Pozornie niepozorny – NICHOLAS GREENWOOD „Cold Cuts” (1972).

Są artyści, którzy przez własną osobowość byli zdolni wpłynąć na ogólny obraz gatunku muzycznego, w którym przyszło im tworzyć. Tacy pozornie niepozorni. Stojący gdzieś z boku, w rzeczywistości mocno trzymający w rękach lejce. Jednym z nich był basista, zwany „mrocznym koniem” rocka z Cantenbury. Człowiek, który był częścią pierwotnego, embrionalnego prog rocka – Nicholas Greenwood.

Nick Greenwood dziś jest najbardziej kojarzony ze swej ognistej współpracy z psychodelicznym zespołem Arthura Browna. Jego działalność w The Crazy World Of Arthur Brown przypadła w najlepszym jej okresie, czyli w latach 1968-69. Był też członkiem progresywnej grupy Khan wywodzącej się z tzw. sceny Cantenbury, z którą nagrał jedyny, za to rewelacyjny i tak bardzo kochany przeze mnie album „Space Shanty” wydany w czerwcu 1972 roku. Tuż po tym basista przystąpił do nagrywania swojej solowej płyty. Pracował nad nią powoli i niespiesznie od ponad trzech lat do spółki ze swym przyjacielem, klawiszowcem Dickiem Heninghen’em, zaraz po tym jak obaj opuścili Arthura Browna, czyli w 1969 roku. Greenwood i Heninghen  znali się ze szkolnych lat. Wcześniej, w Hertford, byli w zespole o nazwie Soul Concern. Na perkusji grał tam Eric Peachey, któremu basista złożył propozycję ponownej współpracy…

Od lewej" Dick Heninghen, Nick Greenwood, Eric Peachey.
Od lewej” Dick Heninghen (org), Nick Greenwood (bg), Eric Peachey (dr).

Kiedy otworzyła się szansa nagrania płyty w Stanach spakowali walizki i ruszyli za Ocean. Zarejestrowali kilka nagrań płacąc za studio z własnej kieszeni. Pieniądze jednak szybko się skończyły, pozwolenia na legalną pracę nie mieli, widmo głodu zajrzało im do oczu. Heninghen i Peachey wrócili do domu. Byli tak spłukani, że  perkusista sprzedał swój zestaw, by móc kupić bilet powrotny. Greenwood jakimś cudem nawiązał kontakt z Bunk’iem Gardnerem, muzykiem grającym na instrumentach dętych u Franka Zappy. Gardner wyłożył kasę dokładając przy tym swoją muzyczną cegiełkę w nagrania. Z prawie gotowym materiałem Nick wrócił do Wielkiej Brytanii. Nagraniami zainteresował się Terry King – producent płyt grupy Caravan (także wspomnianego wyżej albumu „Space Shanty”), który w tym czasie założył wytwórnię Kingdom Records. Obiecał wydać mu płytę jeszcze tego samego roku. Słowa dotrzymał. Album „Cold Cuts” ukazał się pod koniec 1972 roku. Tyle, że jego nakład był niewielki. Zaledwie 100 (słownie: sto) sztuk..!

Nicholas Greenwood "Cold Cuts" (1972)
Nicholas Greenwood „Cold Cuts” (1972)

Nic dziwnego, że album w chwili wydania przeszedł zupełnie niezauważony przez fanów i muzycznych dziennikarzy. Jakby tego było mało – okładka z siedzącą na krześle zgniłą kupą mięsa w ludzkiej pozie nie zachęcała do jego kupna. Szybko trafił do second handów  z przypadkowymi płytami trzymanymi w kartonowych pudłach. Dziś ten Święty Graal brytyjskiego rocka progresywnego wart jest 3 tysiące funtów!

Słuchając tej płyty po raz pierwszy odniosłem wrażenie, że tak naprawdę nie jest to stricte progresywny rock. Raczej jego wspaniała fuzja z psychodelią, z iskrzącymi się jazzowymi i blues rockowymi pasażami, z hard rockowym wykopem… Głos Nicholasa Greenwooda, który okazał się być świetnym wokalistą, jest niepowtarzalny. Jego ciekawa barwa idealnie pasuje do tej muzyki. Chylę czoła przed gitarzystami. Bryn Haworth z Les Fleur de Lys i Chris Pritchard z folkowej grupy Silly Wizard zrobili naprawdę doskonałą robotę. Ale cudem tego albumu jak dla mnie jest jednak Dick Heningham – niesamowity klawiszowiec, którego stawiam w jednym szeregu obok Keitha Emersona (ale bez pompatyczności) i Vincenta Crane’a z Atomic Rooster!

Label płyty winylowej "Cold Cuts".
Label płyty winylowej „Cold Cuts”.

Album rozpoczyna się od „A Sea Of Holy Pleasure” – pięknie skomponowanego, trzyczęściowego utworu, który otwierają delikatne dźwięki fortepianu i fletu. Ten cudownie wyczarowany nastrój z przepływającym w tle strumykiem zostaje przerwany przez ciężkie Hammondy, efektowny bas, świetną grę perkusji, soczystymi partiami fletu i doskonałym wokalem. Delikatna gitara akustyczna wpleciona w to mosiężne brzmienie nadaje całości dodatkowego smaczku… Kwartet smyczkowy zaczyna „Hope And Ambitions”, ale już po chwili ciężar prowadzenia melodii przejmuje neurotycznie aktywny flet Bunka Gardnera i klawisze Dicka Heninghama. Tempo nagrania podkręca precyzyjna perkusja. Głos Greenwooda – mocny, a jednocześnie żałośnie smutny – sprawia, że cała ta kombinacja wypada niewiarygodnie dobrze. Poruszający „Corruption” z mądrym tekstem, którego nie powstydziłby się Ozzy Osbourne trwa tylko trzy minuty i zapada głęboko w pamięć. I to nie tylko z powodu kapitalnie brzmiących organów. Bardziej ze sposobu w jaki został zaśpiewany przez basistę… Są też lżejsze gatunkowo nagrania. Wystarczy wymienić „Lead Me On” z bardzo fajnym dialogiem gitary z organami, balladowy „Promised Land” z ekspresyjnym, a w końcówce dramatycznym wręcz wokalem (ciary!), czy mający uroczy wstęp „Close The Doors” z szalonym solowym popisem na gitarze Briana Havorta na zakończenie. Lżejsze nie znaczy gorsze…. Pojawiają się też momenty bluesowe – „Big Machine” ma przyjemny rytm, a gra na organach przypomina trochę The Doors. Szkoda, że wchodząca ostra gitara pojawia się dopiero w samej końcówce; „Melancholy” prowadzony jest przez fortepian i perkusję  z emocjonalną grą gitarzysty… Album kończy się kolejnym, znakomitym utworem „Realisation And Death” z dużą ilością dramaturgii, doskonale wyważonych proporcji poszczególnych instrumentów, przepięknym klimatem i  emocjonalnym, szczerym do bólu wokalem Greenwooda. Cudo!

Po nagraniu płyty „Cold Cuts” Nicholas Greenwood wycofał się z muzycznej branży i to na dobre. Szkoda. Ten album pokazał jak bardzo duży potencjał drzemał jeszcze w tym artyście. Artyście pozornie niepozornym. Artyście, który do spółki z fenomenalnymi muzykami stworzył prawdziwy muzyczny klejnot…