Wiking i Aztekowie z krainy kangurów. BILLY THORPE & THE AZTECS „Live! At Sunbury” (1972)

Któregoś zimowego wieczoru, gdy siarczysty mróz malował swe fantazyjne wzory na okiennych szybach, a telewizyjna pogodynka zapowiadała (ku uciesze maluchów) nadejście obfitych opadów białego puchu, gdy malinowa herbata szybko stygła w moich dłoniach nagle pomyślałem o… Australii. No tak! Tam jest teraz lato! Szczęściarze! Sezon w pełni, więc festiwale muzyczne i liczne koncerty pod błękitnym niebem  w blasku gorącego słońca odbywają się pewnie w każdy weekend przyciągając całą rzeszę fanów muzyki. Tak jak ten, który odbył się w ostatni długi weekend stycznia 1972 roku (w tzw. Australia Day) niedaleko Sunbury, małego miasteczka położonego 30 mil na północ od Melbourne. To był pierwszy na tak wielką skalę plenerowy festiwal rockowy, który dziś określany jest „australijskim Woodstockiem”. Naturalny amfiteatr w otoczeniu wzgórz pośród pól uprawnych nad brzegiem Jackson Creek ściągnął do siebie tysiące ludzi – szacuje się, że przez trzy dni przewinęło się tam od 35 do 45 tys. osób, co jak na tamtejszą małą populację było ogromną frekwencją. Kulminacyjnym punktem festiwalu okazał się  występ najlepszego i najgłośniej grającego wówczas australijskiego  zespołu blues rockowego BILLY THORPE & THE AZTECS. Tamtejsi dziennikarze zgodni są, że to właśnie występ tego kwartetu tak naprawdę uchylił nie drzwi, a wrota dla australijskiego rocka, o istnieniu którego świat do tej pory nie miał pojęcia. Lider zespołu, wokalista i gitarzysta wyglądający bardziej jak Wiking niż indiański wódz z plemienia Azteków, stał się idolem australijskich fanów rocka do czego przyznał się po latach nawet sam Angus Young.

Początki grupy THE AZTECS sięgają wczesnych lat 60-tych, kiedy to czwórka młodych chłopaków z Sydney w 1963 roku założyła instrumentalny zespół muzyczny wzorowany na brytyjskiej grupie The Shadows. Jej liderami byli dwaj gitarzyści: Valentine Jones i Vince Maloney. Ten ostatni trzy lata później przyjmie propozycję od braci Gibb i nagra z nimi cztery albumy, a następnie powoła do życia kapitalny hard rockowy Fanny Adams (pisałem  o nim w listopadzie 2016 r.). Kwartet dość szybko nagrał swego pierwszego singla „Board Boogie/Smoke & Stack” (styczeń’64), z którego o dziwo większą popularnością cieszyła się strona „B” małej płytki.

W tym samym czasie niejaki Richard William „Billy” Thorpe, który z rodzinnego Manchesteru przywędrował wraz z rodzicami w latach 50-tych do australijskiego Brisban brał udział w muzycznym konkursie młodych talentów. Zwycięzca miał dostać stały angaż do bardzo popularnego klubu muzycznego „Surf City” w Sydney.  Billy od dziecka uwielbiał występować przed publicznością, kochał scenę i śpiew. To był jego żywioł. Jako dziesięciolatek zadebiutował na scenie pod pseudonimem Little Rock Allen, a sześć miesięcy później stał się gwiazdą lokalnej telewizji występując w niej przez kilka lat. Tu, w Sydney, nikt go nie znał. Jeden z organizatorów widząc, że chłopakowi nie towarzyszy żaden zespół akompaniujący powiedział: „Idź do Azteków. Oni nie mają wokalisty. Może cię przyjmą?”. Przyjęli!

The Aztecs (1964). Od lewej John Watson(bg), Tony Barber( g, voc), Billy Thorpe(voc), Vince Maloney(lead g.), Col Baigent (dr). Foto Fairfax
The Aztecs (1964). Od lewej John Watson (bg), Tony Barber (rhythm g, voc), Billy Thorpe (voc), Vince Maloney(lead g.), Colin Baigent (dr). (foto Fairfax)

Jego głos i sceniczne obycie zachwyciły całą czwórkę, Wydany w kwietniu drugi singiel (a pierwszy z wokalistą) „Blue Day/You Don’t Love Me” co prawda jeszcze sukcesu grupie nie zapewnił, ale lokalne stacje radiowe grały go dość często. Podpinając się pod bardzo modny „liverpoolski” nurt muzyczny zwany Mersey beat idealnie wstrzelili się w gusta i zapotrzebowanie młodych słuchaczy. Kolejny singiell „Poison Ivy/Broken Things” (czerwiec’64) na punkcie którego cała Australia wręcz oszalała był już strzałem w dziesiątkę! To był hit! Tak wielkiego sukcesu THE AZTECS się nie spodziewali! Kolejne nagrania takie jak „Mashed Potato”„Sick And Tired” czy „Somewhere Over The Rainbow” potwierdziły rosnącą popularność kwartetu na całym kontynencie. I być może mogłoby dojść do Aztecomanii, gdyby na horyzoncie nie pojawili się konkurenci w postaci zespołów takich jak  The Easybeats i The Twilights, którzy wkrótce wygrali rywalizację o słuchaczy. Odejście Maloneya do Bee Gees, roszady personalne, spory finansowe spowodowały kryzys w zespole. Billy Thorpe dobrał sobie nowych muzyków z którymi, już jako BILLY THORPE & THE AZTECS, grał do 1967 roku, po czym zawiesił działalność  grupy na „czas nieokreślony”.

W 1969 roku Thorpe wyjechał do Anglii próbując zrobić karierę na tamtejszym rynku muzycznym. Tam spotkał australijskiego impresario, Roberta Stigwooda, menadżera Bee Gees i Cream. Stigwood gorąco namawiał go na zmianę stylu muzycznego, nagranie taśmy demo i zaproponował wszelką pomoc na starcie. Muzyk wrócił na Antypody przenosząc się do Melbourne, zebrał nowy skład w którym m.in. znalazł się Lobby Loyd. Ten legendarny dziś australijski gitarzysta odegrał ważną rolę w tworzeniu nowego stylu i brzmienia zespół kierując go w stronę mocnego blues rocka. Szkoda, że ta współpraca trwała zaledwie kilka miesięcy. Na odchodne zachęcił wokalistę, by ten zaczął grać na gitarze. Udzielił mu kilku lekcji i przekazał wiele ważnych wskazówek. Wokalista zmienił po raz kolejny nie tylko skład grupy. Zmienił także swój image na „generała Custera” występując w zamszowej kurtce z frędzlami, rosnącymi wciąż sumiastymi wąsami i długimi włosami zaplecionymi w warkocz.  Inni widzieli w nim groźnego Wikinga, któremu brakowało tylko hełmu z bawolimi rogami. Thorpe zrezygnował też z wyjazdu do Anglii. „W 1969 roku Melbourne było dużo ciekawsze niż Londyn. Pomyślałem sobie: Pieprzyć to. Niech dzieje się co ma się dziać właśnie tutaj! Z sześciu zaplanowanych tygodni zakotwiczyłem tu trochę dłużej. W sumie osiem lat…”Po popowym  zespole nie pozostał żaden ślad. Oto narodziła się grupa, która swym rockowym brzmieniem rzuci wkrótce na kolana cały Piąty Kontynent.

Billy Thorpe na scenie w Sunbury (1972)
Billy Thorpe na scenie w Sunbury (1972)

Album „Live! At Sunbury” doskonale pokazuje jaką niewyobrażalną transformację przeszli Aztekowie przez ten czas. Z beatowego zespoliku przekształcili się w rasowy band o ciężkim, rozdzierającym uszy blues rockowym brzmieniu. Oryginalny podwójny winyl wydany przez australijską wytwórnię Havoc  w sierpniu 1972 roku zawiera osiem długich naprawdę znakomitych kompozycji. W tym czasie zespół (oprócz lidera) tworzyli Paul Wheeler (bg), Gil „Rats” Matthews (dr) i Bruce Howard (org).

BILLY THORPE & THE AZTECS "Live At Sunbury" (1972)
BILLY THORPE & THE AZTECS „Live! At Sunbury” (1972)

Całość otwiera siedmiominutowy standard bluesowy „CC Rider” (znany też pod tytułem „See See Rider”) opowiadający historię niewiernego kochanka zwanego easy riders. Utwór grany i śpiewany był w przeszłości przez  grono znakomitych wykonawców: Raya Charlesa, Big Joe Wiliamsa, BB Kinga, Janis Joplin, John Lee Hookera, Elvisa Presleya… Ale takiej wersji nigdy nie słyszałem! Dawka energii jest tu tak duża, że gdyby przetworzyć ją na tę elektryczną pewnie rozświetliłaby całe Sunbury przez kilka dni. To wręcz wzorcowe, woodstockowe „I’m Going Home” Ten Years After! Dalej jest stary Gene Vincent, czyli klasyczny „Be Bop A Lula” z organowymi zagrywkami a la The Doors, z hard rockową świetną sekcją rytmiczną i mocnym gitarowym riffem. Thorpe udowadnia tu, że jego głos idealnie pasuje do tego rodzaju repertuaru. Po dawce żywiołowego rock’n’rolla przyszła kolej na dwunastominutowy blues rockowy killer „Momma”. Skomponowany przez lidera, oraz pianistę Warrena Morgana, który jeszcze nie był członkiem Azteków (zostanie nim rok później zastępując Bruce’a Howarda) utwór zwala z nóg. Dosłownie! Prawdziwy muzyczny gigant, przy którym Black Sabbath pewnie pochylili by z całym szacunkiem swe głowy. Nie wiedzieć czemu czasem utwór ten pisany jest przez niektórych wydawców jako „Mama”. Brzmi podobnie, ale… No dobra, nie czepiam się.  „Rock Me Baby” znają zapewne wszyscy wielbiciele Jimi Hendrixa, który brawurowo zagrał go w 1967 roku na słynnym Monterey Pop Festival. Ten trzyminutowy blues autorsko przypisywany BB Kingowi (co nie do końca jest prawdą) rozrósł się tutaj do minut dziewięciu. Myślę, że ta wersja spodobałaby się legendarnemu gitarzyście, a sam BB King pewnie nie ma pretensji do wokalisty, że ten pozwolił sobie co nieco „namieszać” w jego tekście. Po tym chwilowym uspokojeniu przyszedł czas na coś w rodzaju hymnu zespołu. „Most People I Know (Think That I’m Crazy)”.  Grany na  wielu wcześniejszych koncertach stał się żelazną pozycją każdego kolejnego występu. „Ludzie zbyt dosłownie wzięli sobie do serca tytuł tej piosenki („Większość ludzi których znam uważa mnie za szaleńca”). Przecież byłem i nadal jestem normalnym facetem. Więc o co chodzi?”. Publika kochała ten utwór. Słychać to już po pierwszych jego dźwiękach. Nic dziwnego, że miesiąc później ukaże się on na singlu, który dotrze na szczyty list przebojów. Następny „zaledwie” sześciominutowy  „Time To Live” jest jednym z najlepszych utworów post-hippiesowskich jakie powstały w hard rockowej erze. Gdyby nie głos wokalisty pomyślałbym, że to grupa Free tak wspaniale gra. Płytę zamykają dwa długie jamy pełne polotu, improwizacji i wielu muzycznych smaczków. Zaczyna się to wszystko od napędzanym przez harmonijkę nagraniem „Jump Back” które po dziesięciu minutach przechodzi w „Ooh Poo Pa Doo” (po naszemu pewnie „łubi dubi du”). Monstrualne, energetyczne, mocne blues rockowe granie (z dużym naciskiem na „mocne”) z podekscytowaną i aktywnie reagującą publicznością na każdą zaczepkę wokalisty. Ten dialog wypada tu o wiele bardziej atrakcyjnie, niż np. perkusyjne sola (często przydługie i nudne) tak nagminnie umieszczane na płytach „live” w tamtych czasach.

Płyta rozeszła się w nakładzie 80 tys. egzemplarzy (ogromna liczba w tamtych czasach), osiągając we wrześniu czwartą pozycję na listach.  Jak na podwójny album był to ewenement i jednocześnie pełen sukces.  Kompaktowa, pięknie wydana reedycja z bookletem zawierającym unikalne zdjęcia zespołu i repliką rysunków z życia hippiesów (sex, drugs and rock’n’roll) z oryginalnego wydania, ukazała się w lipcu 2005 roku nakładem Aztec Music . Długo przyszło mi czekać na ten album. Ale warto było, gdyż cenię go sobie na równi z płytami tak uznanych wykonawców jak Canned Heat, Jeff Beck Group, Ten Years After, The Allman Brothers Band…

Billy Thorpe w 1990 roku uznany został za „męża stanu australijskiej muzyki” zaś rok później  wprowadzono go do ARIA Hall Of  Fame . Piosenkę „Most People I Know (Think That I’m Crazy)”  w 1998  Australia Post uhonorowała okolicznościowym znaczkiem pocztowym, a w 2008 wpisano ją do rejestru National Film And Sound Archive’s Sounds Of Australia. Niestety muzyk tego już nie doczekał. Billy Thorpe, muzyczny Wiking przewodzący Aztekom zmarł 28 lutego 2007 roku na zawał serca. Miał 60 lat.