Ciężarówką na duże odpady – „Sperrmull” (1973).

Żartobliwie o tym mieście można powiedzieć, że żyje się w nim na krawędzi. A w zasadzie na granicy – na granicy trzech państw. Ma wiele nazw. W krajach niderlandzkich funkcjonuje jako Aken. Francuzi mówią na nie Aix-la-Chapelle, my Akwizgran. Jak na mój słuch niemieckie Aachen brzmi (o dziwo!) najbardziej dźwięcznie… To stare miasto mające swe początki sięgające 1300 roku położone jest w Nadrenii Północna-Westfalia niecałe 10 kilometrów od granicy z Belgią i Holandią. Nie jest duże, ale z uwagi na liczne wyższe uczelnie bardzo studenckie. Widać to zwłaszcza wieczorami, kiedy knajpy i kluby wypełnia rozbawiona młodzież.

To właśnie w Aachen w 1971 roku trzej nastolatkowie założyli rockowy zespół. Basista Harald Kaiser, gitarzysta Helmut Krieg i perkusista Reinhold Breuer byli uczniami ostatnich klas miejscowej szkoły średniej. Grywali głównie na szkolnych potańcówkach, a w weekendy po cichu (byli niepełnoletni) „dorabiali” w muzycznych klubach. Lider grupy Helmut Krieg na próby przychodził często ze swoimi kompozycjami i ciekawymi aranżacjami popularnych klasycznych numerów rockowych. Gdy dołączył do nich grający na klawiszach Peter Schneider kwartet przyjął dość osobliwą nazwę SPERRMULL (niem. wielkogabarytowe  odpady śmieciowe)…

Sperrmull (1973)
Grupa SPERRMULL na masce samochodu do przewozu dużych odpadów (1972)

Pojawienie się klawiszowca spowodowało zmianę stylu grupy. Złożone kompozycje wyparły proste rockowe piosenki. Brzmienie zostało zdominowane przez organy Hammonda, syntezatory i gitarę podparte perfekcyjną (jak to u Niemców) sekcją rytmiczną. Kwartet doskonale wpisał się w nurt ówczesnego rocka progresywnego. Zwrócił na nich uwagę łowca młodych talentów, znany producent muzyczny Dieter Dierks, który zaproponował muzykom sesję nagraniową w swoim studio w Stommeln. Cały materiał został ostatecznie nagrany w grudniu 1972 roku, a płyta „Sperrmull” ukazała się wiosną następnego nakładem wytwórni Brain.

Płyta "Sperrmull" (1973)
Płyta „Sperrmull” (1973)

Okładka albumu pokazuje tył samochodu-śmieciarki, ale nie dajmy zwieść się tej niewymuszonej ironii. Muzyka na tym albumie to na pewno nie odpady, czy jakiekolwiek inne śmieci. Powiem więcej – to jeden z tych rzadkich przypadków, w których jeden zespół uchwycił całe spektrum dźwięków krautrocka początku lat 70-tych łącząc go z ówczesnym brzmieniem brytyjskich zespołów progresywnych. Porównać ją mogę do tego, co oferowali w tym samym czasie ich rodacy z Eloy.  Z jedną różnicą – angielski wokal Helmuta Kriega nie posiada tego twardego niemieckiego akcentu, tak raniącego uszy jak w przypadku Franka Bornemanna…  SPERRMULL nie należał też do niemieckiej  awangardy spod znaku Nue!, Faust, czy Can. Sporo tu bowiem muzycznej przestrzeni i różnorodności.  Świetna mieszanka ciężkiego rocka spod znaku Deep Purple z wczesnym space rockiem i psychodelicznym smaczkiem. No i jeszcze jedna rzecz, na którą chciałbym zwrócić uwagę to produkcja Dietera Dierksa. Jest ona po prostu fantastyczna – kto wie, czy nie najlepsza na tym wczesnym etapie jego zawodowej kariery!

Tył okładki.
Tył okładki.

Płyta nie jest długa. Sześć utworów i zaledwie trzydzieści pięć minut muzyki. Otwiera ją rockowa ballada „Me And My Girlfriend”. Taka trochę folkowa. Z mandoliną i silnie wybijającym rytm bębnem basowym na samym początku. Wkrótce pojawia się syntezatorowe solo (z gościnnym udziałem Dierksa!), które przejmuje gitara zmieniając całość w iście ognisty, mocny numer. Wow! Nic, tylko zacierać ręce! Mistyczna podróż zaczyna się jednak od „No Freak Out”, który ma już ducha krautrocka w swej czystej postaci. Świetny, majestatyczny dźwięk utkany z psychodelicznych składników w stylu Pink Floyd z monotonny rytmem wprowadza w niezwykły trans. Po minucie wchodzi wokal, po dwóch zabójcza sekcja instrumentalna na czele z organami. To one budują potęgę całego brzmienia. Kulminacyjnym momentem jest tu jednak ogniste i cudowne solo zagrane na gitarze. Nie za krótkie, nie za długie, precyzyjnie wyważone. I powodujące za każdym razem ciary na plecach.  Po chwili wszystko wraca do punktu wyjścia – wokalista kończy swą pieśń, dźwięki stają się wolniejsze, cichsze… Ciężki, „Rising Up” z galopującym basem (on tu rządzi!) znakomicie nawiązuje do space rocka z wczesnych lat 70-tych. Podobne dźwięki usłyszeć można na albumie „Dawn” Bornemanna i spółki wydanym… trzy lata później(!)… Epickie, dziewięciominutowe „Right Now” rozpoczyna się od piekielnego wybuchu gitar i perkusji toczących ze sobą zażarty pojedynek. Taki na śmierć i życie. Po kilku minutach utwór łagodnieje, wchodzi fortepian elektryczny z czarującymi jazzowymi akordami i mocnym basem. Muzycy rozpoczynają bardzo fajny zespołowy jam. Szkoda, że tak krótki. Pewnie na koncertach trwało to dłużej… Naprawdę kapitalny, niezwykle zróżnicowany i chyba najbardziej innowacyjny numer na tej płycie! Dwa ostatnie nagrania mają nieco lżejszy charakter. Rockowy „Land Of The Rocking Sun” ma ładną melodię z organowymi pasażami, solidną perkusję, płynną linię basu i spinającą to wszystko gitarę solową. Z kolei chwytliwy i kołyszący „Pat Casey” utrzymany jest w rytmie boogie. Z pewnością mógłby znaleźć się na singlu promującym cały album. Może okazałby się hitem..?

Wytwórnia Brain Records wypuściła album w niewielkim jak na jej możliwości nakładzie… 1000 egzemplarzy! Nie dziwi więc, że niemieccy fani wówczas go przegapili pomimo bardzo dobrych recenzji w muzycznej prasie. Z drugiej strony nie można też za tę sytuację obwiniać szefów firmy  płytowej. Gdy spojrzy się na ich „stajnię” w głowie może się zakręcić od ilości znakomitych grup, które wtedy z nimi współpracowały: Nue!, Cluster, Jane, Eloy, Guru Guru, Grobschnitt, Embrion, Popol Vuh, Birth Control i wiele wiele innych… Skąd więc taka wpadka z zespołem SPERRMULL? Odpowiedź jest dość prozaiczna i banalna. Członkowie zespołu zrezygnowali z muzykowania poświęcając się… nauce. Po ukończeniu szkół średnich wybrali się na wyższe uczelnie by studiować prawo. Nie byli zainteresowani ani koncertami, ani kolejnymi nagraniami płytowymi. A skoro tak, wytwórnia po prostu odpuściła sobie promowanie zespołu, którego tak naprawdę już nie było… Nie przypominam sobie podobnego przypadku, by tak młodzi i szalenie utalentowani muzycy „odpuścili” na tym etapie tak dobrze zapowiadającą się karierę muzyczną. Z takim potencjałem twórczymi i z takimi wirtuozerskimi umiejętnościami mogli zajść naprawdę daleko. Cóż, dobrze że zostawili po sobie choć ten jeden jedyny album. Album  z kapitalną muzyką i pomarańczową okładką z ciężarówką na duże odpady…