Wracam do pomysłu, by w jednym wpisie przypomnieć kilka płyt, które kupione w „ciemno” pod wpływem impulsu okazały się strzałem w dziesiątkę i dziś są ozdobą mojej płytoteki. O niektórych, tak kupionych i dobrze „trafionych” albumach pisałem wcześniej. Przypomniałem wówczas płyty takich wykonawców jak: Baby Grandmothers, Fraction, Headstone, Kristyl i Morgen. Dzisiaj takie kupowanie w „ciemno” zdarza mi się zdecydowanie rzadziej. Rzadziej, nie oznacza, że w ogóle.
Ekscytujące jest to, że udaje się jeszcze wyszukać płyty, będące świadectwem transformacji klasycznego rocka opartego na bluesie, utrzymanego w klimacie psychodelii z mocnym, ciężkim graniem. Takim okazał się album kwartetu z Houston – JOSEFUS.
JOSEFUS „Dead Man/Josefus II” (1970)
Na jednym krążku CD umieszczono dwa albumy tego teksańskiego zespołu. Nie spodziewajmy się jednak uroczych dźwięków teksańskich bezdroży w stylu choćby ZZ Top. Otrzymujemy muzykę opartą na mocnych, gitarowych riffach, wyśpiewanych drapieżnym, szorstkim wokalem Pete’a Bailey’a . Okazyjnie pojawia się też harmonijka ustna („Situation”) kojarząca się z klimatem debiutu Black Sabbath. Do tego masywna sekcja rytmiczna, fantastyczna, nieco bluesująca, przesterowana, a jednocześnie przenikliwa gitara Dave’a Mitchella, oraz całkiem chwytliwe kompozycje. Zręcznie poruszając się po ówczesnej klasyce rocka coverują „Gimmie Shelter” Stonesów, a w utwór „Proposition” zgrabnie wplatają „I Want You (She’s So Heavy)” Beatlesów. Pierwszą płytę kończy 17-minutowy mocarz „Dead Man” – powolny, pulsujący kawał gitarowego, psychodelicznego heavy-rocka. To jest jeden z dosłownie kilku najlepszych albumów z ciężkim graniem jakie powstały na przełomie dekad lat 60-tych i 70-tych w Stanach! No i ta przeraźliwa okładka! „Dwójka” wydana w tym samym roku jest nieco lżejsza, bardziej „amerykańska” i psychodeliczna. Warta poznania!
W latach 70-tych Austria nie posiadała zbyt wielu wykonawców z kręgu muzyki rocka progresywnego, bo poza EELA CRAIG można by wymienić jeszcze Isaiah i Paternoster. I to chyba tyle… Ten niedobór, a w zasadzie niewytłumaczalny brak zespołów grających ten gatunek muzyczny, z powodzeniem rekompensuje właśnie ta pierwsza z wymienionych grup, której płyta „One Niter” (1976) zwaliła mnie dosłownie z nóg. I niech mi ktoś powie, że kupowanie w „ciemno” nie jest przyjemnością!
„One Niter” to druga płyta w niedługiej karierze tego pochodzącego z Linz zespołu. Rozbudowany skład do siedmiu osób z baterią klawiszy na pierwszym planie (tył okładki!) przynosi kapitalny, atmosferyczny, klasyczny prog rock. Długie, rozbudowane kompozycje do słuchania wieczorową porą przy świecach i czerwonym winie. Podobne klimaty jakie tworzyły najwspanialsze zespoły tamtych lat od Eloy i Jane począwszy, a na Gentle Giant, King Crimson i w szczególności Pink Floyd skończywszy. W Polsce grupa absolutnie nie znana i wciąż nie odkryta! Na płycie pięć utworów i czterdzieści pięć minut muzyki. Muzyki pięknej, miejscami monumentalnej, takiej „floydowskiej”, ale też i drapieżnej, ocierającej się o fusion. Z bardzo dobrym wokalem i gilmourowską gitarą, doskonałymi dwoma fletami i bajeczną sekcją rytmiczną. Rozpoczyna się piękną 14-minutową mini suitą „Circles” osadzoną w klimatach nagrań Pink Floyd z okresu płyt „Atom Heart Mother” czy „Meddle” lecz zachowująca indywidualny styl grupy. Kończy zaś płytę „Way Down” z piękną partią fletu, która po chwili przeradza się w kawał wspaniałego prog rockowego „łojenia”. A w środku jest jeszcze m.in 11-minutowy „One Niter Medley”, w którym gitary w przepiękny sposób przeplatają się z klawiszami. Gorąco polecam!
Nie wiem, co mnie podkusiło kupić ten album, bo i nazwa grupy nic mi nie mówiła, okładka też nie powalała na kolana (choć trzeba przyznać jest dość interesująca), nikt tego nie grał w radio… A jednak zadziałała jakaś magia, czy też intuicja. Może to ten magiczny dla muzyki rok wydania płyty spowodował, że biorąc ją do ręki w sklepie już jej nie wypuściłem.
Okazuje się, że krążek „House Of Lether” amerykańskiej grupy BLACKWOOD APOLOGY to jeden z najlepszych psychodelicznych (nieznanych) albumów jaki poznałem w 2014 roku. Mamy tu dość nietypowe, kombinowane i pełne zwrotów akcji granie na elektryczne gitary, organy z bardzo fajnymi wokalami z dodatkiem efektów dźwiękowych. Jest też szczypta wczesnego… prog rocka (1968 rok!). Co zaś tyczy się warstwy tekstowej, cała płyta opowiada historię wielkiej i namiętnej miłości, osadzonej w realiach toczącej się Wojny Secesyjnej na Południu Stanów Zjednoczonych. Można śmiało więc przyjąć, że mamy do czynienia z rock operą. Podsumowując jednym zdaniem – jest to płyta, która powinna zadowolić fanów i tej łagodniejszej i tej cięższej psychodelii.
Muzyka rockowa z Afryki? Dlaczego nie! Kiedy Zambia (wcześniej Rodezja Północna) odzyskała w 1964 roku niepodległość przybył do niej także i rock’n’roll z Zachodu. Tam też wkrótce narodził się zespół WITCH, którego nazwa wcale nie oznaczała czarownicy (ang. witch), lecz była skrótem pełnej nazwy: WE INTEND TO CAUSE HAVOC (ZAMIERZAMY SPOWODOWAĆ CHAOS). I tak właśnie zatytułowany jest czteropłytowy box zawierający wszystkie oficjalne albumy grupy nagrane w latach 1972- 1977, w tym także single dziś praktycznie nieosiągalne.
Grupę tworzyło pięciu Zambijczyków, którym przewodził wokalista Emanyeo „Jagari” Chanda („Jagari„ to pseudonim od fascynacji osobą Micka Jaggera). W nagraniach WITCH odnaleźć można fascynację psychodelicznym ciężkim rockiem. Dwa pierwsze albumy wydane w tym samym 1973 roku: „Introduction” i „In The Past” przynoszą całkiem „białego”, ciężkawego, gitarowego rocka z doorsowskimi organami. Nagrania, jakby żywcem przeniesione z lat 1968-69! Profesjonalne, dość wyluzowane granie z orientalną otoczką. Trzeci album „Lazy Bones!!” (1975), który uważam za najlepszy, nagrany został już bez klawiszy, ale za to z mnóstwem przesterowanej gitary z użyciem wah wah na której grał John „Music” Muma. To jest trochę cięższy gatunkowo album niż dwa pierwsze i co ważne – dużo lepiej wyprodukowany. Ostatnim albumem WITCH był krążek „Lukombo Vibes” (1976) utrzymujący poziom poprzedników. Wróciły organy Hammonda, są też klimaty rodem z wczesnego Santany. Praktycznie żadnych wpływów afro rocka, czy też plemiennych, buszmeńskich klimatów. Naprawdę warto poznać te albumy! Tym bardziej, że płyty z kontynentalnej Afryki cieszą się od niedawna wielkim wzięciem wśród kolekcjonerów, a także słuchaczy, osiągając na giełdach w wersjach winylowych astronomiczne ceny (2000 $!). Ja za ten box, kupiony zupełnie przez przypadek, zapłaciłem dużo mniej. Ale nie o kwestie ceny tu chodzi. Satysfakcja z posiadania tych nagrań jest, jak dla mnie, bezcenna!
Jak widać – czasem warto zaryzykować i kupić coś, czego wcześniej się nie znało. Czego także i radio nie grało. A co zostało po latach na nowo odkryte.