Z Nurtem pod prąd. Część I – „Nurt” (1973).

Z grupą NURT jest tak, że niemal wszyscy o niej słyszeli, wielu wie jaki rodzaj muzyki grała we wczesnych latach 70-tych, że wydała dużą płytę… Zagłębiając się dalej w temat tylko garstka potrafi wymienić choć jednego muzyka zespołu, a już naprawdę nieliczni podać tytuł jakiegokolwiek utworu. Tak jest przynajmniej wśród moich znajomych. Cóż, wrocławski NURT nie „produkował” przebojów o miłosnych rozterkach chłopaka do dziewczyny (lub odwrotnie), o rozstaniach tudzież pożegnaniach. Nie gonił też po ulicach króliczka, nie użalał się nad ciężką torbą listonosza, ani nie opiewał wdzięków śląskich dziouch. Zgodnie ze swą nazwą szedł z nurtem zachodniej rockowej awangardy poszerzając polskim fanom muzyczne horyzonty. Niestety nie był to dobry czas dla takich jak oni. Ludzie odpowiedzialni za szerzenie kultury w naszym kraju widzieli w nich wyłącznie „kudłatych szarpidrutów” płynących pod prąd polskiej (ugrzecznionej) muzyki młodzieżowej łaskawie tolerowanej przez ówczesne władze.

Nurt. Od lewej:
NURT. Od lewej: Alek Mrożek, Ryszard Sroka, Kazimierz Cwynar, Roman Runowicz (1973)

Nie zagłębiając się w szczegółową biografię zespołu – tę można bez trudu odnaleźć w internetowej Wikipedii, czy „Encyklopedii Polskiego Rocka” Leszka Gnoińskiego i Jana Skaradzińskiego – przypomnę, że NURT powstał  we Wrocławiu w marcu 1971 roku z inicjatywy Aleksandra Mrożka (g), Kazimierza Cwynara (bg), Ryszarda Sroki (dr) i Waldemara Domagały (voc), Tego ostatniego kilka miesięcy później zastąpił śpiewający gitarzysta Roman Runowicz, były współlider legendarnej  formacji Romuald And Roman. Po raz pierwszy w takim składzie zaprezentowali się szerszej publiczności na Festiwalu Młodzieżowej Muzyki Współczesnej w Kaliszu w styczniu 1972 roku. I w tym składzie nagrali swoją jedyną płytę, którą rok później wydały Polskie Nagrania.

Album "Nurt" (1973)
Słynną niebieską okładkę płyty zaprojektował Marek Karewicz.

Sesja nagraniowa trwała pomiędzy 16 a 21 października 1972 roku. Było to tuż po powrocie zespołu z entuzjastycznie przyjętej trasy po Niemieckiej Republice Demokratycznej. Naładowani energią buzującą wciąż w ich głowach nie przeczuwali, że praca w studio nagraniowym okaże się prawdziwą męką i koszmarem. Urządzone w historycznej kamienicy przy ulicy Długiej w Warszawie na swym wyposażeniu posiadało dwa  sprzężone ze sobą czterośladowe magnetofony co pozwalało nagrywać na ośmiu ścieżkach. Samo pomieszczenie było jednakże małą klitką przerobioną z… pokoju gościnnego o niewielkim metrażu. Alek Mrożek: „Nie mogliśmy odpowiednio rozkręcić sprzętu, żeby uzyskać choćby minimalnie zadowalające brzmienie”. Ale to był jeszcze pikuś. Pani realizator, która siedziała za stołem realizatorskim nie miała kompletnie pojęcia o muzyce jaką grał zespół. „Już sam nasz widok lekko ją zaniepokoił, ale prawdziwy konflikt rozpoczął się kiedy Kazik włączył przester, zagrał coś na próbę i ze statywu spadły mikrofony. Ona tak się przeraziła, że pobiegła do apteki po krople uspokajające”. Gdy udało się w końcu to wszystko jakoś opanować zgrzyty zaczęły się ponownie przy zgrywaniu i miksowaniu materiału. Tu już poszło niemal na noże. Pani realizator dążyła ze wszystkich sił, by maksymalnie złagodzić wszystkie nagrania. „Jak tylko usłyszała gdzieś fuzza, od razu chciała go eliminować. Nienawidziła wszelkich eksperymentów dźwiękowych. Wszędzie gdzie pojawiały się jakieś głośniejsze frazy, czy motywy od razu ściągała je suwakami…”. Nic nie przebije absolutnie kuriozalnej sytuacji z jaką zespół spotkał się już po wytłoczeniu albumu. Raz jeszcze Alek Mrożek„Na nagranie płyty mieliśmy tydzień, ale ponieważ ciągle trwały przepychanki i niekończące się dyskusje z realizatorką to nagle okazało się, że zabrakło czasu na dogranie wokalu w utworze „Holograficzne widmo”. Uznaliśmy go za niedokończony. Uzgodniliśmy z wydawcą, że nie będzie go na płycie. I nagle, kiedy longplay się ukazał, to okazało się, że Polskie Nagrania, bez konsultacji z nami zamieściły tam i ten utwór”.

Label oryginalnej winylowej płyty.
Label oryginalnej winylowej płyty Polskich Nagrań.

Na szczęście wersja z tekstem została ocalona dla potomności. Nagrana w „Trójkowym”  Studio M-1 na Myśliwieckiej w Warszawie dostępna jest na płycie „The Complete Radio Session 1972/1974” wydanej przez Kameleon Records w 2013 roku. A skoro o warstwie słownej mowa – etatowym tekściarzem grupy był Andrzej Kuryło, wcześniej współpracujący z grupą Romuald And Roman, o którym mówiło się, że jest „piątym członkiem zespołu”. Niechęć Polskich Nagrań dla zespołów pokroju zespołu NURT odbiła się też czkawką i jemu. Żeby udało się wynegocjować zgodę na nagranie tej płyty, grupa musiała iść na szereg kompromisów. Czasem naprawdę idiotycznych. Jednym z wymogów było to, że musieli przedstawić jak najszerszy krąg autorów tworzących album. Nie mogły pojawiać się tam ciągle te same nazwiska. Żeby nikogo nie kłuło w oczy Kuryło ukrył nieco ilość własnych tekstów używając swego literackiego pseudonimu Piotr Iłżański. Tak samo zrobił Sławomir Pietrzykowski, słynny realizator dźwięku podpisując się pod znakomitym tekstem „Parter na klaustrofobię” jako Tadeusz Rzymski

Płyta „Nurt” to fascynująca pozycja, której do tej pory na polskim rynku nie było. Zespół poruszał się w eklektycznej estetyce muzyki bluesowej, psychodelii, progresywnego ciężkiego rocka, jazzu, funku, a nawet muzyki orientalnej. Ich muzyka w żaden sposób nie wydaje się być przytłoczona gatunkowymi konwenansami nawet gdy obraca się po obszarze piosenki. Zresztą próżno szukać tu jej klasycznej formy – wrocławianie zawsze muszą dorzucić coś od siebie, jak np. w „Będziesz panią w moim piekle”, znaną z repertuaru Romuald And Roman, którą Runowicz przeniósł do nowego zespołu. Prosta piosenka z akustycznymi gitarami i „szeleszczącymi” talerzami podlana odrobiną psychodelii nabrała folkowego kolorytu. To nie jedyna kompozycja Runowicza przemycona z poprzedniego zespołu. „Gdyby przebaczać mogli wszyscy” pamiętamy z filmu „Trąd” Andrzeja Trzos-Rastawieckiego. W wykonaniu NURTU jest bardziej dopracowana, zagrana z polotem w stylu funk. Zaśpiewana przez Runowicza lekko płynącym groove’em w stylu Czesława Niemena wzbogacona została Hammondami, na których zagrał Kazimierz Cwynar. Oprócz tego były lider R&R jest autorem dwóch zupełnie nowych numerów. Piosenka „Kto ma dziś czas” otwierająca album jest chyba najbardziej „przebojowa”, ma chwytliwą melodię i ponad czasowy tekst Andrzeja Kuryły (ups! Piotra Iłżańskiego). Ostra gitara na samym początku zapowiadała hard rockową jazdę. Wyszła mocniejsza wersja rodzimego big-beatu… Z kolei „Parter na klaustrofobię” to wyprawa w rejony bluesa i funku (gitary!), oraz progresywnego rocka z psychodelią okraszona świetną partią fletu. Wielką niespodzianką tej płyty okazało się nagranie „Synowie nocy”. Jego twórca, Alek Mrożek, użył w nim po raz pierwszy w historii polskiej muzyki rockowej egzotycznego instrumentu jakim był sitar przywieziony z dalekiego Tybetu przez zaprzyjaźnionych z zespołem wrocławskich himalaistów. Inspirowany bluesem instrumentalny wstęp ze świetną partią gitary Mrożka przeradza się w główną, orientalną jej część. Przesiąknięty psychodeliczną aurą klimat dopełnia medytacyjny wokal i atmosferyczne brzmienie fletu, na którym gościnnie zagrał Włodzimierz Krakus (ówczesny basista zreformowanego składu Romuald And Roman). Arabskie motywy gitarowe pojawiły się także w kompozycji „Morze ognia”. Utwór oparty jest na tajemniczym riffie, który ewoluuje w typowo rockowe zagrywki. Środkowa, orientalno-swingująca część instrumentalna wzbogacona została partią fletu w stylu Iana Andersona. Na koniec zostawiłem sobie dwa znakomite kąski, nomen omen kończące całą płytę. „Piszę kredą po asfalcie” rozpoczyna się niepokojącym riffem, a tuż po demonicznym okrzyku wokalisty wybucha fantastyczną gitarową solówką. Po krótkim, wokalnym fragmencie Alek Mrożek po raz kolejny raczy nas swoimi błyskotliwymi legatami i trylami, po czym rozpoczyna się fenomenalne solo gitary basowej. Na tle dynamicznej perkusji Kazimierz Cwynar uzyskuje na swoim „demonicznie” przesterowanym basie niesamowite brzmienie. Czegoś takiego wielbiciele polskiego rocka jeszcze nigdy wcześniej nie słyszeli! Jak dla mnie jeden z najwspanialszych fragmentów tej płyty…  Dziesięciominutowy „Syn strachu” to swoiste opus magnum zespołu. Rozpoczyna się rozimprowizowaną częścią instrumentalną z gościnnym udziałem Tomasza Stańki, którego solo na trąbce wymierza cios między uszy siejąc ogromne spustoszenie. Z tej kakofonii dźwięków wyłania się główny motyw kompozycji, bardzo melodyjna piosenka z przystępną (jak na NURT) aranżacją. Sielankowy nastrój stopniowo przekształca się jednak w kolejną, awangardową część instrumentalną, z free jazzowym solem trąbki, coraz bardziej gęstniejącym akompaniamentem i partią gitary graną smyczkiem. Wyobrażam sobie w tym momencie minę pani realizator nagrywającą tę część utworu… Następny fragment to już rockowe granie głównego motywu, który przechodzi w podsumowującą codę splatającą pomysły z całej tej znakomitej kompozycji.

Na zakończenie kilka słów o okładce albumu. Swoistym kuriozum wydaje się fakt, że projekt longplaya, autorstwa Marka Karewicza, powstał zupełnie bez zgody i akceptacji zespołu. Członkowie NURTU zobaczyli go dopiero po ukazaniu się albumu. Znalazł się na nim fotomontaż, na którym zabrakło… Romana Runowicza! Zamiast niego widzimy stojącego z tyłu Włodzimierza Krakusa, który na albumie zagrał jedynie gościnnie w trzech utworach….

KONIEC CZĘŚCI PIERWSZEJ

(Wszystkie cytaty Alka Mrożka i Andrzeja Kuryło pochodzą z wkładki zamieszczonej w kompaktowej reedycji albumu „Nurt” wydanej przez Kameleon Records w 2013 r).