KIN PING MEH „Kin Ping Meh” (1971)

W żadnym z socjalistycznych państw  XX wieku rządząca w nich komunistyczna władza nigdy nie kochała muzyki rockowej. Uznawano ją za przejaw degeneracji i zepsucia społecznego, a w szczególności jej młodego pokolenia. Kiedy więc po raz pierwszy usłyszałem nazwę zespołu brzmiącą po chińsku – KIN PING MEH pomyślałem, że oto rock w końcu przebił się przez – niezwykle szczelny dla tego gatunku muzyki – Wielki Mur Chiński. Byłem wówczas święcie przekonany, że komunistyczna władza Chińskiej Republiki Ludowej w końcu skruszała pozwalając słuchać i grać „dzikiego” rock’n’rolla swoim obywatelom (czyt. towarzyszom). Dość szybko zostałem jednak wyprowadzony z tego błędu i dziś – po wielu latach – na dźwięk słów kin ping meh na mojej twarzy gości uśmiech lekkiego zażenowania. Cóż – sam wpuściłem się w te przysłowiowe maliny…

Niemiecka(!) grupa KIN PING MEH powstała pod koniec 1969 roku, którą założyli Werner Stephan (voc) i Joachim Schafer (g). Wkrótce dołączyli do nich Frieder „Fritz” Schmitt (org), Torsten Herzog (bg), oraz Kalle Weber (dr). Cała piątka spotkała się w Mannheim, mieście położonym na południe od Frankfurtu nad Menem. Odbyli kilka wspólnych prób, po których zapadła decyzja o powołaniu do życia kapeli rockowej. Oryginalną nazwę zespołu zaczerpnęli z tytułu XVI-wiecznej książki chińskiego (a jednak!) autora opisującego zwyczaje i codzienne życie mieszkańców Państwa Środka. W tłumaczeniu „kin ping meh to kwitnąca gałązka drzewa wiśniowego w złotej wazie”. Jest to jedyny znany mi przypadek, że europejski zespół muzyczny nazwał się po chińsku!

Kin Ping Meh (1971)
Kin Ping Meh (1971): Kalle Weber, Joachim Schafer (ostatnie wspólne zdjęcie  z kolegami), Willie Wagner, Torsten Herzog, Frieder Schmitt, Werner Stephan.

Pierwszy „poważny” koncert grupa zagrała 15 września 1970 roku. W następnych miesiącach wzięli udział w siedmiu konkursowych przeglądach amatorskich zespołów muzycznych wygrywając je bezapelacyjnie. Na początku grali szorstkiego hard rocka w stylu Deep Purple, Uriah Heep i Spooky Tooth. Bardzo szybko zauważyła ich wytwórnia Polydor, która podpisała z muzykami kontrakt. Od tego momentu wszystko potoczyło się w błyskawicznym tempie. Najpierw gazeta „Bild am Sonntag” w styczniu w głównym wydaniu niedzielnym poświęciła grupie obszerny, dwustronicowy artykuł. W lutym ukazał się ich pierwszy singiel, „Everything’s My Way,  który dotarł do Top 5 radiowych list przebojów, zaś miesiąc później KIN PING MEH odbyli wspólną trasę koncertową z The Hollies. W maju weszli do studia, by nagrać drugiego singla „Everyday. Mózgiem i liderem zespołu był w tym czasie Joachim Schafer – „człowiek o niebanalnej wyobraźni, filozoficzny geniusz i nasz rzecznik” jak mawiali o nim muzycy zespołu. Niestety jesienią 1971 roku, tuż przed nagraniem debiutanckiego albumu, gitarzysta opuścił kolegów decydując się na solową działalność artystyczną. Na swoje miejsce zaprotegował dawnego przyjaciela, Willie Wagnera, z którym grał przed laty w szkolnym zespole Thunderbirds. „Nie mogłem zostawić ich tak całkiem na lodzie. Mówiąc, że byliśmy przyjaciółmi to za mało powiedziane –  byliśmy jak rodzina. Na dobre i na złe” – wspominał po latach Schafer. Nowy gitarzysta na pierwszą próbę przyniósł do studia swą autorską kompozycją zatytułowaną „Fairy – Tales”. Mało kto wówczas przypuszczał, że utwór ten stanie się jednym z najlepszych i najwspanialszych w całej ich karierze. Płyta „Kin Ping Meh” z przepiękną okładką ukazała się w grudniu tego samego roku.

Kin Ping Meh "Kin Ping Meh" (1971)
Kin Ping Meh „Kin Ping Meh” (1971)

Album nagrywano w hamburskim studio Windrose Dumont Time pod okiem legendarnego inżyniera dźwięku, geniusza muzycznej konsolety Conny Planka. Dźwięk jest przestrzenny, świetnie wyprodukowany. Taki  bardzo angielski, przypominający brzmienie Deep Purple z tamtego okresu. Zawartość płyty to osiem nagrań, które (mówiąc najkrócej) powinny zadowolić fanów Birth Control, Atomic Rooster, wczesnej Omegi, Jane, czy wspominanych już Deep Purple. A więc progresywne granie z wyraźnymi hard rockowymi naleciałościami – z organami Hammonda i fajnymi, gitarowymi partiami w roli głównej.

Otwierający całość „Fairy – Tales” rozwalił mnie kompletnie. Zaczyna się od delikatnego pomrukiwania basu, gitary elektrycznej, perkusji i organów. Wokal wchodzi półtorej minuty później. Utwór powoli nabiera tempa, rozpędza się. Mordercza sekcja instrumentalna zaczyna się mniej więcej w piątej minucie i trwa przez kolejne trzy. Psychodeliczno – progresywny dziesięciominutowy odlot najwyższej próby. „Sometime” to z kolei piękna balladowa piosenka z pysznymi wstawkami gitary elektrycznej i organów. I smutnym aż do bólu wokalem Wernera Stephana, który emanuje emocjami. W jego śpiewie słychać wpływy rhythm’n’bluesa i soulu. Pełen energii „Don’t You Know” ma ładne solo organowe, a po efektach dźwiękowych wybuchów (nie do końca mnie przekonujących) następuje świetne improwizowane granie całego zespołu. Taki jam, że palce lizać! Bluesowy „Too Many People” bardzo  przypomina mi hippiesowską piosenkę a la Woodstock z harmonijką, wokalem „pod” Lennona i powtarzalnymi chóralnymi śpiewami. Urocze, choć patrząc na to z perspektywy całej płyty, nie bardzo pasujące do całości. Traktuję to jako muzyczny żart, oczko puszczone do słuchaczy.

Tył okładki
Tył okładki. Kompaktowa reedycja Repertoire z pięcioma bonusami (2005)

„Drugson’s Trip” (kurcze, jak mi się podoba ten tytuł) zawiera kilka ciekawych momentów space rocka, choć wiodącą rolę odgrywają tu Hammondy i urzekająca, gęsta sekcja rytmiczna. W końcówce wchodzi solo gitarowe i jest naprawdę nieziemsko. Od delikatnych, symfonicznych dźwięków melotronu i relaksującego tempa rozpoczyna się „My Dove” –  jedna z najpiękniejszych lirycznych piosenek KIN PING MEH w ogóle. Przypomina mi ona najlepsze momenty Barclay James Harverst. Cudo! „Everything” wydaje się być nawiązaniem do pierwszego utworu, z mocnym pulsem basu i ostro brzmiącą perkusją. Kolorytowi całości nadają tu organy, oraz wyśmienite solowe partie gitarowe. Płytę zamyka krótka, niespełna trzyminutowa kompozycja „My Future” ocierająca się poprzez swoją prostotę o geniusz. Klimatem odnosi się do typowych akustyczno gitarowych brzmień muzyki hippie z końca lat 60-tych, ale już z elementami hard-prog rocka. Przypomina mi ona trochę utwór „Going Up The Country” Canned Heat, co w tym przypadku absolutnie nie jest żadną ujmą. Wręcz przeciwnie. Bardzo ładne zakończenie wyśmienitej płyty należącej do ścisłego grona europejskiego progresywnego grania!

KIN PING MEH działał na scenie jeszcze kilka lat w ciągu których zmieniał się niejednokrotnie ich skład, zmieniały się wytwórnie płytowe. Zmieniała się też muzyka grupy, która ewoluować zaczęła w rejony przebojowego soft rocka. Wszystkie te zmiany nie wyszły zespołowi na dobre. Czarę goryczy przelał ostatni studyjny album nagrany w 1977 roku, który okazał się totalnym niewypałem. Ostatecznie KIN PING MEH rozwiązali się latem tego samego roku zostawiając po sobie sześć płyt.  Dla mnie tą najważniejszą była i będzie ta pierwsza wydana w 1971 roku.