UNIVERSE „Universe” (1971)

Pomimo wczesnej popołudniowej pory dość szybko zrobiło się szaro. Tu, w północnej Norwegii, zima ma swoje prawa, a na dodatek znowu zaczął sypać gęsty śnieg. Samochodowe wycieraczki ledwo nadążają zgarniać wielkie białe płatki. No i ten dokuczliwy mróz, który wdziera się do środka auta jak zdrajca. Minus dwadzieścia to już nie przelewki! Van, zapakowany sprzętem grającym i piątką młodych Walijczyków, od kilku minut niebezpiecznie „kaszle” i „kicha”. Poza perkusistą, Steve’em Keeley’em, który prowadząc wóz wystukuje sobie na kole kierownicy rytm śpiewanej po cichu piosenki nikt na to nie zwraca uwagi. Do celu jeszcze ponad cztery godziny. W końcu jak cywilizowani ludzie położą się do łóżek, bo dwie ostatnie noce przekimali na twardych dworcowych ławkach kolejowych. Jakiś menel buchnął im wcześniej bagaże ze śpiworami i całym utargiem z występów…

Surowy, ale cudownie uroczy krajobraz leniwie przesuwał się za oknami. Po drodze prawie żadnych miasteczek, wiosek, osad; czasem gdzieś w oddali widać małe światełko pojedynczego i samotnego zabudowania. Nie ma czemu się dziwić. Norwegia to bardzo słabo zaludniony kraj – spośród 243 państw pod tym względem jest na 205 miejscu na świecie (14 osób na km. kw.)… Ich trasę koncertową trudno byłoby nazwać „europejskim tournee”; wybrali się na kilka występów do tego zimnego kraju, by zarobić trochę grosza i w końcu nagrać wymarzoną płytę. Norweski agent Regnar Hagen obiecał sypnąć groszem mimo, że nazwa zespołu – UNIVERSE – kompletnie nikomu nic tutaj nie mówiła. Cóż się dziwić skoro nie mówiła nawet w ich rodzinnej Walii… Zaczynali swą muzyczną karierę  w 1968 roku jako blues rockowa kapela pod nazwą Spoonful. Początkowo wykonywali amerykańskie standardy bluesowe. Z czasem zaczęli tworzyć własny repertuar będąc pod wrażeniem zespołów Jethro Tull, Man, Eyes Of Blue, czy Family. Wówczas to zmienili nazwę na UNIVERSE… Koncertowali głównie na kontynencie europejskim: w Amsterdamie, Kolonii, Monachium. W Hamburgu zaangażowali się w Top Ten Club. Tym samym, w którym dekadę wcześniej zaczynali Beatlesi. W Kopenhadze grali wspólnie z Johnny Winterem i Iron Butterfly. Na Wyspach pokazywali się sporadycznie choć w londyńskim klubie Marquee wspierali Fleetwood Mac, Chicken Shack, Black Sabbath, Rory Gallaghera. Do Cardiff zaglądali bardzo rzadko…

Pośród zapadniętej niemal nagle ciemności i wciąż padającego z nieba śniegu stary poczciwy Van w pewnym momencie odmówił dalszej jazdy. Nie pomogły próby uruchomienia go kluczykiem, nie pomogły też przekleństwa, groźby i prośby. Samochód stanął i ani myślał kontynuować dalszej podróży. W środku zrobiło się momentalnie bardzo zimno, a jednak nikt nie kwapił się, by wyjść i rzucić choćby okiem pod jego maskę. Brakowało w tym momencie tylko wyjących na zewnątrz wilków i sceneria – wypisz/wymaluj – jak z kiepskiego horroru klasy C. Pukanie w boczną szybę przestraszyło ich jednak nie na żarty. Przez na wpół otwarte okno brodata twarz Trolla zajrzała do środka i zagadała w niezrozumiałym dla nich języku Wikingów. „No to k… już po nas” jęknął pod nosem gitarzysta Mike Jones

Ta historia rzeczywiście wydarzyła się w marcu 1971 roku. Muzycy zespołu UNIVERSE mieli niebywałe szczęście, że ich furgonetka utknęła na totalnym odludziu akurat tuż przed samotnie stojącym domem. Nie mając szans na szybką naprawę auta, gospodarz domu zaprosił wszystkich do siebie na gorącą herbatę. Okazało się, że to miejscowy poeta, trochę malarz, rzeźbiarz i fotograf w jednym. „Pół nocy musieliśmy wysłuchiwać jego poezji, oglądać zdjęcia, podziwiać obrazy, ale w sumie fajny z niego był gość” – zwierzał się później basista John Healan. I dodaje: „A potem zaproponował nam abyśmy mu coś zagrali. Nikt z nas nie wiedział, że on to nagrywa…”

Taśmę z nocnego jam session uczynny Norweg zaniósł do swego przyjaciela, Nilsa Oybakkena, właściciela lokalnego studia nagraniowego Experience w pobliskim Mosjoen. Nils urządził je w piwnicy sklepu swego ojca, w którym nagrywali głównie lokalni artyści, zaś płyty rozprowadzane były na… stacjach benzynowych. Ucieszony, że trafił mu się kąsek w postaci walijskiego zespołu zaprosił muzyków do siebie. Steve Finn (śpiew, harmonijka) wspominał po latach: „Nils i jego rodzice byli fantastyczni. Nakarmili nas, udostępnili nam schronisko młodzieżowe zamknięte o tej porze roku, a my z Nilsem wykonaliśmy kilka nagrań z myślą o singlu. Wyszła nam z tego duża płyta”.

LP. "Universe" (1971)
LP. „Universe” (1971)

Album „Universe” uważany jest przez niektórych za najrzadszy, progresywny tytuł w historii brytyjskiego rocka. Wydany w nakładzie… 200 egz.(!) obecnie jest tak rzadki, że nie ma ceny. Stylistycznie jest to bardzo dobry, profesjonalnie brzmiący, gitarowy, momentami bluesujący rock z organami na których przygrywał Mike Blanche z progresywnymi elementami. Osiem nagrań utrzymanych w klimacie Wishbone Ash, Man, Hard Meat i  Thin Lizzy są ucztą dla uszu. Całość rozpoczyna siedmiominutowy „Twilight Winter” z mocnym wejściem sekcji rytmicznej (świetny „sabbathowski „bas!) i sfuzzowaną gitarą. Łagodne klawisze dają chwilowe wytchnienie, by za moment, jak ciężka maszyna parowa nabuzowana podciśnieniem, ruszyć do przodu . Blues rockowy killer! Zaraz po nim dostajemy prawie akustyczny i równie długi „Cocaine” (zbieżność tytułu z kompozycją J.J. Cale’a przypadkowa). W jej pierwszej części słychać bluesową gitarę akustyczną wspartą klaskaniem i wspólnym śpiewem. W połowie utworu wyłaniają się ciche dźwięki klasycznego tematu „Dla Elizy” Beethovena grane na organach, wokół których elektryczna gitara z mocną perkusją owija się niczym bluszcz na drzewie. Dopiero teraz zaczyna się szaleńcza, pełna improwizacji jazda… „Universe” przypomina mi (gdyby odjąć harmonijkę) Free, zaś czterominutowy „Rolling” to klimatyczny numer z południowych rejonów Stanów Zjednoczonych. Taka walijska odmiana The Allman Brothers Band. Czyżby sentyment do amerykańskich standardów bluesowych wciąż buzował we krwi muzyków? Niekoniecznie, bowiem najdłuższy na płycie (11 minut) „Spanish Feeling” jawi się już jako typowy progresywny rock. Z licznymi zmianami tempa i nastrojów, hiszpańskimi ozdobnikami muzycznymi i doskonałym zespołowym zgraniem. „The Annexe” ciągnie się jak magma, ale w dobrym tego słowa znaczeniu. Świetnie wypadają „łkające” solówki gitarowe, a także partie organowe momentami zbliżone a to do doorsowskich, a to znów do purplowskich klimatów… „Bleak House” jest muzycznym podziękowaniem dla Antona Solberga, który pomógł zespołowi przetrwać trudne chwile w Norwegii dając im gorące, darmowe posiłki i nocleg. Harmonie wokalne a la Simon & Garfunkel, akustyczna gitara i gitara slide mają w sobie magię ballad Pink Floyd. Piękny numer i piękne podziękowanie za okazaną pomoc. Całość zamyka jednominutowy żart muzyczny „Track Four”.

Ale to nie koniec uczty. Do kompaktowej reedycji z 2014 roku wytwórnia Flawed Gems dołączyła utwór „A Woman’s Shep”, którego nie było na dużym krążku. Nagranie pochodziło z tej samej sesji co album i  wydano go na singlu. Dodatkowo dołączono dwa nagrania z ultra rzadkiego (i bardzo dobrego) acetatu nagranego w 1970 roku: „Shadows Of The Sun”„Waiting For The Summer”. Szczególnie ten drugi, ośmiominutowy, przypominający „stary” Wishbone Ash zabija mnie kapitalnym progresywnym graniem godnym mistrzów gatunku. Grany na dwie gitary podparty cudowną sekcją rytmiczną, doskonałym wokalem i organową jazdą na najwyższym poziomie powoduje, że nie sposób oderwać się od głośnika! I tu rodzi się moje odwieczne pytanie – dlaczego ten zespół wówczas się nie przebił…!?