ARCADIUM „Breathe Awhile” (1969)

O grupie ARCADIUM i jej jedynej płycie usłyszałem po raz pierwszy gdzieś na początku lat 80-tych. Na Jarmarku Dominikańskim w Gdańsku przeglądałem winylowe płyty przywiezione przez kolekcjonerów, marynarzy i różnej maści sprzedawców szukając coś dla siebie. Czarne krążki przywożone z Zachodu były wówczas rarytasami i obcowaniem z nimi choć przez chwilę było dla mnie radością bezcenną. Na jednym ze stoisk dwóch dość poważnie wyglądających gości gawędziło o muzyce, swoich ulubionych płytach i w pewnej chwili jeden z nich powiedział: „Wróciłem wczoraj ze  Sztokholmu. Eynar kupił sobie „Breathe Awhile” ARCADIUM za 800 dolców. Chłopie, ależ ten album jest obłędny. Od przodu i od tyłu!” Zbladłem. Jeszcze raz  powtórzyłem sobie w myślach zasłyszaną informację, a potem w pamięci szybko przeliczyłem ile wynosi moja miesięczna pensja w „zielonych”. Wyszło coś około…  dwudziestu czterech dolarów. Tak się wtedy zarabiało. Szok! Wbiłem sobie w głowę wykonawcę i tytuł albumu wybijając z niej jednocześnie możliwość posiadania go na swej półce. Nie za takie pieniądze! Na szczęście kilka lat później przyszła era płyty kompaktowej, a wraz z nią reedycje unikalnych pereł muzycznych. W 2000 roku włoska Akarma wznowiła ją po raz pierwszy w bardzo niskim nakładzie. Nie załapałem się. Dwanaście lat później zrobił to raz jeszcze Repertoire wydając srebrny krążek w oczyszczonej wersji z dwoma bonusami. Najdłużej wyczekiwany klejnot zapomnianej muzyki w końcu został zdobyty.

Arcadium "Breathe Awhile" (1969)
Arcadium „Breathe Awhile” (1969)

Ta znakomita płyta, która ukazała się w listopadzie 1969 roku odważnie wyszła poza obowiązujące wówczas sztywne ramy psychodelii łącząc ją z rodzącym się dopiero rockiem progresywnym. Piątka młodych ludzi o wielkiej wrażliwości muzycznej wpisała się w kierunek, który wyznaczyła wespół z takimi zespołami jak The Crazy World Of Arthur Brown, Iron Butterffly i Vanilla Fudge. Pięćdziesiąt cztery minuty muzyki. Siedem znakomitych utworów i przysięgam – niemal każdy z nich to prawdziwa perła! Płyta pełna żaru, emocji, pasji, kontrastów i wysublimowanego piękna. Łącząca wspaniałe melodie z naturalnym, surowym brzmieniem, które (przyznaję szczerze) bardzo mi odpowiada. Instrumentem wiodącym (na równi z gitarą) były organy Hammonda rozdzierające serce i wyciskające sok z duszy. Taki poważniejszy The Doors w połączeniu z wczesnym Van Der Graaf Generator. Do tego ten zdesperowany głos wokalisty i autora wszystkich kompozycji – Miguela Sergidesa. Śpiewa tak, jakby miał nastąpić koniec świata, lub śmierć (w najlepszym na płycie, ostatnim utworze – w końcu nadchodzi). Ile w jego głosie bólu, smutku i zwątpienia, bezsilności i pesymizmu (teksty zbyt optymistyczne nie są, oj nie). Tak śpiewać można (jeśli w ogóle można – ja próbowałem – nie wychodzi) tylko raz w życiu. Szkoda, że ten ewidentnie utalentowany artysta po nagraniu płyty przepadł bez śladu.

Grupa Arcadium (1969)
Grupa Arcadium. Od lewej: Graham Best (bg), Robert Ellwood (g), odwrócony plecami Allan Ellwood (org), Miguel Sergides (voc,g), John Albert Parker (dr)

Album „Breathe Awhile” zaczyna się długą, 12-minutową rozbudowaną i zróżnicowaną kompozycją „I’m On My Way” wiodącą od progresywnych klimatów, piaskowych burz i wyciszeń, aż po ostre i zdecydowane riffy zagrane na końcu z ogromną werwą, pasją i przekonaniem, oraz świetnym solem gitarowym (dokładnie 4 minuta i 10 sekunda) Roberta Ellwooda. Potem jest zatrważająco psychodelicznie-hard rockowo. Rozbujany „Poor Lady” to już absolut – chwytliwy i na pozór pogodnie melodyjny z ultra przejmującym, rewelacyjnym wokalem. Jest w nim coś smutnego i wstrząsającego. Pierwszą część oryginalnej płyty kończy 8-minutowy „Walk On The Bad Side” pełen dynamicznych instrumentalnych pasaży o wyraźnie psychodelicznych korzeniach. Ze wspaniałymi Hammondami, brudnymi gitarami i przecudownym wokalem, które wyrywa serce z piersi.

Tył okładki albumu "Breathe Awhile" (1969)
Tył okładki LP „Breathe Awhile” (1969)

Drugą stronę płyty otwiera „Woman Of A Thousand Years” w którym ponownie rządzą wspaniałe organy, pełne pasji wokale i lekko  narkotyczny refren. „Change Me” rozpoczyna się cudowną, wysmakowaną gitarą. Bardzo urokliwy i melodyjny kawałek, w którym jest smutek i nostalgia. Jest też taka jakaś desperacja i depresyjna namiętność, którą dwadzieścia lat później próbowały wskrzesić kapele z Seattle. Zaraz po nim następuje świetny, bardzo intensywny „It Takes A Woman” utrzymany niemal w heavy rockowym klimacie. Ach te świetne riffy! Jednak moim ulubionym utworem, który powalił mnie na kolana jest zamykający całość ekspresyjny, a jednocześnie melancholijny do granic „Birth, Life And Death”. Kapitalny 10-minutowy numer pełen dynamicznych partii organów, intensywnych partii solowych gitary i chwytających za serce partii wokalnych. Siła, charakter, dostojeństwo i elegancja tego utworu jest niewiarygodna. To jeden z najważniejszych jak dla mnie „dziesięciominutowców” wszech czasów. Cudowne zakończenie płyty, która ma w sobie coś z wielkiej, ponurej tajemnicy i jest jedną z najsmutniejszych jaka ukazała się w tamtym czasie.

Oryginalny album wydała londyńska firma Middle Earth. W rzeczywistości był to dość popularny w tym czasie klub muzyczny skupiający wokół siebie kilka amatorskich zespołów rockowych. Tak na marginesie – to właśnie ludzie z Middle Earth wydali także  album „Power Of The Picts”  znakomitej, dziś już (niestety niesłusznie) zapomnianej szkockiej grupy Writing On The Wall. Okładkę do  „Breathe Awhile” zaprojektował Mike McInnerney, twórca  okładki „Tommy” grupy The Who, zaś nagrań dokonano (prawdopodobnie) za pierwszym podejściem w niewielkim studio na Chados Street należącym do Pye Records.

Jak już wcześniej wspomniałem wersja CD zawiera dodatkowe dwa utwory pochodzące z niezwykle rzadkiego singla wydanego w październiku 1969 roku. „Sing My Song”„Ride Alone” to dwie przepiękne ballady podlane psychodelicznym sosem i „…z wokalami przy których nie żal umierać” jak napisał wówczas jeden z brytyjskich recenzentów.

ARCADIUM… Kolejna legendarna, choć kompletnie zapomniana grupa z końca lat 60-tych, która zapoczątkowała rock progresywny. Jej jedyny album wyprzedził swój czas o kilka lat i moim skromnym zdaniem należy do bardzo ścisłej czołówki najlepszych heavy – psychodelicznych krążków w historii gatunku. Co do tego nie mam żadnych wątpliwości. Jeśli ktoś jej jeszcze nie zna powinien ją poznać. A potem koniecznie zdobyć!