SECOND HAND – Między fantazją a rzeczywistością (cz.II)

Z powodu całkowitego braku wsparcia przez Polydor debiutancki album SECOND HAND niestety przepadł. Wytwórnia nie wydała singla promocyjnego, nie było choćby jednej reklamy prasowej, żadna stacja radiowa nie grała ich muzyki. „Tak jakbyśmy w ogóle nie istnieli” – żalił się Ken Elliott. Nie mniej rozgoryczony był też Vic Keary, producent płyty i dobry duch zespołu. Kilkanaście miesięcy później założy niezależną wytwórnię fonograficzną Mushroom kradnąc chłopaków Polydorowi.

Ich muzykę docenił Frankie Dymon Jr. Ten  Afro-Brytyjczyk, działacz na rzecz praw Czarnych, muzyk, aktor i filmowiec w latach 60-tych należał do brytyjskiego skrzydła ruchu Czarnych Panter. Film z przewrotnym tytułem „Death May Be Your Santa Claus” (Śmierć może być twoim Świętym Mikołajem), w którym tematyka tożsamości seksualnej i politycznej zamknięta jest w kontekście hipisowskiego Londynu lat 60-tych, opatrzona była muzyką zespołu SECOND HAND. Tytuł filmu pochodził zresztą od nowo powstałej kompozycji zespołu, która miała wejść na następny album. Ale to jeszcze pikuś! Ten krótki obraz (obejrzałem kilka razy, trwa niecałe 40 minut!) zawiera SENSACYJNĄ, dwuipółminutową sekwencję ukazującą grupę grającą na żywo! Biorąc pod uwagę fakt, że nikt nigdy nie sfilmował ich występów jest to unikat i prawdziwy RARYTAS!

W tym czasie morale zespołu było, delikatnie mówiąc, niskie. Dla jego podratowania kapela ruszyła w trasę po Europie z nadzieją, że coś się zmieni. Zmieniło się. Na gorsze. Grupa całkowicie popadła w totalną demoralizację sięgającą dna. Narkotyki zaczęły wyniszczać zdrowie gitarzysty Boba Gibbonsa, który zażywał je w dużych ilościach. Ponoć zagłuszał nimi ból po śmierci swego ojca. Prawda była jednak bardziej brutalna – muzyk pogrążał się w śmiertelnym nałogu niszcząc mu umysł.

SECOND HAND z nowym basistą Georgem Hartem (1969)
SECOND HAND z nowym basistą Georgem Hartem (1969)

Europejska trasa przyniosła im sporą popularność. Największą we Francji, gdzie sale wypełniały się po brzegi, a chętnych by posłuchać i zobaczyć zespół w akcji znacznie przekraczały ich pojemność. Jak na band, którego płyta na Wyspach praktycznie nie zaistniała można powiedzieć, że odnieśli duży sukces. Tyle, że sukces okupiony był też kolejnymi zmianami personalnymi. Z grupą pożegnał się basista Nick South (nie wytrzymał rock’n’rollowego trybu życia), którego zastąpił George Hart. Tuż po odejściu Nicka na usilne prośby matki z grania w zespole zrezygnował Bob Gibbons, którego stan psychiczny wcale się nie poprawiał. Ba! Było coraz gorzej. Pobyt na odwyku i leczenie w szpitalu psychiatrycznym niewiele zmienił. Zmagając się z nałogiem i depresją w 1977 roku gitarzysta popełnił samobójstwo… Na jego miejsce Ken Elliott nikogo nie zaangażował. „Bob jest niezastąpiony” – uciął krótko dyskusję w tym temacie. Za to do zespołu trafił jego brat Rob przejmując rolę wiodącego wokalisty. W takim składzie jesienią 1970 roku zespół wszedł do Chalk Farm Studio, by pod okiem Vica Keary’ego zrealizować swój nowy album. Płyta „Death May Be Your Santa Claus” ukazała się 1 kwietnia 1972 roku (i wcale nie był to żart prima aprilisowy!) nakładem nowo powstałej, niezależnej  wytwórni Mushroom. Tej, której właścicielem był Vic Keary…

Second Hand "Death May Be Your Santa Claus" (1971)
Second Hand „Death May Be Your Santa Claus” (1971)

Od razu uprzedzam – nie jest to płyta łatwa w odbiorze. Wymaga  skupienia, uwagi, może nawet kilku przesłuchań.  Co by jednak o niej nie mówić i nie wiem jak oceniać jedno jest pewne –  „Death May Be Your…” to autentyczny, progresywny majstersztyk zespołu, który wyprzedził swój czas! Jest tu brawura i szaleństwo Zappy, jazzowa stylistyka Canterbury, progresywne klimaty The Nice, awangarda King Crimson. Dominują klawisze – melotron, organy Hammonda, fortepian,.. Z ich pomocą Ken tworzy obłędne muzyczne pejzaże nie popadając przy tym w banał. Gitara pojawia się raz, w „Cyclops”, ale z uwagi na gęstą muzyczną fakturę jej brak na płycie jest całkowicie niezauważalny.

Label oryginalnego LP wytwórni Mashroom
Label oryginalnego, drugiego LP Second Hand wytwórni Mashroom.

Tan album nagrali  muzycy o obłędnej wyobraźni muzycznej żyjący tak naprawdę między fantazją a rzeczywistością. Trudno wyróżnić mi tu jakikolwiek utwór. Tytułowa kompozycja w stylu Franka Zappy zbudowana na powtarzającym się riffie przytłacza wokalem i szalonymi klawiszami. Prawdziwie eksperymentalny charakter albumu pokazuje „Hangin’ On An Eyelid” – setki pomysłów klawiszowca zderzają się niczym cząsteczki atomu w reaktorze jądrowym… Ośmiominutowy „Lucifer And The Egg” to rockowy potwór z maniakalnym, heavy psychodelicznym  bębnieniem i piskliwym wokalem. Czad! Instrumentalny i odrobinę krótszy „Cyclops” wstrząsa tajemniczym klimatem, powolnie budowanym nastrojem grozy i cudowną partia kościelnych organów na samo zakończenie. Po odsłuchaniu płyty często wracam do tego fragmentu… Awangardowy „Revelations Ch. 16 Vs 9 – 21” ma ciężką, ołowianą atmosferę, a króciutki „Take To The Skies” zachwyca syntezatorowym brzmienie wczesnego Tangerine Dream.

Album odniósł dużo większy sukces niż jego poprzednik. Singiel „Funeral/Hangin’ On An Eyelid” wydany w czerwcu grały stacje radiowe nie tylko na Wyspach, co dobrze rokowało na przyszłość. Mimo to zespół wycofał się z tras koncertowych, zrezygnował z występów na żywo. Wszystko to wyglądało jak początek końca…

Przerwa na szczęście nie trwała długo, a zaangażowanie młodego gitarzysty Tony McGilla (a jednak!) dało pomysł na nagranie kolejnej płyty wstępnie zatytułowanej „Chillum” (chillum to rodzaj fajki do palenia marihuany). Możliwe, że jasne konotacje narkotykowe były prowokacją, celową próbą wkurzenia kogoś z dużych wytwórni płytowych, lub zagranie na nosie konserwatywnej elicie społecznej tak niechętnej muzykom…

Front okładki "Chillum" (1971)
Front okładki albumu „Chillum” (1971)

Przed rozpoczęciem pracy grupę opuścił wokalista Rob Elliott. Jego odejście postawiło cały projekt pod znakiem zapytania. Muzycy skłonni byli odłożyć go na czas nieokreślony, ale Vic przekonał wszystkich, aby nagrać ten album tak jak pierwotnie planowano.  Płyta została nagrana w jeden dzień(!) i wydana pod koniec 1971 roku. Ze względu na brak w składzie Boba Gibbonsa i Roba Elliotta zespół postanowił wydać ją pod szyldem CHILLUM.

Tył okładki "Chillum".
Tył okładki płyty „Chillum” potwierdza doskonałe poczucie humoru grupy!

Muzyka na tej płycie to już zupełnie inna bajka. Wypełniają ją w całości improwizowane i brawurowo wykonane kompozycje, z których najdłuższa, „Brain Strain” trwa ponad 21 minut! Vic Keary nie ingerował w poczynania zespołu w studio. Włączył magnetofon i pozwolił, by taśma biegła. Nic dziwnego, że w kilku momentach mamy dość dziwne i  niespodziewane efekty dźwiękowe jak chrapanie zmęczonego całonocną sesją Kierana O’Connora, chrząkanie Vica, niezbyt delikatny budzik, śmiech technicznych. Nieskrępowany format pozwolił im na pełną swobody grę z mnóstwem różnych nastrojów. Wspomniany już „Brain Strain” wypełniony jest milionem muzycznych pomysłów z rozmytymi, organami, przenikliwą i całkiem pomysłową gitarą w stylu lekko obłąkanego Syda Barretta z debiutu Pink Floyd. Gra na basie George’a Harta jest hipnotyczna i nieco senna, ale całe show w tym utworze i tak skradł perkusista – szalony, ognisty, żywiołowy… Minutowa kołysanka „Land Of A Thousand Dreams” ze spokojnym melotronem i ładnym fortepianem łączy się z „Too Many Bananas” będący solowym popisem O’Connora na bębnach… Wyluzowany, idealnie wyważony, dziesięciominutowy „Yes! We Have No Pajamas” z melodyjnym basem, ostro walącą perkusją i niemal bluesową gitarą ma mnóstwo nokautującego Hammonda. Kapitalny kawałek trochę przypominający zwariowaną wersję holenderskiej grupy Focus… „Promenade Des Anglaise”– akustyczny kawałek, który Ken napisał jeszcze we Francji w interpretacji młodego gitarzysty brzmi niemal jak bossa nova. Zbyt piękny i delikatny wtedy nie pasował do ich drugiej płyty…

SECOND HAND jako CHILLUM (1971)
SECOND HAND jako CHILLUM . GitarzystaTony McGill pierwszy z prawej.

Kompaktowa reedycja niemieckiego Universum Records z 2007 roku zawiera dodatkowo pięć nagrań nigdy wcześniej nie publikowanych. „Fairy Tale” i „Celebration” zespół nagrał tuż po europejskim tournee; „This Is Not Romance” Elliott zaśpiewał i zagrał na fortepianie Steinwaya tuż przed sesją nagraniową albumu na rozruszanie; dwuczęściowy „Incubator” to eksperymentalny utwór stworzony przez inżyniera Mike’a Craiga – nigdy tego pomysłu nie wykorzystali.

Album „Chillum” został (niestety) niezauważony, co ostatecznie skłoniło Kena Elliotta do rozwiązania SECOND HAND na początku 1972 roku. Dwa lata później wspólnie z Kierranem powołali do życia progresywną formację Seventh Wave wydając dwie bardzo dobre i naprawdę ciekawe płyty z udziałem angielskiego jazzmana Petera Lemera i Hugh Bantona z Van Der Graaf Generator. Ale to już inna opowieść…

KONIEC CZĘŚCI DRUGIEJ, OSTATNIEJ.

SECOND HAND – między fantazją a rzeczywistością (cz.I)

SECOND HAND to jeden z pierwszych brytyjskich progresywnych zespołów rockowych i – o ironio –  najbardziej niedoceniony zespół progresywnego rocka w historii! Serio..! Przepraszam, że zaczynam od tak dołującego stwierdzenia, ale ilekroć słucham ich płyt (wydali trzy) świadomość tego absurdu sprawia, że chce mi się po prostu wyć! Paradoksalne jest też i to, że liczni kolekcjonerzy tworzący listy płytowych rarytasów rzadko je tam umieszczają. Szkoda, bo moim zdaniem są one lepsze i ciekawsze od niejednego klasyka…

W 1965 roku Ken Elliott miał 15 lat, gdy podczas nudnej lekcji historii kolega ze szkolnej ławy Kieran O’Connor szepnął mu do ucha: „Załóżmy zespół muzyczny”. Od tego momentu wypadki potoczyły się w iście piorunującym tempie. Ken szybko nauczył się grać na harmonijce ustnej i pianinie, zaś Kieran tłukąc z pasją po matczynych garnkach i miskach imitujących perkusję szkolił swe umiejętności niczym zawodowy bębniarz. On też wciągnął do zespołu swych kumpli z podwórka: Boba Gibbonsa grającego na gitarze i Granta Ramsaya na basie. Jako Next Collection bazowali w Streatham, w południowym Londynie. Byli pod silnym wpływem muzyki The Who, Small Faces i Creation, a wszystko kręciło się wokół gitarowych szaleństw Gibbonsa chętnie wykorzystującego sprzężenia zwrotne. Luz i sceniczna spontaniczność szybko zjednały im lokalną publiczność. Szczególnie jej żeńską część. Balangi zaczęły więc przenosić się także poza scenę… Pani Ramsay, matka Granta, dbając o morale syna wyciągnęła go dosłownie za uszy z jednej z takich imprez. Do zespołu już nie wrócił… Wkrótce zastąpił go Arthur Kitchener. To wraz z nim grupie udało się wygrać turniej młodych talentów, którego nagrodą była możliwość nagrania demo w Maximum Sound Studios. Podczas tej sesji The Next Collection zarejestrowali dwa nagrania: „A Fairy Tale” i „Steam Tugs”. Oba, w nieco zmienionej wersji, znajdą się później na ich debiutanckim albumie „Reality”, zaś właściciel studia, Vic Keary, tak bardzo polubił niesforne dzieciaki, że postanowił zostać ich producentem.

Na początku był The Next Collecttion
Na początku był The Next Collection (1967)

Dzięki jego wsparciu zespół podpisał kontrakt z wytwórnią Polydor przy okazji zmieniając nazwę na The Moving Finger. Osią grupy stali się ostatecznie Kenny Elliott i Kieran O’Connor kierując muzykę w stronę rodzącego się prog rocka i modnej wówczas psychodelii. Prace nad płytą posuwały się dość sprawnie. Większość materiału została napisana i nagrana już na początku 1967 roku, Niestety podczas sesji grupę niespodziewanie opuścił Arthur Kitchener. Przymusową przerwę muzycy wykorzystali na… huczne imprezki z udziałem tabunu chętnych do zabaw dziewczyn, suto zakrapianych alkoholem, LSD i innymi używkami. Dopiero kiedy szefowie wytwórni zagrozili zerwaniem kontraktu zespół zamieścił ogłoszenie w NME, na które dość szybko odpowiedział Nick South. W rezultacie połowa piosenek na płycie została nagrana z Kitchenerem, druga z Southem

Ukończony w końcu album miał ukazać się we wrześniu 1968 roku. Tuż przed jego wydaniem wytwórnia Polydor  odkryła, że Mercury Records wydał singiel zespołu, który nazywał się… The Moving Finger. Grupa po raz kolejny zmieniła nazwę, tym razem na SECOND HAND, upamiętniając miejsce (sklep), w którym muzycy za grosze kupowali pierwsze instrumenty muzyczne. Ostatecznie debiutancka płyta „Reality” ukazała się dopiero pod sam koniec 1968 roku…

SECOND HAND "Reality" (1968)
SECOND HAND „Reality” (1968)

„Reality” to album koncepcyjny. Opowiada historię Denisa Jamesa, który ma nieszczęśliwe dzieciństwo i ojca potwora („A Fairy Tale”). Nocą nawiedzają go lęki i  koszmary, a leki depresyjne powodują halucynacje („Steam Tugs”). Przyjaciele widzą w nim  żartownisia i pajaca („Denis James The Clown”) nie dostrzegając jego wrażliwości i inteligencji. Wkrótce staje się celebrytą wchodząc na drogę ciemnej strony życia, w świat pijackich orgii, narkotyków i totalnej autodestrukcji („Mainliner”). Gdy rzuca go ukochana dziewczyna przedawkowuje narkotyk umierając w wannie podczas kąpieli. Jego śmierć radiowy DJ ogłasza tonem, w którym nie ma żalu i smutku („Bath Song”) Tak w skrócie wygląda warstwa tekstowa płyty.

„Reality” to jeden z tych niezwykłych albumów, gdzie klasyczna psychodelia a la wczesny Pink Floyd miesza się z rockiem garażowym i prog rockiem. Jest to najbardziej słyszalne w genialnym utworze „Mainliner” i nagraniu tytułowym, które połączone razem tworzą 15-minutową suitę. Ten pierwszy (wart każdych pieniędzy!!!) opowiada o uzależnieniu od heroiny i ma niesamowicie mroczny, atmosferyczny, niemal samobójczy klimat z przeszywającymi na wskroś kościelnymi organami na pierwszym planie. Przestrzegam słuchania go w samotności ciemną, głęboką nocą… W drugim pojawiają się elementy muzyki klasycznej. Jest też kwartet smyczkowy i wiolonczela, która w połowie nagrania wraz z organami przez ponad minutę czaruje niesamowitym nastrojem. Mocny rockowy finisz z tnącą jak brzytwa gitarą, masywną wiolonczelą i potężnym basem grającym w dolnych rejestrach zapiera dech w piersiach. No i wokal, który kojarzy mi się z Demisem Roussosem śpiewającym „The Four Horsemen”  (płyta „666” Aphrodite’s Child) rozwala mnie totalnie… „Good Old ’59” i „A Fairy Tale” to z kolei piękne i urocze piosenki, chociaż fragment tekstu z „A Fairy Tale” mrozi krew w żyłach: „Father comes home late at night, hard as niles; his stony footsteps on the stairs end our fairy tales…” O ile smutny „The Bath Song” uderza w liryczny i łagodny nastrój, to już taki np. „Rhuharb!” jest typowo gitarowym hendrixowskim wymiataczem! To samo mogę powiedzieć o nagraniu „The World Will End Yesterday” – psychodeliczne arcydzieło z różnymi sztuczkami i efektami studyjnymi, bardzo ciężkim basem i mocarną perkusją. Takiego brzmienia nie miało wówczas nawet słynne trio Cream!

Trudno uwierzyć, że tak dojrzały album nagrali tak bardzo młodzi ludzie. Na pewno mieli naturalny talent do pisania piosenek. Tych typowo popowych jest tu jednak jak na lekarstwo. Efekty wokalne i dźwiękowe, które zostały wykorzystane wskazują, że „Reality” pochodzi z tej krótkiej epoki, kiedy zespoły zaczęły coraz śmielej eksperymentować w studio przełamując normy trzyminutowej piosenki. Zostawili za sobą garażową muzykę w stylu The Who i Small Faces ruszając w innowacyjne i bardziej awangardowe terytoria wyprzedzając swój czas. Na szczęście nie była to sztuka dla sztuki bowiem SECOND HAND dostarczyli swoją muzykę z iście żarliwą młodzieńczą energią. Energią będącą czymś więcej niż odrobiną punkowej orientacji generacji Modsów.

Wynik niefortunnych zbiegów okoliczności sprawił, że album wówczas przepadł. Jestem pewien, że gdyby ukazał się pod nazwą The Beatles, lub Pink Floyd prawdopodobnie do dziś oglądalibyśmy w telewizji filmy dokumentalne na jego temat.

Kocham ten album! Za Boba Gibbonsa i jego sposób gry na gitarze ocierający się o Hendrixa; wspaniały, głośny, tnący a jednocześnie bardzo zwiewny i subtelny. Za wokal Kena Elliotta z uduchowionymi zwrotami akcji, a przede wszystkim za wspaniałą grę na klawiszach ukazującą jego maestrię.  Za świetnych basistów, oraz doskonałego, bardzo utalentowanego Kierana O’Connora – gość na perkusji wyczynia cuda. Za treść – bajkę o złym królu głoszącym, że świat się skończy, a pokój i miłość są (jak w okropnym horrorze) zamknięte wewnątrz naszych umysłów. Kocham ten album za to, że jest. Po prostu…

KONIEC CZĘŚCI PIERWSZEJ