POOBAH „Let Me In” (1972), czyli autostradą do góry kołami.

Dawno temu, jeszcze przed internetem i ogólną globalizacją świat rocka był czymś zgoła egzotycznym (jak Bałkany dla Amerykanina), tajemniczym i w pewnym sensie romantycznym. Oczywiście były gwiazdy i supergwiazdy, które jeździły po całym świecie, ale to mniejsze grupy rządziły barami i klubami w mieście. Niektóre z nich mogły poszczycić się występami w regionalnych telewizjach, inne nigdy nie wyjechały ze swego stanu, a zdecydowana większość mogła tylko pomarzyć o koncertowaniu poza granicami kraju. Podczas świetności hard rocka w pierwszej połowie lat 70-tych jednym z takich zespołów, było trio POOBAH pochodzące z Youngstown (Ohio)…

Pierwsze występy Poobah w lokalnym klubie w Youngstown (1972)
Pierwsze występy Poobah w lokalnym klubie w Youngstown (1972)

„Kiedy z moim przyjacielem Philem Jones’em  byliśmy na pierwszym roku w college’u starsi koledzy naopowiadali nam różnych banialuk o dziewczynie z ich klasy, która nosiła ksywkę Poobah (w slangu poobah oznacza ekscentryka, dziwaka – przyp. moja).  Podobno rzucała uroki i czary, a nawet była w stanie zadawać śmiertelne rany ratanowym grzebieniem. Fakt, nosiła się na czarno i wyglądała jak wiedźma i chyba trochę się jej baliśmy… Potem Phil ganiał za mną na przerwach i ku uciesze szkolnych kumpli krzyczał „Poobah, poobah!” Zakładając w 1972 roku wraz z Jones’em zespół rockowy postanowiłem nazwać go POOBAHSzkoda, że nie widzieliście jego miny, gdy mu o tym powiedziałem!  W ten oto sposób gitarzysta, wokalista i lider tria, Jim Gustafson, wyjaśniał w jednym z wywiadów znaczenie nazwy grupy, do której wkrótce dołączył grający na perkusji Glenn Wiseman.

Nie była to pierwsza kapela, w której Gustafson udzielał się jako muzyk i twórca piosenek. Jego kariera zaczęła się dużo wcześniej. Mając zaledwie 15 lat wraz z zespołem The Daze Endz w 1968 roku nagrał singla „What Can I Do?” a dwa lata później następnego, „Look Inside Yourself/I 'm A Woman”, ale już z formacją Biggy Rat.

Mała płytka trochę namieszała na rynku. Zainteresował się nią sam Billy Cox, były basista Jimi Hendrixa, który podjął się produkcji dużej płyty. Materiał został nagrany, lecz… nigdy nie wydany. Do dziś nie wiadomo, czy taśma z sesji nagraniowej jeszcze się  zachowała… Biggy Rat przetrwali do 1972 roku, a po jego rozpadzie Gustafson założył POOBAH. Szczęśliwie niedługo po tym fakcie gitarzysta dostał niespodziewany spadek po swej ukochanej babci (to ona zaszczepiła mu miłość do muzykowania i to ona opłacała jego pierwsze lekcje gry na gitarze). Nie było tego wiele, ale wystarczyło by pieniądze zainwestować w zespół, a konkretnie mówiąc – w sesję nagraniową w studio Peppermint w rodzinnym Youngstown. Spędzili w nim tydzień nagrywając utwory, które lider miał przygotowane dla swego poprzedniego zespołu, oraz nowy materiał szlifowany od kilku tygodni. Praca w studio posuwała się szybko i bardzo sprawnie. Album zatytułowany „Let Me In” ukazał się 25 czerwca 1972 roku nakładem maleńkiej wytwórni płytowej National Record Mart. Całą wytłoczona partia w ilości… 500 egzemplarzy(!) rozeszła się w ciągu jednego dnia! Dziś oryginalny winyl wart jest około 1000 $ (słownie: jeden tysiąc dolarów)!!!

POOBAH "Let Me In" (1972)
POOBAH „Let Me In” (1972)

Autorem komiksowej okładki był Jack Joyce, początkujący artysta, który tylko ten jeden jedyny raz dał się namówić na taki projekt. „Chciałem mu za ten pełen humoru rysunek zapłacić, ale tylko machnął ręką. Spotkaliśmy się ponownie po wielu latach. To wciąż skromny, bardzo fajny gość” – wspominał Gustafson przy okazji reedycji płyty w 2010 roku.

Płyta „Let Me In” zawiera sześć nagrań trwających trzydzieści minut gitarowej, hard rockowej muzyki w stylu Bang, Leaf Hound, Sir Lord Baltimore, Grand Funk tyle, że… granej ciężej! Słuchanie jej to jak szaleńcza jazda po autostradzie do góry kołami. Prawdziwy rockowy zawrót głowy! Otwierający całość „Mr. Destroyer” swoją mocą dosłownie zwala z nóg. Z pełnym powodzeniem mógłby znaleźć się na płytach Black Sabbath (oj, uśmiechną się radośnie wszyscy ci, którzy uwielbiają „Paranoid”), czy Motorhead. Jest tu wszystko, co tygrysy lubią najbardziej, czyli wściekle ostra gitara z efektami wah wah, fantastyczny bas, mocna precyzyjna jak szwajcarski zegarek perkusja, liczne zmiany tempa, plus fajny, rasowy wokal. Czy trzeba czegoś więcej do szczęścia? Gdy dopada mnie ponury nastrój, ten kawałek zawsze mi go poprawia! „Enjoy What You Have” przynosi zmianę tempa i nastroju. Pojawiają się ładne harmonie wokalne z fascynującą, leniwie i krystalicznie czysto grającą gitarą i świetnymi zagrywkami Wisemana na bębnach. Takie urocze skrzyżowanie Blind Faith z Bubble Puppy… „Let To Work” oparty jest wokół bluesowego pochodu basu i zawiera świetną solówkę Gustafsona. Mięsiste i momentami gęste brzmienie w „Bowleen” przeplata się z psychodelią spod znaku wczesnych Pink Floyd. Groźnie zaczynająca się melodia wprowadza klimat rodem z utworu „Set The Controls For The Heart Of The Sun” nabierając potem szaleńczego tempa. Gitarzysta gra klangiem stąd ten tak charakterystyczny i czysty dźwięk. Całość kończy efekt dźwiękowy w postaci wody spuszczanej w toalecie. Tak dla przypomnienia, że muzyka to też zabawa z lekkim przymrużeniem oka… Nie inaczej należy potraktować kolejne nagranie o wszystko mówiącym tytule: „Rock’N’Roll”. Niczym nieskrępowane szaleństwo, swoboda, spontan i luz. Poezji w tym nie ma za krzty, ale kto by się tym przejmował! Jak mawiał pewien samozwańczy król z bardzo popularnej kreskówki: „Wyginam swoje ciało. Śmiało!” Ważne, że głowa się kiwa i nogi same tańczą… Płytę kończy utwór tytułowy, w którym nie ma mowy o monotonii, czy nudzie. Prawdziwy rocker z dynamiczną jak petarda perkusją, mocnym dudnieniem basu, ciętą i ostrą jak brzytwa gitarą. Tekst piosenki jest chyba najsłabszy na tym albumie, ale jak w przypadku poprzedniej kompozycji nie ma to wielkiego znaczenia. W połowie utworu mamy solo na perkusji, tak chętnie w tamtych czasach nagrywane na płytach przez grupy rockowe. Przypomina mi ono Iron Butterfly i jest jednym z niewielu, przy którym się nie nudzę! Może dlatego, że jest krótkie i treściwe… Ale ostatnie słowo – w myśl starej zasady, że „wszystko kończy się zakończeniem” – i tak należy do gitarzysty grającego krótką solówkę!

Album „Let Me In” to absolutny kanon amerykańskiego (nieznanego) rocka. Próbowano zainteresować nim wytwórnię  Columbia Records, ale ostatecznie nic z tego nie wyszło. Szkoda. Na szczęście dla współczesności 12 października 2010 roku wytwórnia Ripple Music wydała kompaktową reedycję płyty zawierającą oryginalny materiał plus dwanaście bonusów z lat 1972-1973 trwających 43 minuty – co ciekawe, w niczym nie ustępujących materiałowi z LP! Wkładka (osiem stron) oprócz tekstów zawiera archiwalne, nigdy wcześniej niepublikowane zdjęcia zespołu z okresu debiutu. Muzycy wyglądają dokładnie tak, jak można było oczekiwać: długowłosi, brodaci z gniewnymi spojrzeniami. Ale to tylko poza, bo jak napisał Gustafson„Dajemy światu miłość i pokój, więc nie ma czego się obawiać. Zaufaj nam.” Ja zaufałem!

Oprócz kompaktowej wersji Ripple Music wydała ten sam materiał na podwójnym, czarno-białym winylu. Oba wydawnictwa w Stanach Zjednoczonych uznano za „Reedycję płytową 2010 roku”. Ze swej strony dodam, że bez względu na wszystkie wyróżnienia dla mnie POOBAH z płytą „Let Me In” jest rzeczywiście wielki!