FIELDS „Fields” (1971)

Grupa FIELDS powstała w momencie, gdy klawiszowiec Graham Field opuścił zespół Rare Bird tuż po nagraniu płyty „As Your Mind Flies By” w 1970 roku (o tym albumie pisałem w kwietniu 2016). Oprócz niego w składzie FIELDS znaleźli się: Andrew McCulloch – wcześniej mocno bębniący na płycie „Lizard” w King Crimson, współpracujący także z Manfredem Mannem i Arthurem Brownem, oraz śpiewający gitarzysta i basista Alan Barry. Ten ostatni w latach 60-tych grywał z braćmi Giles; rok później z jego usług skorzysta Gordon Haskel na swej drugiej solowej płycie „It Is And It Isn’t”.

Trio Fields
Trio Fields

Trio FIELDS podpisało trzyletni kontrakt z firmą płytową CBS Records i szybko weszło do studia by nagrać swój debiutancki album. Jeśli ktoś nie mógł darować liderowi, że odszedł od Rare Bird przez co zespół ten zmienił swą stylistykę, to tym albumem powinien być jak najbardziej usatysfakcjonowany. To właśnie Graham Field był tą, osobą, która odpowiadała za głębokie, dostojne brzmienie organów Hammonda znane z utworu „Sympathy”, czy z niesamowitej, wręcz wzorcowej suity „Flight”. I takie właśnie brzmienie króluje na albumie „Fields”. Ozdobiony niesamowitą grafiką Colina Payntona album ukazał się w 1971 roku.

Fields "Fields" (1971)
Fields „Fields” (1971)

Krążek zawierał dziesięć utworów. Jak na album z art rockiem wydawać to się mogło dużo, tym bardziej, że zespół wbrew panującej wówczas modzie nie zamieścił tutaj żadnej suity. Dość krótkie nagrania, trwające w przedziale od 3 do 6 minut, potraktowano jako misternie opracowane miniatury muzyczne. Z całą odpowiedzialnością zapewniam jednak, że wszelkie reguły dobrego, progresywnego grania zostały tutaj spełnione, a album prezentuje wysoki poziom! Autorem zdecydowanej większości materiału jest Graham Field. Jedynie trzy kompozycje wyszły spod palców Alana Barry’ego: przypominające brzmieniowo Yes z okresu płyt „The Yes Album” czy „Fragile” „While The Sun Still Shines” ; akustyczno-gitarowa ballada „Fair-Haired Lady” z delikatnym klarnetem w tle (gościnnie Dafne Downs), oraz instrumentalny, zmienny rytmicznie, ozdobiony melotronem „The Eagle”. Album ma tak równy poziom, że trudno wyróżnić mi jakieś szczególne utwory. Na otwarcie dostajemy „A Friend Of Mine”, który czaruje chwytliwymi organowymi pasażami przywołujące te z suity „Flight” podkreślone świetną grą perkusisty. Skoro mowa o perkusiście – wydaje mi się, że Andrew McCulloch potwierdził tu swą wielką klasę i jego gra podoba mi się bardziej niż bębnienie Carla Palmera, którym tak bardzo zachwycali się w tym czasie Brytyjczycy. Proszę posłuchać utworu „Over And Over Again” ze świetnie połamaną (fajna praca stopą) grą perkusisty. Ciekawie też wypada „A Place To Lay My Head” – bluesujący i dość nietypowy jak na Grahama Fielda z ciekawą partią gitary Barry’ego.

Label płyty winylowej
Nietypowy, zielony label na płycie winylowej wydanej w Holandii. Oficjalnie CBS swoje „naklejki” miała w kolorze czerwonym.

Nagranie „Not So Good” bliskie jest stylistyce Procol Harum, zaś „Three Minstrels” jak łatwo się domyśleć został zainspirowany muzyką dawną, z epoki renesansu. Zresztą w większości kawałków słychać inspiracje muzyką klasyczną, szczególnie bachowską. Przyprawione niekiedy elementami folkowymi robią duże wrażenie. Wokale Barry’ego są silne, a przede wszystkim bardzo melodyjne, zaś partie basowe, w tym też sola gitarowe, solidne i doskonale zagrane. Okazuje się, że muzyk doskonale czuje się także przy klawiszach. To właśnie on obsługuje melotron, który na tej płycie jest (kolejnym) ważnym instrumentem.

Album promował singiel „A Friend Of Mine/Three Minstrels”. Nie na wiele to się zdało. Płyta sprzedawała się słabo. Być może wpływ na to miały zmiany zachodzące w tym samym czasie w szeregach CBS Records i nowe szefostwo nie miało wówczas głowy zajmować się promowaniem muzyki, która nie szturmowała list przebojów. Mało tego – anulowano stary kontrakt, a nowego nie podpisano. Rozżalony takim obrotem sprawy Graham Field podjął, w swoim mniemaniu, jedyną i słuszną decyzję – rozwiązał zespół.

Po porzuceniu rockowej sceny Field zajął się pisaniem muzyki dla teatru i telewizji. McCulloch wylądował w progresywnej supergrupie Greenslade z którą wydał cztery fantastyczne albumy studyjne, a później wycofał się z branży muzycznej poświęcając się całkowicie swojej nowej pasji – żeglarstwu. Barry  pojawił się w pop-rockowej grupie King Harry (jako  Al Bowery), przez krótki czas był muzykiem sesyjnym, po czym słuch i o nim zaginął.

Winylowe wersje tego albumu są bardzo rzadkie i (co zrozumiałe) bardzo drogie, zaś pierwsze egzemplarze brytyjskiego wydania zawierały plakat. Pierwsza kompaktowa reedycja z miniaturą owego plakatu(!) ukazała się w 1992 roku w Japonii (no bo gdzie jak nie tam), zaś w Europie (tym razem bez owego gadżetu) dopiero osiem lat później. Mój egzemplarz CD wydany w 2010 przez niezawodny Cherry Red/Esoteric Recordings zawiera dodatkowe dwa nagrania znane z albumu, ale w innych, niepublikowanych, alternatywnych wersjach.

Zatrzymane w czasie – ANDWELLA’S DREAM „Love And Poetry” (1969)

Album „Love And Poetry” grupy ANDWELLA’S DREAM uwiódł mnie od pierwszego przesłuchania, od jej pierwszych dźwięków. Zadurzyłem się w nim na amen i chyba dlatego tak długo zwlekałem z jego prezentacją. Zadanie nie należy bowiem do łatwych. Jak obiektywnie i bez nadmiernych emocji opisać coś, co kocha się mocno i bez pamięci? Jak przelać na papier emocje i uczucia, by nie wyszedł z tego banał trącący infantylizmem? Postaram się ograniczyć do niezbędnego minimum wszelkie „ochy” i „achy”, jeśli jednak w którymś momencie mocno się zapędzę – proszę o wyrozumiałość. Czasem rządzą mną emocje. A tak na marginesie – zdecydowanie wolę błąd entuzjasty, niż obojętność mędrca.

Płyta „Love And Poetry” to jedna z najlepszych pozycji w swoim gatunku i zarazem kwintesencja grania końca lat 60-tych. Jak w soczewce skupia się w niej to, co na brytyjskiej scenie dopiero się wykluwało (rock progresywny) oraz to, co powoli odchodziło do lamusa (psychodelia). Pomost łączący dwa muzyczne brzegi. O takich płytach jak ta mówiło się, że zostały zatrzymane w czasie

Andwella's Dream (1969)

W 1967 roku w Belfaście (Irlandia Pn.) istniało trio The Method, której liderem był gitarzysta i wokalista Dave Lewis – bez wątpienia jeden z najbardziej utalentowanych twórców brytyjskiego, muzycznego undergroundu. Zespół często gościł w znanym klubie The Maritime. W tym samym, do którego wpadał młodziutki Gary Moore, by z kolegami wypić piwo, pogadać o życiu, dziewczynach i muzyce. A także by posłuchać ówczesnej lokalnej gwiazdy – grupy Them z Vanem Morrisonem. Rok później The Method postanowili opuścić rodzinne miasto i wyjechać do Londynu. W ostatniej chwili z wyjazdu zrezygnował basista Paul Hanna. Po kilku tygodniach pobytu w stolicy „…z tęsknoty za domem i rodziną” zespół opuścił także perkusista Wilgar Campbell. Na ich miejsce Lewis dość szybko znalazł nowych muzyków i już pod nową nazwą, jako ANDWELLA’S DREAM, podpisał kontrakt płytowy z CBS Records. Wchodząc do studia nagraniowego ze swoimi kompozycjami gitarzyście towarzyszyli Nigel Portman Smith (bg) i Gordon Barton (dr). Dodam, że do tego skromnego grona gościnnie dołączył także Bob Downes, muzyk znany ze współpracy z Egg, który zagrał na flecie, instrumentach perkusyjnych, chińskich dzwoneczkach i tam tamie. Zrobił to charytatywnie, w imię starej przyjaźni. Gotowy album ukazał się na rynku latem 1969 roku.

Andwella's Dream "Love And Poetry" (1969)
Andwella’s Dream „Love And Poetry” (1969)

„Love And Poetry” zawiera muzykę melodyjną, z rozmytymi partiami czy to gitary, czy fletu mającą w sobie jednak dość energii, by zbliżyć się do cięższych brzmień (ekspresyjna solówka lidera w utworze „Sunday”). Słychać tu całą gamę przeróżnych wpływów: psychodelię, ambitny pop, folk, a nawet heavy metal. To już właściwie był rock progresywny, choć nie ma tutaj rozbudowanych kompozycji – zazwyczaj nie przekraczały one nawet czterech minut. A jednak muzycy potrafili z nich stworzyć autentycznie jednolitą, przemyślaną całość.

Już pierwsze nagranie „The Days Grew Longer For Love” po krótkim akustycznym intro z miejsca wprowadza mnie w odpowiedni nastrój. Atmosferyczny, wpadający w ucho początek zburzony zostaje nagłym, gwałtownym wejściem dwóch grających długie, melodyjne sola gitar, jakby zwiastujące nadejście Wishbone Ash – a potem od nowa! Gęsia skóra po raz pierwszy na moim ciele. I nie po raz ostatni. W zasadzie każdy z trzynastu utworów zamieszczonych na tym albumie zasługuje na wyróżnienie. Niemal hardrockowy „Sundayto znowu świetne wyraziste gitary, mocna sekcja rytmiczna plus krzykliwy śpiew. Tyle w nim surowej agresji, że rozsadza głośniki! Tajemniczy, ozdobiony orientalnym fletem, poprzedzony introdukcją wykorzystującą brzmienie gongu i instrumentów perkusyjnych, a zarazem uroczy i refleksyjny jest „Lost A Number Found A King”. Dalej  mamy przyprawiony ostrym solem gitary przebojowy, folkujący „Man Without A Name”; nawiązujący do estetyki Traffic mocno psychodeliczny „Clockword Man” z efektami dźwiękowymi, organami i gitarą akustyczną, oraz kapitalny „Cocaine” z jazzującym brzmieniem gitary i organów z hipnotycznie swingującymi partiami basu i perkusji. Jak widać dzieje się na tej płycie, oj dzieje! A to dopiero pierwsza odsłona albumu…

Tył okładki CD
Tył okładki – reedycja kompaktowa Green Tree (2004)

Drugą stronę otwierał pełen wdzięku, gitarowy „Shades Of Grey”. Broń Boże nie słuchajcie tego numeru prowadząc samochód. Można się w nim totalnie zasłuchać odlatując przy tym w inny wymiar czasu i przestrzeni. Rytmiczny „High On The Mountain” zaśpiewany i zagrany na totalnym luzie ma coś z klimatu The Beatles. A tuż po nim kolejne arcydzieło – „Andwella”. Doskonały, nawiązujący do muzyki klasycznej numer oparty na współbrzmieniu Hammondów i gitary, ozdobiony niebanalną melodyką. Soczyste psycho-progresywne granie w klimacie Velvett Fogg i Procol Harum. Obłęd w oczach, ciary na plecach! Delikatny, chwytający za serce „Midday Sun” z pięknymi harmoniami wokalnymi ociera się o beatlesowskie „Don’t Let Me Down”. „Take My Road” wzbogacono natomiast brzmieniem skrzypiec i jak kilka innych fragmentów płyty posiada folkowy charakter. Jest to jeszcze ten psychodeliczny folk, który zacznie być coraz częściej wykorzystywany przez inne zespoły; już za chwilę, choćby za sprawą Fairport Convention, przemieni się w folk rock i stanie się odrębnym stylem muzycznym. W nagraniu „Felix” mała niespodzianka: za bębnami słyszmy pierwszego perkusistę Wilgera Campbella. To kapitalny, z wszelkiego rodzaju przesterami, mocno zagęszczony utwór bliski dokonaniom Traffic i Procol Harum. Nieszablonowa, a jednocześnie na swój sposób przebojowa piosenka; takich mogę słuchać bez końca. Kończy płytę „Goodbye” – dwuminutowa, nastrojowa ballada zagrana na gitarze akustycznej, zaśpiewana ciepłym, miękkim głosem, po której pozostaje żal, że to już koniec płyty. Koniec doskonałego albumu o czarującym, nieco baśniowym nastroju…

Mam ogromny żal do szefów CBS Records za to, że „odpuścili” (nie po raz pierwszy zresztą) promowanie płyty i zespołu, przez co album „Love And Poetry” sprzedał się wówczas w minimalnym nakładzie. Dziś oryginalny longplay wart 1000€ jest wielkim rarytasem i poszukiwany „niemal przez wszystkich”. Warto więc zainwestować w dużo tańszą reedycję kompaktową np. wytwórni Green Tree, która zawiera dwa bonusy.

W 1970 roku zespół ANDWELLA’S DREAM zmienił wytwórnię, skład, oraz skrócił nazwę na ANDWELLA. Pod tym szyldem wydał dwa albumy: „World’s End” (1970) i „People’s People” (1971) po czym rozwiązał się Ale to już temat na inną opowieść…

DIONYSOS „Le Grand Jeu” (1971)

W mitologii greckiej Dionysos (pol. Dionizos) syn Zeusa i zwykłej śmiertelniczki Semele był bogiem płodności, dzikiej natury, winnej latorośli i wina. Tak też nazywała się grupa rockowa pochodząca z Kanady. Istnieli pięć lat, wydali dwa single i cztery duże płyt. Nie można więc powiedzieć, że byli tak długowieczni jak Neil Young i płodni jak Rush. A jednak zapisali się w historii kanadyjskiej sceny rockowej z innego powodu…

Cała historia zaczyna się w 1969 roku w kanadyjskim małym miasteczku Salaberry-de-Valleyfield położonym na wyspie na rzece Św. Wawrzyńca w prowincji Quebec, około 30 km od Montrealu. Grecki bóg tak bardzo przypadł do gustu młodym muzykom, że postanowili nie szukać już innej nazwy dla zawiązanego właśnie zespołu. Klawiszowiec Andre Mathieu, gitarzysta Eric Clement, basista Jean-Pierre Legault, perkusista Robert LePage, oraz wokalista Paul-Andre Thilbert rozpoczęli muzykowanie od występów w miejscowych pubach. Co ciekawe – DIONYSOS  od samego początku swoje teksty śpiewali (ku ogromnej radości fanów) po… francusku. Do tej pory rzecz bezprecedensowa! Było to konsekwencją zachodzących w tym czasie w Quebecu dużych zmian polityczno-społecznych pod wodzą nowych rządów liberałów. Przeszły one do historii Kanady pod nazwą la revolution tranquille (spokojna rewolucja). Owa pokojowa i bezkrwawa przemiana nade wszystko promowała język francuski, przez całe lata traktowany jako poślednia, robocza mowa, a joual, czyli typowo quebecki dialekt tejże, w szczególności. To był jeden z owoców tej nietypowej rewolucji. Dzięki tym przemianom w tej części Kanady wykształciła się wkrótce niezależna francuskojęzyczna scena rockowa. Dla młodych fanów powstanie grup posługujących się ojczystym językiem było czymś, z czego mogli być dumni – było symbolicznym zerwaniem z latami anglosaskiej dominacji. A forpocztą tej małej rewolucji była właśnie grupa DIONYSOS. Ze swoimi oryginalnymi tekstami i muzyką łączącą psychodelię, bluesa i hard rocka. Szybko stali się sporą atrakcją Montrealu i okolic. Jesienią 1970 roku byli znani już w całym Quebecu, a firma płytowa Jupiter podpisała z nimi kontrakt wydając wkrótce singiel z piosenką „Suzie” . Zapowiadał on dużą płytę, która pod tytułem „Le Grande Jeu” (Wielka Gra) wydana została w styczniu 1971 roku.

Dionysos ""Le Grand Jeu" (1971)
Dionysos „”Le Grand Jeu” (1971)

Album zawiera sześć nagrań trwających w sumie 45 minut muzyki. Muzyki łączącej mocnego hard rocka z psychodelią, z soczystym bluesem i rockiem progresywnym opartej w głównej mierze na brzmieniu Hammondów. Myślę, że miłośnicy takich grup jak Atomic Rooster, Arcadium, Stray, Still Life, czy wczesnych Uriah Heep będą zachwyceni. Już pierwsza kompozycja „Narcotique” daje pojęcie wielkiego rozmachu jaki DIONYSOS raczył nam tu przygotować. Chropawa gitara, rockowo tętniąca sekcja rytmiczna sąsiaduje z melancholijnymi wstawkami harmonijki i żałośnie kwilącymi, a to znów potężnie huczącymi Hammondami. Miesza się to wszystko ze sobą na przestrzeni dwunastu minut niczym w kotle, albo – co sugeruje sam tytuł – jak w  narkotycznym śnie mile pobudzając i łechcąc wszystkie zmysły. Świetne połączenie elementów psychodelii, bluesa i hard rocka. Jak ja kocham takie zdecydowane otwarcia płyt!  Drugi w kolejności, ponad sześciominutowy „Suzie” to powolny, zawiesisty blues z brzęczącą gitarą, cholernie rzewną harmonijką i grającymi vibrato organami. Kapitalnie zagrany i chwytający za serce! I choć ogólnie nie przepadam za językiem francuskim w muzyce rockowej, to muszę pochwalić Paula-Alberta Thilberta za bardzo stylowy, ekspresyjny i do bólu szczery „post-woodstockowy” wokal. Słuchając tej nieco banalnej historii o miłości i tęsknocie za tytułową bohaterką odbieram ją niemal namacalnie. „La Colere” ma w sobie dużo dynamizmu i gitarowy riff imitujący krztuszące się klawisze. Całkiem ciekawy pomysł. Sam Hammond brzmi tu dość ascetycznie; nie jest tak nabuzowany i huczący jak choćby w pierwszym nagraniu.

Tył okładki kompaktowej reedycji.
Tył okładki kompaktowej reedycji.

W „L’age du Chlore” wysuwa się jednak ponownie na plan pierwszy. Klawiszowiec Andre Mathieu daje długi, pełen furii popis, któremu głośno wtóruje Jean-Pierre Legault swym dudniącym basem. Całość naładowana energią brzmi jak skrzyżowanie wczesnych The Nice z Deep Purple. Myślę, że Jon Lord jak i Keith Emerson pokiwaliby z uznaniem głową nad biegłą techniką organisty. Jednym z najbardziej intrygujących nagrań z tej płyty jest „L’age d’or” podzielony na dwie części. Zaczyna się od przepięknej, celtyckiej w klimacie partii fletu, granej przez wokalistę grupy. Po chwili wchodzi perkusja, delikatne „szemrane” organy ukryte gdzieś na dalszym planie, a zaraz po nich niesamowicie piękna, nostalgiczna gitara w stylu Andy Latimera z Camel. Rozpoczyna się cudowny dialog fletu z gitarą. Trwa to mniej więcej do czwartej minuty, po czym wszystko cichnie i do głosu dochodzi bas. Jego pulsowanie zapowiada zmianę nastroju. Utwór nabiera mocnego, hard rockowego rozmachu. Dźwięki gitary stają się agresywne, perkusja bębni aż w uszach dzwoni, a organy Hammonda potęgują tę feerię dźwięków. Osiem minut absolutnie wspaniałego progresywnego grania! Płytę zamyka „Agneau de Dieu”. Na tle wcześniejszych utworów, to najbardziej hard rockowy numer tego wydawnictwa. Zwracam uwagę na świetne solówki gitarzysty, który gra jak Tony Iommi z Black Sabbath. Swym ciężarem, nieposkromioną energią „Baranek Boży” (bo tak tłumaczy się ten tytuł) powala. Dosłownie! Ktoś nawet pokusił się o stwierdzenie, że to pierwowzór współczesnego doom metalowego grania. W każdym bądź razie ostatnie dwie minuty z potężną żarliwą gitarą i masywną sekcją rytmiczną mają w sobie coś z klimatów pierwszych płyt Black Sabbath. Mnie zostawił w płaskiej pozycji na podłodze z falującą klatką piersiową…

Dla muzycznych archeologów trudno nazwać płytę „Le Grand Jeu” za zapomnianą i odkrytą perłę sprzed lat. Bawiąc się w słowne porównania powiedziałbym, że to piękny pierścień wydobyty gdzieś z zakurzonej i przepastnej szkatułki dziadka. Szkatułki, do której warto by zajrzeć dużo częściej. Nawiasem mówiąc bardziej ceniona i lepiej znana grupa Magma jest jak dla mnie o wiele mniej warta niż DIONYSOS. Kwintet z malutkiego Salaberry-de-Valleyfield śmiało można postawić w jednym szeregu z grupami, które na przełomie lat 60-tych i 70-tych tworzyły gatunek muzyczny zwany rockiem progresywnym. I mówię to całkiem serio!

KIN PING MEH „Kin Ping Meh” (1971)

W żadnym z socjalistycznych państw  XX wieku rządząca w nich komunistyczna władza nigdy nie kochała muzyki rockowej. Uznawano ją za przejaw degeneracji i zepsucia społecznego, a w szczególności jej młodego pokolenia. Kiedy więc po raz pierwszy usłyszałem nazwę zespołu brzmiącą po chińsku – KIN PING MEH pomyślałem, że oto rock w końcu przebił się przez – niezwykle szczelny dla tego gatunku muzyki – Wielki Mur Chiński. Byłem wówczas święcie przekonany, że komunistyczna władza Chińskiej Republiki Ludowej w końcu skruszała pozwalając słuchać i grać „dzikiego” rock’n’rolla swoim obywatelom (czyt. towarzyszom). Dość szybko zostałem jednak wyprowadzony z tego błędu i dziś – po wielu latach – na dźwięk słów kin ping meh na mojej twarzy gości uśmiech lekkiego zażenowania. Cóż – sam wpuściłem się w te przysłowiowe maliny…

Niemiecka(!) grupa KIN PING MEH powstała pod koniec 1969 roku, którą założyli Werner Stephan (voc) i Joachim Schafer (g). Wkrótce dołączyli do nich Frieder „Fritz” Schmitt (org), Torsten Herzog (bg), oraz Kalle Weber (dr). Cała piątka spotkała się w Mannheim, mieście położonym na południe od Frankfurtu nad Menem. Odbyli kilka wspólnych prób, po których zapadła decyzja o powołaniu do życia kapeli rockowej. Oryginalną nazwę zespołu zaczerpnęli z tytułu XVI-wiecznej książki chińskiego (a jednak!) autora opisującego zwyczaje i codzienne życie mieszkańców Państwa Środka. W tłumaczeniu „kin ping meh to kwitnąca gałązka drzewa wiśniowego w złotej wazie”. Jest to jedyny znany mi przypadek, że europejski zespół muzyczny nazwał się po chińsku!

Kin Ping Meh (1971)
Kin Ping Meh (1971): Kalle Weber, Joachim Schafer (ostatnie wspólne zdjęcie  z kolegami), Willie Wagner, Torsten Herzog, Frieder Schmitt, Werner Stephan.

Pierwszy „poważny” koncert grupa zagrała 15 września 1970 roku. W następnych miesiącach wzięli udział w siedmiu konkursowych przeglądach amatorskich zespołów muzycznych wygrywając je bezapelacyjnie. Na początku grali szorstkiego hard rocka w stylu Deep Purple, Uriah Heep i Spooky Tooth. Bardzo szybko zauważyła ich wytwórnia Polydor, która podpisała z muzykami kontrakt. Od tego momentu wszystko potoczyło się w błyskawicznym tempie. Najpierw gazeta „Bild am Sonntag” w styczniu w głównym wydaniu niedzielnym poświęciła grupie obszerny, dwustronicowy artykuł. W lutym ukazał się ich pierwszy singiel, „Everything’s My Way,  który dotarł do Top 5 radiowych list przebojów, zaś miesiąc później KIN PING MEH odbyli wspólną trasę koncertową z The Hollies. W maju weszli do studia, by nagrać drugiego singla „Everyday. Mózgiem i liderem zespołu był w tym czasie Joachim Schafer – „człowiek o niebanalnej wyobraźni, filozoficzny geniusz i nasz rzecznik” jak mawiali o nim muzycy zespołu. Niestety jesienią 1971 roku, tuż przed nagraniem debiutanckiego albumu, gitarzysta opuścił kolegów decydując się na solową działalność artystyczną. Na swoje miejsce zaprotegował dawnego przyjaciela, Willie Wagnera, z którym grał przed laty w szkolnym zespole Thunderbirds. „Nie mogłem zostawić ich tak całkiem na lodzie. Mówiąc, że byliśmy przyjaciółmi to za mało powiedziane –  byliśmy jak rodzina. Na dobre i na złe” – wspominał po latach Schafer. Nowy gitarzysta na pierwszą próbę przyniósł do studia swą autorską kompozycją zatytułowaną „Fairy – Tales”. Mało kto wówczas przypuszczał, że utwór ten stanie się jednym z najlepszych i najwspanialszych w całej ich karierze. Płyta „Kin Ping Meh” z przepiękną okładką ukazała się w grudniu tego samego roku.

Kin Ping Meh "Kin Ping Meh" (1971)
Kin Ping Meh „Kin Ping Meh” (1971)

Album nagrywano w hamburskim studio Windrose Dumont Time pod okiem legendarnego inżyniera dźwięku, geniusza muzycznej konsolety Conny Planka. Dźwięk jest przestrzenny, świetnie wyprodukowany. Taki  bardzo angielski, przypominający brzmienie Deep Purple z tamtego okresu. Zawartość płyty to osiem nagrań, które (mówiąc najkrócej) powinny zadowolić fanów Birth Control, Atomic Rooster, wczesnej Omegi, Jane, czy wspominanych już Deep Purple. A więc progresywne granie z wyraźnymi hard rockowymi naleciałościami – z organami Hammonda i fajnymi, gitarowymi partiami w roli głównej.

Otwierający całość „Fairy – Tales” rozwalił mnie kompletnie. Zaczyna się od delikatnego pomrukiwania basu, gitary elektrycznej, perkusji i organów. Wokal wchodzi półtorej minuty później. Utwór powoli nabiera tempa, rozpędza się. Mordercza sekcja instrumentalna zaczyna się mniej więcej w piątej minucie i trwa przez kolejne trzy. Psychodeliczno – progresywny dziesięciominutowy odlot najwyższej próby. „Sometime” to z kolei piękna balladowa piosenka z pysznymi wstawkami gitary elektrycznej i organów. I smutnym aż do bólu wokalem Wernera Stephana, który emanuje emocjami. W jego śpiewie słychać wpływy rhythm’n’bluesa i soulu. Pełen energii „Don’t You Know” ma ładne solo organowe, a po efektach dźwiękowych wybuchów (nie do końca mnie przekonujących) następuje świetne improwizowane granie całego zespołu. Taki jam, że palce lizać! Bluesowy „Too Many People” bardzo  przypomina mi hippiesowską piosenkę a la Woodstock z harmonijką, wokalem „pod” Lennona i powtarzalnymi chóralnymi śpiewami. Urocze, choć patrząc na to z perspektywy całej płyty, nie bardzo pasujące do całości. Traktuję to jako muzyczny żart, oczko puszczone do słuchaczy.

Tył okładki
Tył okładki. Kompaktowa reedycja Repertoire z pięcioma bonusami (2005)

„Drugson’s Trip” (kurcze, jak mi się podoba ten tytuł) zawiera kilka ciekawych momentów space rocka, choć wiodącą rolę odgrywają tu Hammondy i urzekająca, gęsta sekcja rytmiczna. W końcówce wchodzi solo gitarowe i jest naprawdę nieziemsko. Od delikatnych, symfonicznych dźwięków melotronu i relaksującego tempa rozpoczyna się „My Dove” –  jedna z najpiękniejszych lirycznych piosenek KIN PING MEH w ogóle. Przypomina mi ona najlepsze momenty Barclay James Harverst. Cudo! „Everything” wydaje się być nawiązaniem do pierwszego utworu, z mocnym pulsem basu i ostro brzmiącą perkusją. Kolorytowi całości nadają tu organy, oraz wyśmienite solowe partie gitarowe. Płytę zamyka krótka, niespełna trzyminutowa kompozycja „My Future” ocierająca się poprzez swoją prostotę o geniusz. Klimatem odnosi się do typowych akustyczno gitarowych brzmień muzyki hippie z końca lat 60-tych, ale już z elementami hard-prog rocka. Przypomina mi ona trochę utwór „Going Up The Country” Canned Heat, co w tym przypadku absolutnie nie jest żadną ujmą. Wręcz przeciwnie. Bardzo ładne zakończenie wyśmienitej płyty należącej do ścisłego grona europejskiego progresywnego grania!

KIN PING MEH działał na scenie jeszcze kilka lat w ciągu których zmieniał się niejednokrotnie ich skład, zmieniały się wytwórnie płytowe. Zmieniała się też muzyka grupy, która ewoluować zaczęła w rejony przebojowego soft rocka. Wszystkie te zmiany nie wyszły zespołowi na dobre. Czarę goryczy przelał ostatni studyjny album nagrany w 1977 roku, który okazał się totalnym niewypałem. Ostatecznie KIN PING MEH rozwiązali się latem tego samego roku zostawiając po sobie sześć płyt.  Dla mnie tą najważniejszą była i będzie ta pierwsza wydana w 1971 roku.

KROKODIL „An Invisible World Revealed” (1971)

Szwajcaria kojarzy się zazwyczaj z Alpami, zimowymi sportami i pięknymi kurortami. Jeśli zastanowić się sekundę dłużej przychodzą na myśl inne skojarzenia. Szwajcarski ser. Szwajcarskie zegarki. Najpewniejsze banki (wiadomo!).  Ale żeby krokodyl..? Szwajcarski?

Zespół KROKODIL powstał pod koniec lat 60-tych w Zurychu. Zaczynali jako grupa blues rockowa, ale dziś uważani są za najlepszy zespół progresywny w swoim kraju. O ile debiutancka płyta „Krokodil”  wydana w 1969 roku zawierała więcej bluesa niż prog rocka, to już na następnej Swamp” (1970) słychać w jak bardzo oryginalny sposób zespół włączył do swej muzyki psychodeliczne dźwięki. W naturalny dla siebie sposób połączyli elektryczne, rockowe brzmienie z sitarem, harmonijką i skrzypcami. Obie płyty okazały się wielkim sukcesem w Szwajcarii. Zespół doceniono także na Wyspach, gdzie tamtejsi  znawcy porównali ich do Groundhogs. I chyba Brytyjczycy nie zrobili tego ze względu na Terry’ego Stevensa, swego rodaka grającego u Szwajcarów na basie. Myślę, że to porównanie do znakomitej londyńskiej kapeli było w tym przypadku bardzo trafione. A KROKODIL konsekwentnie krocząc obraną drogą artystyczną wzbogacał swoje brzmienie kolejnymi instrumentami: fletem, gitarą akustyczną, tablą i przede wszystkim melotronem zakupionym przez basistę. To szerokie instrumentarium nadało zespołowi dość egzotyczne i zarazem barwne brzmienie, które odnajdujemy na ich trzecim krążku. Z uroczą bajkową okładką longplay „An Invisible World Reveald” ukazał się w 1971 roku nakładem znanej wytwórni United Artists.

Krokodil "An Invisible World Revealed" (1971)
Krokodil „An Invisible World Revealed” (1971)

Producentem albumu był sam Dieter Dierks – człowiek legenda,  który współpracował z wieloma znakomitymi grupami w tym m.in. z Tangerine Drem, Orange Peel, Ash Ra Tempel, Nektar, Eric Bardon Band, Rory Gallagher’em i najdłużej ze Scorpions (1970-1990). Dierksowi udało się perfekcyjnie zachować to fantastyczne i tak charakterystyczne brzmienie zespołu. Przypomina mi ono bardziej niemiecki Grobschnitt (choć jest mniej symfonicznie) niż brytyjski Groundhogs. Płyta zawiera sześć nagrań, z czego dwa trwają po piętnaście minut. Niektóre z nich wyprzedziły swój czas. Nie bez powodu zespół został określony jako hybryda Amon Duul II i Man. Jej klimat kojarzy mi się z pierwszą „niekosmiczną” jeszcze płytą Hawkwind i z Pink Floyd z tamtego okresu. Bogate instrumentarium, akustyczne brzmienie, marzycielskie harmonie wokalne sprawiają, że całego albumu słucha się z ogromną przyjemnością!

Tył okładki oryginalnego LP
Tył okładki oryginalnego LP

Album otwiera „Lady Of Attraction”. Klimatyczna kompozycja utrzymana w duchu „Planet Caravan” Black Sabbath z akustycznym brzmieniem i bogatym instrumentarium. Śmiało wpasowałaby się ona np. do płyt Ten Years After: „Stonedhege”, czy „Cricklewood Green”. Jest to tak przepiękny utwór, że usłyszawszy go po raz pierwszy z miejsca się w nim zakochałem! Niewątpliwie pierwsza piątka najpiękniejszych nieznanych ballad rockowych. Niespełna dwuminutowa miniaturka „With Little Miss Trimmings” zagrana w dość żwawym tempie z gitarą akustyczną jako instrumentem wiodącym jest wstępem do jednego z dwóch najważniejszych utworów na tej płycie. Piętnastominutowy epos „Odyssey In Om” zaczyna się od magicznych dźwięków sitaru. Gitarzysta zespołu Walty Anselmo zabiera nas w oniryczną podróż na Bliski Wschód i do Indii. Ten hipnotyczny klimat wprowadza w trans z którego wybudzają mnie harmonijka, flet (Mojo Weideli) i blaszane instrumenty perkusyjne (Dude Durst). Tak na marginesie – chyba nikt wcześniej nie pokusił się, aby w jednym nagraniu połączyć ze sobą sitar z harmonijką! Trwa to około sześciu minut po czym pojawia się hard rockowa gitara, która wraz z mocną sekcją rytmiczną fundują nam prawdziwy odlot. Hard rock miesza się z blues rockiem. Mam wrażenie jakby zespół grał na „żywo” wszystko improwizując na poczekaniu. Dużo w tym nagraniu harmonijki, która nadaje całości „kosmicznego” tła. Pan Dierks odrobił tutaj pracę domową na szóstkę! To jest jedna z tych genialnych chwil, kiedy fragmentu płyty można słuchać bez końca.

Tył okładki reedycji CD
Tył okładki kompaktowej reedycji Second Battle (2014)

„Green Fly” zaczyna się delikatnie, ale już po chwili zaskakuje twardymi wejściami melotronu do spółki z agresywną gitarą. I gdy wydaje się, że zespół podąży w kierunku progresywnych dźwięków w stylu King Crimson z drugiego planu wyłania się harmonijka. Atakując niczym ostrymi krokodylowymi kłami zmienia charakter kompozycji wpychając ją na tory blues rocka. Przedostatni utwór na płycie – „Looking At Time” – to już absolutna jazda na najwyższym prog rockowym pułapie. Sporo tu świetnej akustycznej i elektrycznej gitary, odjechanych w stronę psychodelii dźwięków, soczystej partii basu i perkusji. Zmiany tempa, nastroju, klimatu powodują, że słucha się tego z ogromnym zainteresowaniem. Znowu mamy świetnie zagrane partie na flecie i harmonijce. Największe wrażenie robi jednak fantastyczna solówka gitarowa Walty Anselmo od której trudno się oderwać. On też nadaje ton w kompozycji „Last Doors” opartą na bluesie i zamykającą ten bardzo ciekawy album. Album, który w owym czasie został zaszufladkowany do… niemieckiego krautrocka (?!). Dla mnie „An Invisible World Releaved”  na zawsze pozostanie klejnotem rocka progresywnego. Płytą skrzącą się niezwykłymi pomysłami, pełną wyobraźni i przestrzenną, łączącą się z bluesem, folkiem, psychodelią i muzyką etniczną.

Kompaktowa reedycja firmy Second Battle z 2014 roku zawiera trzy dodatkowe nagrania. Dwa ostatnie z nich, to improwizowane w studio jam session, które pokazują zespół od strony blues rockowej. Szkoda, że KROKODIL nigdy nie wydał koncertowej płyty, bo te nagrania dobitnie pokazują jego nieprzeciętną wielkość. Z radością i niekłamaną przyjemnością zanurzam się w to muzyczne „bagienko” mimo, że tapla się w nim krokodyl. Szwajcarski krokodyl…