BLONDE ON BLONDE „Contrasts”(1969); „Rebirth” (1970)

Podwójny album „Blonde On Blonde” Boba Dylana natchnął kilku młodych ludzi pochodzących z odległego Newport w Południowej Walii by tak właśnie nazwać zespół, który powołali do życia jesienią 1967 roku. Stara nazwa Cellar Set została oficjalnie „wymazana” i zastąpiona nową.

Po kilku roszadach personalnych zespół BLONDE ON BLONDE w składzie: Ralph Denyer (g. voc) Les Hicks (dr) Richard Hopkins (bg, org) oraz  Gareth Johnson (g, sitar, flute) w czerwcu 1968 roku opuścił rodzinne miasto i przeniósł się do Londynu. Ich koncerty, na których drążyli psychodeliczne brzmienie a la wczesny Pink Floyd i Jefferson Airplane, zaczęły cieszyć się w londyńskim światku undergroundowym coraz większą popularnością. Szybko zostali zauważeni przez ludzi z branży muzycznej. Trzy miesiące po przyjeździe do stolicy podpisali kontrakt płytowy z Pye Records. Tą samą, która w swych szeregach miała m.in. takich wykonawców jak Lonnie Donegan, Petula Clark, The Searchers, The Kinks, czy Status Quo. Warto zaznaczyć, że w owym czasie brytyjski przemysł muzyczny był w dużej mierze zdominowany przez cztery największe koncerny fonograficzne: EMI, Deccę, Philipsa i Pye. Tak na marginesie jeszcze jedna ciekawostka – firma Pye pierwotnie produkowała… telewizory i radia, a działalność fonograficzną zaczęła dopiero w 1956 r. Na efekty kontraktu nie trzeba było długo czekać, bo już w listopadzie 1968 na rynek trafił singiel „All Day, All Night/Country Life”. Dość chwytliwy, utrzymany w stylistyce Incredible String Band sporo obiecywał. Z uwagą więc czekano na duży krążek, który po tytułem „Contrasts” ostatecznie ukazał się w czerwcu 1969 roku.

Blonde On Blonde "Contrasts" (1969)
Blonde On Blonde „Contrasts” (1969)

Jest to jeden z tych albumów, który zauroczył mnie od pierwszego przesłuchania. Zdecydowanie też zasłużył sobie na miano jednego z najciekawszych dokonań tamtego okresu mimo, że zespół tak naprawdę nie zaproponował nic odkrywczego. Ale za to wszystko jest tu cudownie zagrane. Właściwie to zabrakło na nim słabych kawałków, nie ma żadnych „wypełniaczy”, a klarowna produkcja oddała pełną kolorystykę wszystkich nagrań, uwypukliła plastyczne bogactwo barw i odcieni. Otwierający całość, wręcz obłędny „Ride With Captain Max” to prawdziwa esencja dobrego grania z końca lat 60-tych! Już pierwsze sekundy gitarowego galopu wprawiają mnie w prawdziwy trans. Potem balladowe wyciszenie z towarzyszeniem akustycznej gitary; soczysta dawka psycho-prog-rocka opartego na współbrzmieniu organów i gitary i… od nowa! To wszystko w ciągu pięciu minut. Genialne!Tylko ten jeden utwór wart jest ceny całości. Grupa szukała także inspiracji w folku. Przykładem takie nagrania jak „Island On An Island” wzbogacony dźwiękami fletu, „Don’t Be Too Long” zaśpiewane jedynie z akompaniamentem gitary akustycznej, czy zamykająca całość przepiękna, hipnotyzująca cudowną melodyką rockowa ballada „Jeanette Isabella”. Są też inne perełki, ot choćby ozdobiony sitarem, prący do przodu, soczysty „Spinning Wheel”; niemal heavy rockowy i lekko przesterowany „I Need My Friend”; nagrany z towarzyszeniem klawesynu, melodyjny „Goodbye”; pełen zmiennych nastrojów, tajemniczy „Mother Earth”; zaskakująca wersja „Eleanor Rigby” The Beatles stylizowana na muzykę hiszpańską z gitarą grającą flamenco plus charakterystyczne trąbki; bardzo fajna przeróbka „No Sleep Blues” pochodząca z repertuaru Incredible String Band…

Niestety album nie odniósł spodziewanego sukcesu na jaki zasługiwał. W jego sprzedaży nie pomógł nawet udział zespołu na legendarnym festiwalu na wyspie Wight w 1969 r. obok Dylana, King Crimson, The Moody Blues i The Who. Wkrótce po tym grupę opuścił Ralph Denyer, który wrócił do Walii i założył progresywny zespół Aquila. Jego miejsce zajął obdarzony oryginalnym, śpiewnym głosem (miał całkiem przyjemne vibrato) Dave Thomas – stary znajomy z czasów Cellar Set.

BLONDE ON BLONDE niezbyt zadowoleni ze współpracy z Pye wypowiedzieli kontrakt i związali się z Ember Records – niezależną wytwórnią fonograficzną Jeffreya Krugera, właściciela słynnego klubu Flamingo Jazz Club. W listopadzie rozpoczęli nagrywanie nowego krążka. Płyta „Rebirth” ukazała się w maju 1970 roku. Do dziś przez wielu uważana za najlepsze osiągnięcie zespołu, chociaż ja jestem w kropce- debiut jest jak dla mnie naprawdę ekscytujący…

LP "Rebirth" (1970)
LP „Rebirth” (1970)

Co tu dużo mówić – drugi album był już typową progresywną pozycją z bardzo wysokiej półki. Zwraca uwagę mnogość partii instrumentalnych (Hammondy, dość ostra gitara, częste zmiany nastrojów) oraz natchniony wokal. Najprościej umiejscowić tę muzykę pomiędzy twórczością takich grup jak Wishbone Ash, Procol Harum, Gnidrolog i wczesny Genesis. Z ośmiu kompozycji aż pięć to krótkie, ale jakże czarujące utwory o bogatej i fascynującej melodyce. Choćby jak ten, otwierający całość bardzo chwytliwy, utrzymany nieco w stylu The Moody Blues „Castle In The Sky” pochodzący z repertuaru szkockiej grupy Simon Dupree And The Big Sound, czy też następny – atmosferyczny i zmienny „Broken  Hours”. Mój podziw i zachwyt budzą także kolejne kawałki – a to utrzymany w szybkim klimacie „Heart Without A Home” z pulsującym basem i fajną solówką gitarową, a to balladowy, przypominający stylem amerykański zespół Gary Puckett And The Union Gap „Time Is Passing”, czy pełen wdzięku, rytmiczny „November”.

Tył okładki albumu "Rebirth"
Tył okładki albumu „Rebirth”

Jednak to co najlepsze zespół umieścił na drugiej stronie oryginalnego albumu. Wypełniały ją dwie kapitalne, rozbudowane kompozycje: siedmiominutowy „Circles” i trwający dwanaście minut „Colour Questions”. Obie pełne intensywnych, głównie gitarowych improwizacji i ciekawych rozwiązań rytmicznych. W pierwszej czuć tę specyficzną psychodeliczną atmosferę tkaną poprzez ciągłe zmiany tempa i melodii, z kapitalnie grającą ciężką, „ołowianą” gitarą i ukrytymi gdzieś w tle, na dalszym planie drobnymi muzycznymi smaczkami. Druga to potwór, który rusza na nas z prędkością światła, brzmiąca jak alternatywa dla „Sabre Dance” Love Sculpture i nawet na moment nie odpuszcza. Nie mogę oderwać się od tego energetycznego nagrania, a jest przecież jeszcze fantastyczne zakończenie całości w postaci bardziej już stonowanego, dwuczęściowego „You’ll Never Know Me/Realease”. Ujmujący, kapitalny kawałek nawiązujący do stylistyki Procol Harum i bardzo wczesnego Genesis z okresu „Trespass”. Świetnie się tego słucha, choć jako całość trudno tę muzykę logicznie zdefiniować, bądź porównać. Jeśli już, to może z wczesnym Barclay James Harvest w połączeniu z mało znaną grupą Gnidrolog z okresu jej drugiej płyty „Lady Lake”.

Rok później grupa BLONDE ON BLONDE nagrała trzecią i ostatnią płytę – „Reflections On A Life” – pozycja niemal równie udana jak poprzednia, jedynie nagrania były nieco krótsze. Niestety i ten krążek przepadł w całej masie podobnych mu albumów; wkrótce przestał też istnieć i sam zespół…