SPRING „Spring” (1971).

Na obrzeżach Leicester nad rzeką Soar popełniono mord. Policjanci, których ściągnął w to miejsce anonimowy rozmówca telefoniczny, ujrzeli martwe ciało częściowo zanurzone w wodzie. Przybyły niemal w tym samym momencie inspektor Morse pochylił się nad zwłokami. Mężczyzna w mundurze Gwardzisty Królewskiego miał  roztrzaskaną głowę, z której zapewne mniej więcej godzinę temu sączyła się jeszcze krew. Leniwy nurt nie zdążył jej wypłukać; woda w tym miejscu wciąż miała lekko czerwoną barwę i uparcie krążyła wokół wystającego z rzeki dużego konara. Czekając na koronera inspektor pochylił się nad zwłokami. Gwardzista zamiast tradycyjnej Bermycy miał na głowie  policyjny hełm. „Dziwne. A głowa i tak rozwalona…” – skrzywił usta i spojrzał w bok. Ślady obuwia na resztkach topniejącego od słońca śniegu, który zapowiadał nadejście upragnionej wiosny, strużką spływały powoli do rzeki. „Cholera jasna! Gdzie ci technicy?” – zaklął pod nosem i westchnął. Ten pierwszy dzień wiosny, tak długo wyczekiwany, ciepły i słoneczny zaczął się niezbyt radośnie. Judith jak co roku upiecze jego ulubioną szarlotkę ze słodkich jabłek z odrobiną soku z cytryny i cynamonem.  On naleje nalewkę z aronii i czarnego bzu, za którą ona tak przepada. Nikt nie robi lepszej. Przepis dostał od starego Fergusona. Jeszcze nikomu nie ujawnił jak się ją przyrządza choć wielu o to pytało. Może kiedyś uchyli rąbka tajemnicy… Wyprostował bolące plecy zerkając na drugą stronę rzeki. Na jej brzegu siedziało pięciu mężczyzn wpatrujących się w inspektora i krzątających się policjantów. Z tej odległości Morse nie mógł dostrzec wyraźnie ani ich twarzy, ani usłyszeć o czym rozmawiają. Zanotował jedynie w swej pamięci, że mieli długie włosy, a na sobie dżinsowe ubrania. „Hm. Hippisi? Tutaj?” – przeleciało mu przez głowę. A zaraz potem następna myśl: „A może to świadkowie tego co tu się zdarzyło? Albo gorzej – sprawcy całego tragicznego zdarzenia..?” Zrobił kilka kroków w tamtą stronę dając znak ręką, że chce z nimi porozmawiać. Jeden z nich, gestykulujący rękami i śmiejący się w głos dostrzegł jego ruch. Zerwał się na równe nogi i szybko skrył się w cieniu rosnącego tuż za nimi drzewa. Niemal w tym samym momencie, za plecami inspektora Morse’a, rozległ się przeraźliwy krzyk…

Nie jest to bynajmniej początek powieści kryminalnej. Tym razem zadziałała tu moja wyobraźnia podczas „studiowania” rozkładanej na trzy części okładki jedynego albumu grupy SPRING, której autorem był Marcus Keef . Tak, ten sam Marcus Keef, twórca okładek płyt Black Sabbath (pierwszych czterech), Colossuem („Valentine Suite”, „Colosseum Live”), Affinity, Beggars Opera („Act One”), Hannibal, Cressida („Asylum”), Manfred Mann Chapter Three („Volume Two”) i wielu innych.

Front okładki LP. "Spring" (1971)
Front okładki LP. „Spring” (1971) autorstwa Marcusa Keefa.

Sam pomysł niby prosty, a jednak mający w sobie coś surrealistycznego, tajemniczego. Na pierwszym planie zwłoki mężczyzny, krew spływająca do rzeki, korzenie zwalonego drzewa wystające z wody i zespół, który stoi na przeciwległym brzegu. Mam wrażenie jakby ciało policjanta roztapiało się razem ze śniegiem spływającym do rzeki podgrzewane promieniami słonecznymi zwiastującymi nadejście wiosny. Wszystko razem przykryte dziwną mgiełką tajemnicy jest takie jakieś nierzeczywiste…  Jestem pełen podziwu dla geniuszu Marcusa Keefa, który doskonale oddał klimat muzyki zawartej na płycie „Spring”.

Druga część okładki
Krew zabarwiła wodę na czerwono (środkowa część okładki).

Kto wie, czy do jej nagrania w ogóle by doszło gdyby nie przypadek, a w zasadzie… zepsuty wskaźnik paliwa w furgonetce . Założony w 1970 roku przez pięciu młodych muzyków z Leicester zespół SPRING wracał właśnie z koncertu z Cardiff. W pewnym momencie wiozący ich van stanął w szczerym polu i ani myślał przemieszczać się dalej. Pusty zbiornik domagał się benzyny pomimo, że strzałka na wskaźniku paliwa wciąż pokazywała full. Na szczęście tą samą drogą przejeżdżał Kinglsey Ward, inżynier i producent, właściciel Rockfield Studios mieszczącego się w malowniczej, uroczej wiosce Rockfield niedaleko Monmouth w Walii. To tu nagrywali swe płyty m.in. Dave Edmunds, Budgie, Hawkwind a także, już znacznie później Oasis i The Charlatans… Ward ostatni weekend spędził na penetrowaniu Cardiff i okolic poszukując nowych talentów. Do domu zostało parę minut drogi, gdy na wąskiej drodze zobaczył stojącą furgonetkę. Zaoferował pomoc. „Jeden z nich otworzył bagażnik sięgając po lejek. Spośród całego zapakowanego sprzętu grającego moją uwagę przykuł melotron – wówczas rzadki i drogi instrument. To mnie zaintrygowało” – wspominał. Przypadkowe spotkanie zaowocowało zaproszeniem na próbną sesję. I tu ponownie pomógł przypadek (jakby mało ich było). W trakcie prób w studio pojawił się dość nieoczekiwanie producent Guy Dudgeon znany już wtedy ze współpracy z Davidem Bowie i Eltonem Johnem. Zainteresowały go grane przez zespół utwory. Pochwalił chłopaków i zaproponował współpracę! Na efekt nie trzeba było długo czekać. Sesje pod okiem Dudgeona odbyły się w Rockfield, oraz  w londyńskim Trident Studios. Płyta „Spring”, którą wydał Odeon (krótkotrwały oddział RCA), pojawiła się kilka miesięcy później, w 1971 roku.

Tył okładki
Tył okładki z zespołem w tle.

Cichym bohaterem tej uroczej płyty jest… melotron. Instrument, którym zachwycił się Rick Wright z Pink Floyd, gdy po raz pierwszy usłyszał jego brzmienie na koncercie King Crimson w 1969 roku. Żeby było ciekawiej, do nagrania albumu użyto trzech melotronów, które niezależnie od siebie obsługiwali wokalista Pat Morano, gitarzysta Ray Martinez i etatowy klawiszowiec Kips Brown. Co by nie mówić, to jego brzmienie zdecydowanie tutaj dominuje; muzyka dosłownie płynie na dźwiękach tego instrumentu niczym delikatny powiew wiosennego wiatru… Rzecz jasna obok rozbudowanej sekcji klawiszy znalazło się też miejsce dla gitary (Ray Martinez), basu (Adrian Maloney) i perkusji (Pique Withers). Nota bene ten ostatni, jako Pick Withers, znajdzie sławę i fortunę w Dire Straits (pierwsze cztery albumy).

„Spring” to moja pierwsza dziesiątka najlepszych (mało znanych) progresywnych albumów z Wielkiej Brytanii! Jeśli ktoś lubi Genesis z okresu „Nursery Cryme”, brzmienie The Moody Blues i  Barclay James Harvey w połączeniu z wczesnym King Crimson, to właśnie jest to, co znajdzie na tym krążku. Osiem znakomitych kompozycji, które rozgrywają się jakby na dwóch płaszczyznach. Jedną warstwę tworzy sekwencja czysto rockowa, a więc gitara prowadząca plus sekcja rytmiczna, zaś drugą budują klawisze i flet. Obie warstwy przenikają się wzajemnie budując intrygujące brzmienie. Piękno zagranych dźwięków wylewa się jak lawa z każdego zakamarka, a niektóre pasaże zostają w pamięci na zawsze. Niezwykły rozmach symfoniczny emanuje dynamiką i tendencją do dźwiękowych ekstrawagancji. Szczególnie w tych nieco dłuższych formach jak „Grail” czy „Golden Fleece” kwintet wznosi się na na najwyższy pułap możliwości demonstrując przy tym niezwykłą wszechstronność. Szczególnie wtedy, gdy dowodzenie przejmują hard rockowe gitary z kapitalnymi riffami i partiami solowymi – drapieżnymi i surowymi. W brzmieniu dominuje oczywiście koalicja analogowych instrumentów klawiszowych, ale gdy do głosu dochodzą majestatyczne partie smyczkowe i pełne romantyzmu dźwięki fletu wszystko to nadaje tej muzyce swoistego uroku.

Trudno wskazać na utwór najbliższy memu sercu. Każda z tych kompozycji jest na swój sposób wyjątkowa. Ot, choćby otwierający całość „The Prisoner (Eight By Ten)” z wysokimi dźwiękami melotronu, które w połączeniu z ilustracją na okładce tworzy dziwną, jakby nierealną atmosferę. Nienaganna praca sekcji rytmicznej. Krótkie energiczne wstawki organów. Perkusja, która momentami zachowuje się jak werbel. Im bliżej końca tym większa dynamika. Końcowe kilkadziesiąt sekund kierują moje myśli ku najlepszym wzorcom tamtej epoki, pierwszej „karmazynowej” płycie ze słynnym „Epitafium”… Na „Grail” śpiew Pata Morano przyprawia mnie o gęsią skórkę. Magiczny i zarazem hipnotyzujący; ma w sobie coś z Petera Gabriela, trochę z Richarda Ashcrofta z The Verve i z Davida Sinclaira z Caravan. No i ten podniosły refren… W Shipwrecked Soldier” mamy ostrą gitarę i wysuniętą na plan pierwszy perkusję. Za sprawą intensywnego brzmienia melotronu w części drugiej całość nabiera symfonicznego zabarwienia, by w finale powrócić do hard rockowego pulsu. Zdecydowanie rockowy i bardzo dynamiczny jest również „Inside Out” do którego dodano eteryczne dźwięki cymbałków, a w finale dostajemy kapitalny motyw z organami Hammonda w roli głównej. Z kolei solowe popisy grane na Hammondach i gitarze solowej znalazły się w „Golden Fleece”. Tutaj zwracam uwagę na pojawiającą się przepiękną impresję graną na melotronie podpartą dźwiękami gitary akustycznej. Cudeńko! Są też dwie ballady. Pierwsza, „Boats” to gitarowa, akustyczno-elektryczna miniatura z wokalem, w której pojawiają się elementy muzyki folk. Druga, „Song To Absent Friends (The Island)” jest delikatną opowieścią w intymnym duecie na głos i fortepian. Finałowy „Gazing” to już absolutny majstersztyk. Majestatyczny, niezwykle symfoniczny wstęp płynnie przechodzi w delikatną zwrotkę zaśpiewaną z gitarą akustyczną i perkusją. Przeszywające wejścia potężnego brzmienia melotronu w refrenie burzą ten spokój; w tle słychać oszczędne akordy organów Hammonda w które wtapia się autentycznie poruszające solo gitarowe.

Szkoda, że piątce muzyków nie było dane wykazać się kolejnymi płytami, tym bardziej, że debiut wypadł okazale i oryginalnie. Mimo upływu kilku dekad muzyka zespołu SPRING nic nie straciła z potencjału swojego uroku i nowoczesnego podejścia do rockowej materii. Symfoniczna elegancja, wyrafinowany art rock, inspiracje folkiem i akcenty hard rockowe pokazały, że grupa nie dała się zamknąć do szufladki z napisem „rock progresywny”. Raczej  wskazała kierunek dla wysmakowanego, wyrafinowanego art rocka. Nurtu kontynuowanego później z wielkim powodzeniem między innymi przez Camel.