DIONYSOS „Le Grand Jeu” (1971)

W mitologii greckiej Dionysos (pol. Dionizos) syn Zeusa i zwykłej śmiertelniczki Semele był bogiem płodności, dzikiej natury, winnej latorośli i wina. Tak też nazywała się grupa rockowa pochodząca z Kanady. Istnieli pięć lat, wydali dwa single i cztery duże płyt. Nie można więc powiedzieć, że byli tak długowieczni jak Neil Young i płodni jak Rush. A jednak zapisali się w historii kanadyjskiej sceny rockowej z innego powodu…

Cała historia zaczyna się w 1969 roku w kanadyjskim małym miasteczku Salaberry-de-Valleyfield położonym na wyspie na rzece Św. Wawrzyńca w prowincji Quebec, około 30 km od Montrealu. Grecki bóg tak bardzo przypadł do gustu młodym muzykom, że postanowili nie szukać już innej nazwy dla zawiązanego właśnie zespołu. Klawiszowiec Andre Mathieu, gitarzysta Eric Clement, basista Jean-Pierre Legault, perkusista Robert LePage, oraz wokalista Paul-Andre Thilbert rozpoczęli muzykowanie od występów w miejscowych pubach. Co ciekawe – DIONYSOS  od samego początku swoje teksty śpiewali (ku ogromnej radości fanów) po… francusku. Do tej pory rzecz bezprecedensowa! Było to konsekwencją zachodzących w tym czasie w Quebecu dużych zmian polityczno-społecznych pod wodzą nowych rządów liberałów. Przeszły one do historii Kanady pod nazwą la revolution tranquille (spokojna rewolucja). Owa pokojowa i bezkrwawa przemiana nade wszystko promowała język francuski, przez całe lata traktowany jako poślednia, robocza mowa, a joual, czyli typowo quebecki dialekt tejże, w szczególności. To był jeden z owoców tej nietypowej rewolucji. Dzięki tym przemianom w tej części Kanady wykształciła się wkrótce niezależna francuskojęzyczna scena rockowa. Dla młodych fanów powstanie grup posługujących się ojczystym językiem było czymś, z czego mogli być dumni – było symbolicznym zerwaniem z latami anglosaskiej dominacji. A forpocztą tej małej rewolucji była właśnie grupa DIONYSOS. Ze swoimi oryginalnymi tekstami i muzyką łączącą psychodelię, bluesa i hard rocka. Szybko stali się sporą atrakcją Montrealu i okolic. Jesienią 1970 roku byli znani już w całym Quebecu, a firma płytowa Jupiter podpisała z nimi kontrakt wydając wkrótce singiel z piosenką „Suzie” . Zapowiadał on dużą płytę, która pod tytułem „Le Grande Jeu” (Wielka Gra) wydana została w styczniu 1971 roku.

Dionysos ""Le Grand Jeu" (1971)
Dionysos „”Le Grand Jeu” (1971)

Album zawiera sześć nagrań trwających w sumie 45 minut muzyki. Muzyki łączącej mocnego hard rocka z psychodelią, z soczystym bluesem i rockiem progresywnym opartej w głównej mierze na brzmieniu Hammondów. Myślę, że miłośnicy takich grup jak Atomic Rooster, Arcadium, Stray, Still Life, czy wczesnych Uriah Heep będą zachwyceni. Już pierwsza kompozycja „Narcotique” daje pojęcie wielkiego rozmachu jaki DIONYSOS raczył nam tu przygotować. Chropawa gitara, rockowo tętniąca sekcja rytmiczna sąsiaduje z melancholijnymi wstawkami harmonijki i żałośnie kwilącymi, a to znów potężnie huczącymi Hammondami. Miesza się to wszystko ze sobą na przestrzeni dwunastu minut niczym w kotle, albo – co sugeruje sam tytuł – jak w  narkotycznym śnie mile pobudzając i łechcąc wszystkie zmysły. Świetne połączenie elementów psychodelii, bluesa i hard rocka. Jak ja kocham takie zdecydowane otwarcia płyt!  Drugi w kolejności, ponad sześciominutowy „Suzie” to powolny, zawiesisty blues z brzęczącą gitarą, cholernie rzewną harmonijką i grającymi vibrato organami. Kapitalnie zagrany i chwytający za serce! I choć ogólnie nie przepadam za językiem francuskim w muzyce rockowej, to muszę pochwalić Paula-Alberta Thilberta za bardzo stylowy, ekspresyjny i do bólu szczery „post-woodstockowy” wokal. Słuchając tej nieco banalnej historii o miłości i tęsknocie za tytułową bohaterką odbieram ją niemal namacalnie. „La Colere” ma w sobie dużo dynamizmu i gitarowy riff imitujący krztuszące się klawisze. Całkiem ciekawy pomysł. Sam Hammond brzmi tu dość ascetycznie; nie jest tak nabuzowany i huczący jak choćby w pierwszym nagraniu.

Tył okładki kompaktowej reedycji.
Tył okładki kompaktowej reedycji.

W „L’age du Chlore” wysuwa się jednak ponownie na plan pierwszy. Klawiszowiec Andre Mathieu daje długi, pełen furii popis, któremu głośno wtóruje Jean-Pierre Legault swym dudniącym basem. Całość naładowana energią brzmi jak skrzyżowanie wczesnych The Nice z Deep Purple. Myślę, że Jon Lord jak i Keith Emerson pokiwaliby z uznaniem głową nad biegłą techniką organisty. Jednym z najbardziej intrygujących nagrań z tej płyty jest „L’age d’or” podzielony na dwie części. Zaczyna się od przepięknej, celtyckiej w klimacie partii fletu, granej przez wokalistę grupy. Po chwili wchodzi perkusja, delikatne „szemrane” organy ukryte gdzieś na dalszym planie, a zaraz po nich niesamowicie piękna, nostalgiczna gitara w stylu Andy Latimera z Camel. Rozpoczyna się cudowny dialog fletu z gitarą. Trwa to mniej więcej do czwartej minuty, po czym wszystko cichnie i do głosu dochodzi bas. Jego pulsowanie zapowiada zmianę nastroju. Utwór nabiera mocnego, hard rockowego rozmachu. Dźwięki gitary stają się agresywne, perkusja bębni aż w uszach dzwoni, a organy Hammonda potęgują tę feerię dźwięków. Osiem minut absolutnie wspaniałego progresywnego grania! Płytę zamyka „Agneau de Dieu”. Na tle wcześniejszych utworów, to najbardziej hard rockowy numer tego wydawnictwa. Zwracam uwagę na świetne solówki gitarzysty, który gra jak Tony Iommi z Black Sabbath. Swym ciężarem, nieposkromioną energią „Baranek Boży” (bo tak tłumaczy się ten tytuł) powala. Dosłownie! Ktoś nawet pokusił się o stwierdzenie, że to pierwowzór współczesnego doom metalowego grania. W każdym bądź razie ostatnie dwie minuty z potężną żarliwą gitarą i masywną sekcją rytmiczną mają w sobie coś z klimatów pierwszych płyt Black Sabbath. Mnie zostawił w płaskiej pozycji na podłodze z falującą klatką piersiową…

Dla muzycznych archeologów trudno nazwać płytę „Le Grand Jeu” za zapomnianą i odkrytą perłę sprzed lat. Bawiąc się w słowne porównania powiedziałbym, że to piękny pierścień wydobyty gdzieś z zakurzonej i przepastnej szkatułki dziadka. Szkatułki, do której warto by zajrzeć dużo częściej. Nawiasem mówiąc bardziej ceniona i lepiej znana grupa Magma jest jak dla mnie o wiele mniej warta niż DIONYSOS. Kwintet z malutkiego Salaberry-de-Valleyfield śmiało można postawić w jednym szeregu z grupami, które na przełomie lat 60-tych i 70-tych tworzyły gatunek muzyczny zwany rockiem progresywnym. I mówię to całkiem serio!