Największą atrakcją angielskiego miasta Southend-on-Sea (zwane też Southend) leżące tuż przy lejowatym ujściu Tamizy do Morza Północnego jest molo – najdłuższe na świecie, liczące sobie ponad dwa kilometry długości, po którym od 1890 rok jeździ kolejka szynowa. Do tego Southend może pochwalić się „Wyspą Przygód”, czyli Wesołym Miasteczkiem, teatrami, kasynami, wieloma kortami tenisowymi, pięknymi parkami. W tym rozrywkowym mieście nie brakuje oczywiście dyskotek, pubów i klubów, które są głównym miejscem towarzyskich spotkań. To w tym mieście, być może w jednym z takich klubów, a może na słynnym molo, spotkała się grupa przyjaciół, która założyła rockowy zespół ZIOR. I choć działali krótko, zdążyli rozsiać nasiona przyszłej obsesji na punkcie okultyzmu, rockowej mszy i czarnej magii.
Początki ZIOR to burzliwy rok 1968: koniec paryskiej pseudo-rewolucji z utopijnym hasłem „Il est interdit d’interdire!” (zabrania się zabronić!), brutalne ataki policji i Gwardii Narodowej na studentów w Północnej Karolinie, ofensywa Tet w Wietnamie, zabójstwo senatora Roberta Kennedy’ego, krwawo stłumiona Praska Wiosna przez radzieckie i ich sojusznicze czołgi, pierwszy bezpłatny koncert w Hyde Parku i nadzy aktorzy na scenie w „Hair”… Lato Miłości się skończyło, a kolorowe „dzieci kwiaty” zwiędły. Do Brytanii docierało to wszystko jak odbite echo; jedynie psychodelia zadomowiła się tu na dobre. Jednakże powoli budziło się już nowe pokolenie. Pokolenie poszukujące nowych szamanów, szarlatanów i wizjonerów. Nauka Wielkiej Bestii, okultyzm i mistyka Aleistera Crowleya (1875-1945) jest znowu pożądana, choć Anton LaVey, założyciel Kościoła Szatana był w Wielkiej Brytanii na szczęście całkowicie nieznany…
Pomysł na grupę narodził się w głowach perkusisty Pete’a Brewera (z The Essex Five) i wokalisty Kevina Bonsora (The Night Riders) grającego także na klawiszach. Szybko dołączyli do nich: basista Barry Skeels i gitarzysta John Truba. Patrząc z perspektywy czasu mogę stwierdzić, że zespół miał dwa oblicza: koncertowe i studyjne, choć sami nazywali to muzyczną mądrością. Na scenie totalnie improwizowali tworząc spektakle muzyczne, choć w zasadzie był to rodzaj swoistego happeningu z czynnym udziałem publiczność. „Kręgosłupem” przedstawienia (bowiem trudno nazwać to było koncertem w jego ogólnym rozumieniu) była odtwarzana przez ZIOR tzw. szatańska msza bazująca na okultyzmie, czarnej magii, obrządkach voodoo w połączeniu z mroczną muzyką. Na scenie pojawiały się nagie tancerki składane w krwawej ofierze na symbolicznym ołtarzu. Nic dziwnego, że w niedługim czasie udało im się zbudować reputację skandalicznego podziemnego zespołu z… silnymi sukcesami! Oczywiście muzycy robili to z dystansem puszczając do publiczności oko, ale co niektórzy dali wpuścić się w przysłowiowe maliny. Jeden z recenzentów napisał po ich występie: ” W przeciwieństwie do Hawkwind, lub Magmy będąc tam trzeba być naprawdę naćpanym, by móc to wszystko objąć rozumem i docenić. Podobnie jak na koncertach Grateful Dead. Tyle, że tu wychodząc nogi mi się trzęsły…”
Koncerty miały dla grupy o wiele większe znaczenie niż żmudna praca w studio. Tyle, że ta „druga twarz” pokazała ZIOR jako zespół niezwykle utalentowanych i kreatywnych muzyków. Ich jedyny (oficjalny) album, wydany przez efemeryczną, małą wytwórnię płytową Nepentha ukazał się w 1971 roku.
Oczywiście trudno na niej znaleźć ducha występów zespołu na „żywo”, nie mniej jest to moim zdaniem bardzo interesująca i naprawdę świetna płyta. Na pozór wydaje się, że to dość prosty i dynamiczny hard rock z minimalnymi wpływami psychodelii. Potwierdzają to takie nagrania jak otwierający całość, bardzo rytmiczny i nieco sabbathowski „I Really Do„, mocarny „Now I’m Sad” z użyciem fisharmonii, czy melodyjny i dość hipnotyzujący „Love’s Desire” z szamańskim śpiewem i podzieloną na dwie części ładną (choć krótką) solówką gitarową. Plemienny rytmy pojawiają się w „Za Za Zilda” , ale moją szczególną uwagę przykuł psychodeliczny numer „Quabala” ze świetną partią organów, będący skrzyżowaniem dwóch nagrań: „Set The Controls…” z „Careful With That Axe, Eugene” Pink Floyd. Cóż za klimat! I tylko żal, że to jedynie trzy minuty… Nic nie mogę zarzucić bluesowemu, ale jakże żywiołowo zagranemu „Give Me Love”. Z kolei mocno pulsujący bas i fantastyczna perkusja napędzają kawałek zatytułowany „Oh Mariya” wzbogacony męskim chórkiem, Wokalne harmonie pojawiają się też w balladzie „I Was Fooling” zagranej na gitarze akustycznej z udziałem fletu. Tu moje skojarzenia wędrują do Amerykanów z The Mamas And The Papas… Początek „New Land” jako żywo przypomina stary dobry Procol Harum (organy), ale gdy w drugiej minucie wchodzi flet nie mogę oprzeć się wrażeniu, że to jakaś nieznana, wygrzebana z archiwów kompozycja Iana Andersona i chłopaków z Jethro Tull! Jak więc widać (a raczej słychać) jest różnorodnie i próżno szukać tu czarnej magii i satanistycznych wątków…
W tym samym roku zespół nagrał jeszcze jeden album. Zrobiony niejako po godzinach, dla szybkiej gotówki ukazał się pod nazwą Monument. Z uwagi na prawa autorskie i inne kwestie prawne muzycy posłużyli się wymyślonymi imionami i nazwiskami. Płytę „First Monument” wydała bardziej znana wytwórnia Beacon Records, a cała jednodniowa sesja nagraniowa odbyła się po pijaku, nie mówiąc o tym, że cała czwórka wcześniej nieźle się naćpała…
Longplay zawierał klasyczny, w dużej mierze instrumentalny, ciężki prog-rock z dominującym brzmieniem Hammondów. Tak naprawdę było to jedno wielkie i niesamowite jam session. Całość przypomina stylistykę formacji Bram Stoker, momentami brzmi jak Rare Bird, oraz Arzachel! Czyż potrzeba lepszej rekomendacji..?
W 1972 roku ZIOR miał już prawie gotowy materiał na drugą płytę. Nieuczciwy agent zespołu doprowadził jednak do rozpadu grupy i cała sprawa stała się nieaktualna. Nagrania w dziwny sposób wyciekły jednak ze studia i ukazały się – bez zgody zespołu – na longplayu „Every Inch A Man” wydanym tylko w Niemczech. Nie powinien być traktowany jak produkt finalny, bo takim nie był. Można jedynie stwierdzić, że kwartet konsekwentnie podążał wyznaczoną drogą stawiając na jeszcze bardziej cięższe brzmienie.
Prorokami i szamanami nowych mrocznych kultów na pewno nie byli Black Widow ze swym debiutanckim albumem „Sacrifice”. Pierwszeństwo należy się Black Sabbath, mniej znanemu Iron Claw, czy amerykańskiemu Coven. Zresztą ci ostatni na swej płycie „Witchcraft Destroys Minds And Reaps Soul” (1969) zafascynowani czarną magią i diabelskimi klimatami jako pierwsi „pobłogosławili” świat znakiem rogów. Do tej listy dopisać należy ZIOR… Chociaż jak pokaże historia wstrząs Rock Of Alice Cooper miał dopiero nadejść…