, a „Trójka” mnie uzależniła. Nagrań dokonywałem w kuchni, bo tylko tam był najsilniejszy sygnał radiowy. Problemem była jednak… lodówka. Kiedy włączał się jej agregat, robiło się  zakłócenie w postaci trzasków, które przenosiły się na taśmę. Strasznie mnie to wkurzało, więc na czas nagrania wyciągałem z gniazdka jej wtyczkę i dźwięk miałem czysty! Kiedyś w Wielkanoc Piotr Kaczkowski prezentował płytę Pink Floyd „Obscured By Clouds”. Byłem w siódmym niebie, bowiem tej płyty jeszcze w swej taśmotece nie miałem. Tak byłem uradowany, że po zakończeniu audycji zapomniałem o… włożeniu wtyczki z powrotem do gniazdka. No i lodówka cała zapełniona świątecznym jadłem rozmroziła się!

Zasłużony ZK120T po kilku latach został zastąpiony przez kupiony w „Pewexie” magnetofon „Aria”. Z wyglądu przypominał profesjonalny, wielośladowy magnetofon studyjny. Dziś z perspektywy czasu mogę powiedzieć, że parametry techniczne „Aria” miała przeciętne, ale prezentowała się w tamtym czasie okazale (szczególnie, gdy miała założone duże  srebrne szpule) i była moją wielką dumą. Robiła wrażenie dosłownie na wszystkich bez wyjątku, którzy do mnie wówczas przychodzili.

Magnetofon "Aria"
Magnetofon „Aria”

W tym samym mniej więcej czasie mój tata był na kontrakcie w Jugosławii, skąd przywiózł mi kilkanaście płyt, wśród których były  albumy Yes, Genesis, Nazareth, Tangerine Dream. Dostałem także płytę jugosłowiańskiego Bijelo Dugme (Koncert Kod Hajduccke Ccesme”), którego liderem był… Goran Bregovic. Wówczas nikt z nas nie miał zielonego pojęcia, że za kilka dekad Bregovic będzie najpopularniejszym bałkańskim muzykiem w naszym kraju.

Koncertowa płyta Bijelo Dugme bardzo mi się podobała. Połączenie rocka z folklorem bałkańskim, to było coś, czego do tej pory nie słyszałem. No i ta okładka płyty, z kłaniającą się na scenie baletnicą z…  anatomicznym fragmentem jej uda!

Bijelo Dugme "Koncert Kod Hajduccke Ccesme" (1977)
Bijelo Dugme „Koncert Kod Hajduccke Ccesme” (1977)

Mając TAKIE płyty potrzebowałem dobrego gramofonu. Taki też był „Fonomaster” z wbudowanym wzmacniaczem i kolumnami 2×20 Wat (szał!). Miał on jedną fajną i bardzo praktyczną rzecz – małą „wajchę” do opuszczania ramienia na płytę, co pozwalało precyzyjnie i delikatnie ustawić nie tylko igłę na początek płyty, ale także na dowolnie wybrany jej fragment. Do tego posiadał regulowany nacisk igły na płytę, oraz zawieszony ciężarek siły odśrodkowej. No i lampę stroboskopową pozwalającą idealnie ustawić obroty talerza. Dokupiona specjalna miotełka z bardzo mięciutkim włosiem służąca do zbierania pyłków kurzu ustawiona przed igłą gramofonu pozwalała na bardzo dobry odbiór nagrań. Pod względem technicznym „Fonomaster” sprawował się znakomicie, ale ze względu na wbudowany wzmacniacz, wygląd miał trochę toporny. Kiedy więc na nasz rynek trafił płaski „Daniel” z czujnikami dotykowymi (tzw. „sensorami”) na fotokomórkę, z automatycznym opuszczaniem i podnoszeniem ramienia, to właśnie ten gramofon zajął poczesne miejsce na półce ze sprzętem. Automatyka, która w założeniach miała ułatwić jego obsługę, w pewnej kwestii… przeszkadzała. Automatyczne wyłączanie płyty i powrót ramienia na swoje miejsce startowe było zaprogramowane na mniej więcej 25-tą minutę odtwarzania. Standardowo obie strony analogowych płyt nie trwały dłużej. Ale zdarzały się wyjątki. Choćby płyta grupy UFO „Flying – One Hour Of Space” gdzie jedna strona albumu trwała 29, zaś druga 31 minut. Siłą rzeczy nie mogłem tej płyty nigdy wysłuchać do samego końca, bo automatycznie w 25-tej minucie gramofon mi się wyłączał. Cóż było robić? Trzeba było dostać się do środka gramofonu i odłączyć kabelek odpowiedzialny za tę funkcję. Trwało to trochę czasu, aż w końcu uporałem się z tym problemem.

Gramofon "Daniel"
Gramofon „Daniel”

Ten gramofon służył mi do końca. To znaczy do dnia, w którym wspólnie z Jolą, podjęliśmy decyzję, że sprzedajemy (w dobre ręce) całą kolekcję płyt analogowych wraz z gramofonem (szacunkowa wartość tego wszystkiego równa była cenie nowego Fiata 125p!) i inwestujemy w sprzęt i płyty CD, które powoli wchodziły na rynek. Decyzja nie była łatwa, ale cyfryzacja błyskawicznie wypierała analogowy zapis dźwięku, więc uznaliśmy ten moment za odpowiedni. Do dziś pamiętam nasze żałobne miny i łzy w oczach, gdy odprowadzaliśmy wzrokiem odjeżdżający samochód z uzbieraną takim trudem przez lata kolekcję czarnych krążków. Jakaś część naszego życia bezpowrotnie nam się oddalała. Czuliśmy się jak po stracie najbliższego członka rodziny.

Przez moje ręce przewinęło się później sporo sprzętu Hi-Fi wysokiej klasy, ale do dziś, ten tu opisany, wspominam z wielkim sentymentem. Bo to on przypomina mi te szalone czasy, gdy poznawałem muzykę. Bo dorastałem i dojrzewałem obok niej, kiedy ona się tworzyła. Mogę powiedzieć, że byłem jej rówieśnikiem, czasem starszym, czasem młodszym bratem. Obserwowałem wzloty i upadki grup i solistów, tworzenie się nowych stylów muzycznych, dramatyczne rozstania i powroty po latach na muzyczną scenę. I to wszystko do dziś jest dla mnie interesujące i pasjonuje mnie tak, jak na początku. Co zaś tyczy się płytoteki, to została ona w miarę szybko odbudowana na płytach CD, choć początki były koszmarne i trudne.  Dziś zbiór liczy sobie kilka tysięcy tytułów i wciąż się powiększa. A pamiętając koszmar rozstania się z czarnymi płytami, raz zakupiony CD nie opuszcza już półki na którą został postawiony. Bo muzyka jest jak wierny przyjaciel. Zostaje z nami na zawsze.