Żelazny pazur rocka – IRON CLAW (1972)

Alex Wilson zdecydował się na założenie zespołu rockowego w 1969 roku tuż po koncercie Led Zeppelin. Dla 15-latka to był impuls, iskra podpalająca atomowy stos pod muzyczną wyobraźnię młodego basisty i wokalisty. Kierowana przez niego grupa Ampliefied Heat nie spełniała jego oczekiwań. Wkrótce zgłosił się do niego gitarzysta Jimmy Ronnie„Miałem 15 lat, gdy po koncercie Ampliefied Heat na rynku głównym w Dumfries podszedłem do Alexa i powiedziałem, że jestem gitarzystą szukającym zespołu. Następnego dnia spotkaliśmy się w jego domu. Musiałem zrobić na nim wrażenie, bo zaproponował mi od razu miejsce w zespole, który tworzył. Alex znał najlepszego lokalnego perkusistę Iana McDougalla (również 15-latka) i tak oto narodził się IRON CLAW. – wspominał Ronnie. Nazwę wymyślił Wilson, który wziął ją z dwuwiersza pierwszej zwrotki utworu „21st Century Schizoid Man” King Crimson:„Cat’s foot, iron claw/Neurosurgeons scream for more” (wytłuszczenie moje)…

Repertuar opierali na blues rockowych standardach z epoki, w tym popularne utwory Johnny Wintera, Free, Taste, Ten Years After i wielu innych. Ciężkie wielogodzinne ćwiczenia miały zaowocować w niedalekiej przyszłości. Jimmy Ronnie„To był duży wysiłek dla całego zespołu. Nikt się nie oszczędzał.” Gitarzysta zaczął też tworzyć własne kompozycje z czynnym udziałem pozostałej dwójki. „Niektóre z tych aranżacji były dość skomplikowane. Dziś, gdy słucham tych nagrań łapię się za głowę i myślę: Jak do diabła mając po 15 lat byliśmy w stanie coś takiego wymyślić?!”… Wkrótce trio zasilił wokalista Mike Waller.  W tym składzie zaczęli regularnie występować w lokalnych klubach.

Jedno z nielicznych zachowanych zdjęć Iron Claw z 1970 r.
Jedno z nielicznych zachowanych zdjęć Iron Claw z 1970 r.

Pod koniec 1969 roku wszyscy wybrali się na koncert Black Sabbath, który prezentował materiał ze swej pierwszej, jeszcze nie wydanej płyty. To był kolejny przełom w życiu Alexa Wilsona i jego zespołu. Czegoś tak fantastycznego do tej pory ani nie widzieli, ani nie słyszeli! Black Sabbath ze swoją muzyką totalnie przewartościowali ich myślenie o hard rocku. Kiedy w lutym ukazał się debiutancki krążek Sabbath’ów wszystkie zawarte na nim kompozycje kwartet wziął na swój warsztat. Wiosną odgrywał je na swych koncertach wzbudzając entuzjazm wśród słuchaczy. Co ważne – nie było to bezmyślne kopiowanie oryginału, lecz używanie go jako ramy do wyrażania własnego stylu. Tak czy inaczej o IRON CLAW zaczynało być coraz głośniej i to nie tylko w szkockim Dumfries.

Pewność z jaką kroczyli do przodu podsunęła liderowi pomysł, by towarzyszyć grupie Black Sabbath w trasie koncertowej po Wielkiej Brytanii. Szczęśliwie gitarzysta ŻELAZNEGO PAZURA znał Tony Iommi’ego i to on wynegocjował, by zespół z Birmingham wraz ze swym menadżerem posłuchał i obejrzał ich na „żywo”. Zagrali kilka własnych kawałków plus cały materiał z płyty „Black Sabbath”. Może chcieli tym sposobem przypodobać się zaproszonym gościom? Nie ważne. Efekt i tak był miażdżący.

Przez cały występ Ozzy Osbourne z niedowierzaniem kiwał głową i jak mantrę w kółko powtarzał jedno słowo: fuck!.. Bill Ward i Geezer Butler stali patrząc jak zahipnotyzowani w grę sekcji rytmicznej. Tak grających małolatów, a przy tym takiej ściany dźwięku nikt się tu nie spodziewał. Po trzecim kawałku Tony Iommi wybiegł z sali szukając swego menadżera. Dorwał go za kulisami i przebijając się przez hałas krzyknął mu do ucha: „Oni są niesamowici. Zrób coś z tym, bo MY pójdziemy z torbami!”… Marzenie Alexa Wilsona spełniło się. IRON CLAW ruszył w trasę z Black Sabbath. Był jeden warunek –  na scenie mogli  grać wyłącznie swoje numery…

Kończyli rok z kilkoma sesjami nagrań demo. Mieli coraz więcej swojego materiału i z dumą pochwalili się nimi w czasie następnych koncertów z Black Sabbath. Wkrótce dostali ukryte groźby  prawne od kierownictwa metalowych ojców chrzestnych z powodu rażących podobieństw. Być może to spowodowało, że Wilson postanowił „odświeżyć” zespół. Przyjął do składu drugiego gitarzystę Donalda McLachlana, a nowym wokalistą został Wullie Davidson grający także na harmonijce ustnej i flecie. To spowodowało, że IRON CLAW zaczął podążać w kierunku rocka artystycznego w stylu Wishbone Ash, Barclay James Harvest, Gentle Giant… Zimą 1971/1972  udostępniono im studio w celu zarejestrowania kolejnych nagrań z możliwością wydania ich na płycie. Podparto się nawet muzykami sesyjnymi. Powstałe kompozycje stały się praktycznie niemożliwe do odtworzenia na żywo, nie mówiąc już o tym, że były zbyt mało atrakcyjne dla ewentualnych wydawców. Bzdura! Ale o tym za moment. Kolejne roszady personalne też nic nie dały. Zespół bez kontaktu płytowego, bez promotora i menadżera zaczął powoli wypadać z obiegu. Do momentu rozwiązania w 1974 roku nie wydał dużej płyty, nie wydał nawet singla. Jak na zespół grający tak ciężko jak Black Sabbath (a nawet i ciężej) i wcale nie gorzej od mistrzów heavy metalu z dzisiejszej perspektywy wydaje się wielkim błędem, by nie powiedzieć – skandalem… Na szczęście amerykańska wytwórnia Vintage (oddział Rockadrome Records) wygrzebała z przeróżnych archiwów szesnaście kapitalnych nagrań IRON CLAW pochodzących z lat 1970-1973, które wydała w 2009 roku na płycie kompaktowej sygnowaną nazwą zespołu.

Okładka płyty CD Iron Claw
Okładka kompaktowej płyty Iron Claw wydana przez amerykański Vintage

Na początek małe ostrzeżenie. Nie przesadzajcie z regulacją głośności, drżyjcie o swe subwoofery i głośniki basowe; te pierwsze spalicie, z drugich membrany zostaną wyprute, lub wyskoczą niczym kapsle od piwa. Tak potężnie brzmiącej sekcji rytmicznej (poza Black Sabbath) nikt na świecie w tym czasie nie miał… Co by nie mówić, IRON CLAW to grupa o potężnym brzmieniu i nie obchodzi mnie ile utworów z tego albumu przypomina Black Sabbath. Poza tym to zespół oparty jednak na bluesie, chociaż pierwsze pięć nagrań faktycznie oscyluje gdzieś pomiędzy Cream, Deep Purple, Black Sabbath. „Clawstrophobia” siłą ekspresji sekcji rytmicznej wgniata w fotel. Takiego przeciążenia można doświadczyć tylko za sterami samolotu F16!… Niech nie zmyli was odrobinę lżejszy(?) i wolniejszy „Mist Eye” bo to totalna ściema. Tu jest moc dostojnie kroczącego brontozaura! Galopujący bas, rozbudowane sola gitarowe usłyszymy w „Sabotage”„Crossrocker”. Gdyby wtedy Black Sabbath nagrali swój kolejny album z materiałem chłopaków z malutkiego Dumfries to jestem święcie przekonany, że okazałby się hitem… Wokal Mike’a Wallera (wtedy 17-latka) co prawda nie może konkurować z Ozzym, ale jest mocniejszy i bardziej przekonujący niż np. śpiew Kipa Trevora na albumie „Sacrifice” Black Widow , który – nie ukrywam –  też wysoko sobie cenię… Zmiany w składzie, w tym dodanie drugiej gitary, odbiło się na zmianie stylu grupy. Tak jakby zespół chciał uwolnić się od przylepionej do niego sabbathowskiej etykiety, udowodnić swą oryginalność. Blues rockowy „Rock Band Blues”, mocny „Lightning (z solówką na dwie gitary), „Strait Jacket” (w stylu wczesnych Rolling Stones tyle, że o tonę cięższy), czy „Gonna Be Free”  (z bardzo fajną harmonijką ustną) mogłyby wejść do szerokiego kanonu ciężkiego rocka gdyby tylko ukazały się na dużej płycie… Melotron pojawił się w „Pavement Artist” i w „All I Really Need” do którego dołączono smyczki, zaś w „Loving You” słychać saksofon. Grupa coraz bardziej podążała w kierunku ciężkiego rocka progresywnego z odrobiną psychodelii. Świadczą o tym dwa ostatnie znakomite nagrania z 1973 roku. „Winter” zahacza gdzieś o klimaty grane przez grupę Iana Andersona i jego kolegów. Flet i niektóre zagrywki przypominają mi wczesne płyty Jethro Tull, a gitara bardzo zbliżona jest do tej z LP „Minstrel In The Gallery”. Tyle, że „Minstrel…” został wydany dwa lat później… „Devils” z wybitnym udziałem syntezatorów i całym szerokim instrumentarium (smyczki, flet, kotły, dęte) z efektami dźwiękowymi to już była rzecz z najwyższej półki. Początek przypomina „Grantchester Meadows” ze studyjnej części „Ummagummy” Pink Floyd przechodzący w klimaty z dwóch pierwszych płyt King Crimson. Wow! A później to już istne szaleństwo; ciężkie jamowanie całego zespołu, obłąkany bas i rozgrzana do białości perkusja na samo zakończenie. Cudo! I nikt mi nie wmówi, że to by się nie sprzedało, że nie dałoby się zagrać tego na żywo. Ktoś tu pokpił sprawę robiąc krzywdę nie tylko zespołowi. Pozbawił też muzyczny świat rocka pazura. ŻELAZNEGO PAZURA