Rockowa corrida z Hiszpanii.

Pierwsze nasze skojarzenia z Hiszpanią?  Oczywiście słońce i ciepły klimat, na pewno corrida, FC Barcelona i Real Madryt, fantastyczna Sagrada Familia, Don Kichot, Kolumb, oraz flamenco… Szybkie pytanie – szybka odpowiedź. A gdyby zapytać o hiszpański rock z lat 70-tych?  Podejrzewam, że tak szybkiej odpowiedzi raczej by już nie było. Przez lata panowania dyktatury generała Franco muzyka rockowa w tym kraju nie była mile widziana (skąd my to znamy?). Wszystko odmieniło się dopiero po jego śmierci w 1975 roku. Hiszpanie szybko nadrabiali stracony czas. Wiele ważnych i pięknych płyt ukazało się w latach 1975-79. To w tym czasie pojawiły się zespoły takie jak Bloque, Iceberg, Leno, Nu, Lisker, Rockelona, czy Zarpa Rock. Co ciekawe – ich albumy brzmiały tak jakby były wydane na początku dekady, choć na  świecie nikt już takiej muzyki nie nagrywał. Warto o tym pamiętać przeglądając stare płyty z Hiszpanii i nie sugerować się ich późnymi datami.

Jak już wyżej wspomniałem hiszpański rock na początku lat 70-tych prawie nie istniał. „Prawie” nie znaczy, że nie było go w ogóle, czego dowodem poniższe przykłady płyt wykonawców, po które sięgnąłem ze swej domowej płytoteki. Trzy albumy tak jak trzy atrybuty hiszpańskiej corridy bez których nie ma widowiska: rozjuszony byk, elegancki matador i wściekle czerwona płachta.Trzymając się chronologii, na początek grupa MAQUINA  z albumem „Why?”. Znawcy tematu twierdzą, że to pierwszy rockowy longplay wydany w Hiszpanii. Wcześniej lokalne grupy nagrywały tylko single.

MAQUINA "Why?" (1970)
MAQUINA „Why?” (1970)

Wielkim i oddanym fanem tego kwartetu z serca Katalonii, czyli z Barcelony, był sam Salvador Dali, któremu nawiasem mówiąc bardzo spodobała się okładka. Zresztą na jednym ze zdjęć w wydaniu kompaktowym legendarny malarz pozuje razem z zespołem! A ktoś kto wymyślił tego croissanta z wbitym w niego zegarkiem kieszonkowym musiał mieć wyobraźnię godną najwybitniejszych artystów. Efekt artystyczny jest zniewalający. Kocham tę okładkę, która może swobodnie funkcjonować bez muzyki.  Na przykład jako obraz na ścianie.

 Wracając do „Why?” –  chciałoby się z całych sił krzyknąć: „cóż to za fantastyczna płyta!” Krążek zawiera bezkompromisową dawkę soczystego, improwizowanego, niemal transowego heavy prog rocka z dźwiękiem mocno przesterowanych gitar (jedna z przystawką wah wah, druga z fuzzem!) i wszechobecnych organów. A wszystko to podlane i podane w psychodelicznym sosie. Oryginalny LP zawierał cztery nagrania. Otwiera go przepiękny „I Believe” z jazzową partią fortepianu i ciekawie grającą perkusją, choć tak na prawdę to właśnie fortepian nadaje rytm tej kompozycji. Obudowane to jest doskonałą improwizacją przesterowanej gitary do której podłącza się subtelna partia organów Hammonda. Urocze! Jednak głównym punktem albumu jest 25-minutowy, dwuczęściowy tytułowy kawałek nagrany ponoć na żywo w studiu, który teraz w wersji CD możemy wysłuchać bez cięcia w połowie! Długie, swobodne improwizacje, wyrastające z tradycji takich nagrań jak choćby „Interstellar Overdrive” Pink Floyd! Wszystkie instrumenty  pełnią role równorzędne – organy Hammonda i czarująca świetnym zastosowaniem efektu wah wah gitara, oraz po prostu fantastyczna sekcja rytmiczna. Zresztą perkusistę MAQUINA miała rewelacyjnego. Operujący mocnym uderzeniem Josep Maria „Tapi” Vilaseca nadaje tej muzyce dynamikę i przestrzeń, ale też niezbędną swobodę. Do kompaktowej reedycji, wydanej przez niezawodny szwedzki Flawed Gems (2015r.), dołączono sześć bonusów (kolejne, doskonałe 40 minut muzyki!) pochodzących z tej samej sesji nagraniowej, które w niczym nie ustępowało dużej płycie. A na dokładkę, jakby tego było mało dodano trzy nagrania z wczesnych, psychodelicznych singli. Z całego serca polecam ten album. Polowałem na niego długie lata i teraz jest on ozdobą domowej płytoteki.

Kilka lat temu to intuicja podpowiedziała mi, by kupić tę płytę. Bo przecież nic za nią nie przemawiało: ani szara okładka, ani tym bardziej nieco dziwna jak dla mnie nazwa grupy – PAN Y REGALIZ. Okazało się że to był trafny wybór. Ustrzeliłem prawdziwą perłę hiszpańskiego rocka progresywnego! Po czasie dowiedziałem się, że to jeden z najdroższych winyli w Europie – w idealnym stanie wart jest około 1500 euro!!! I z roku na rok jego cena rośnie!

Zespół PAN Y REGALIZ, tak jak i MAQUINA także  pochodził z Barcelony, a jego jedyny album, o wiele mówiącym tytule  „Pan y Regaliz” z 1971 roku to bez wątpienia najlepszy, progresywny album jaki kiedykolwiek powstał w Hiszpanii! I nie ma w tym cienia przesady.

PAN Y REGALIZ "Pan y Regaliz" (1971)
PAN Y REGALIZ „Pan y Regaliz” (1971)

Na początku 1970 roku , jeszcze jako Aqua del Regaliz,  nagrali dla lokalnej wytwórni Diablo singla. Po przyjęciu nowego perkusisty zmienili nazwę i wkrótce wydali swą jedyną płytę. Jak na rock progresywny wszystkie kompozycje (oprócz jednej) – o dziwo – są krótkie, zwięzłe i treściwe. Oscylują w granicach trzech minut z sekundami. Ten jeden wyjątek to przedostatni, dziewięciominutowy  „Today It Is Raining”. Na tym albumie mamy wspaniałe połączenie klasycznej progresji w stylistyce bardzo wczesnych Jethro Thull z psychodelicznymi, narkotycznymi klimatami rodem z Pink Floyd z lat 1968-69! Przepiękne, urocze partie fletu wokalisty  Guillermo Parisa, wszechobecna gitara z wah wah (Alfons Bou), momentami transowe, psychodeliczne rytmy, świetna sekcja rytmiczna (Arturo Domingo bas i Pedro Van Eeckout perkusja). Do tego ciekawy, angielski wokal. Czyż trzeba większej rekomendacji? Naprawdę warto się zapoznać z tym niezwykłym albumem! Satysfakcja gwarantowana!

Co ciekawe, ani MAQUINA, ani PAN Y REGALIZ nawet w niewielkim stopniu nie wprowadziły do swoich kompozycji elementów muzyki hiszpańskiej, za to pełnymi garściami czerpały ze skarbnicy brytyjskiego rocka. Nie inaczej było też na debiutanckiej płycie grupy STORM, która wreszcie, po latach oczekiwania, w końcu ujrzała światło dzienne!

Grupa STORM narodziła się w Sevilli (Andaluzja) jeszcze pod koniec 1969 roku (jako Los Tormentos) lecz swój debiutancki album „Storm” wydała dopiero w 1974 roku.

STORM "Storm" (1974)
STORM „Lost In Time”

Ten w sumie rodzinny kwartet powstał z inicjatywy braci Ruiz: gitarzysty Angela i perkusisty Diego. Do składu dołączył grający na organach ich kuzyn  Luis Genil, oraz wieloletni przyjaciel, basista  Jose Torres. Przyznam, że album ten ściął mnie z nóg! Ciężkie, masywne, hard rockowe granie z domieszką psychodelii i rocka progresywnego. Coś jak wczesny Deep Purple, jeszcze ten z Nickiem Simperem i Rodem Evansem w składzie! Mnóstwo na tej płycie ciężkich, organowych brzmień i bardzo efektownych partii gitar. Pochodzący z niej utwór „It’s All Right” stał się hitem radiowym rozgłośni…  BBC One na Wyspach. Za to w rodzinnym kraju pojawił się na…  cenzorskiej „czarnej liście”. Wkrótce potem EMI zaprosiła ich do odbycia wspólnej trasy z grupą Queen. Ponoć sam Freddy Mercury zachwycony brzmieniem i energetyczną muzyką Hiszpanów wymógł na szefach słynnej wytwórni ten pomysł. Powołanie braci do armii zniweczyło te plany. Zespół  STORM zawiesił działalność. Odrodził się w 1978 roku wydając już z nowym basistą, Pedro Garcią, drugi album „El Dia de La Tormenta” („The Day Of The Storm”). Trzy lata później po grupie zostały tylko wspomnienia i dwie nagrane płyty. Bardzo długo nikt nie wznawiał tych tytułów na CD. I wreszcie, po wielu latach oczekiwania nagrania te ujrzały światło dzienne! Wydawało mi się, że ta limitowana na cały świat do 1000 sztuk kolekcjonerska dwupłytowa, pięknie wydana edycja zatytułowana „Lost In Time” będzie poza moim zasięgiem. A jednak cuda się zdarzają – w marcu tego roku, w dniu swych urodzin moi najbliżsi z dumą wręczyli mi to unikalne wydawnictwo z numerem 779. Warto marzyć. Czasem marzenia się spełniają! Piękne zwieńczenie muzycznej corridy.