Z powodu całkowitego braku wsparcia przez Polydor debiutancki album SECOND HAND niestety przepadł. Wytwórnia nie wydała singla promocyjnego, nie było choćby jednej reklamy prasowej, żadna stacja radiowa nie grała ich muzyki. „Tak jakbyśmy w ogóle nie istnieli” – żalił się Ken Elliott. Nie mniej rozgoryczony był też Vic Keary, producent płyty i dobry duch zespołu. Kilkanaście miesięcy później założy niezależną wytwórnię fonograficzną Mushroom kradnąc chłopaków Polydorowi.
Ich muzykę docenił Frankie Dymon Jr. Ten Afro-Brytyjczyk, działacz na rzecz praw Czarnych, muzyk, aktor i filmowiec w latach 60-tych należał do brytyjskiego skrzydła ruchu Czarnych Panter. Film z przewrotnym tytułem „Death May Be Your Santa Claus” (Śmierć może być twoim Świętym Mikołajem), w którym tematyka tożsamości seksualnej i politycznej zamknięta jest w kontekście hipisowskiego Londynu lat 60-tych, opatrzona była muzyką zespołu SECOND HAND. Tytuł filmu pochodził zresztą od nowo powstałej kompozycji zespołu, która miała wejść na następny album. Ale to jeszcze pikuś! Ten krótki obraz (obejrzałem kilka razy, trwa niecałe 40 minut!) zawiera SENSACYJNĄ, dwuipółminutową sekwencję ukazującą grupę grającą na żywo! Biorąc pod uwagę fakt, że nikt nigdy nie sfilmował ich występów jest to unikat i prawdziwy RARYTAS!
W tym czasie morale zespołu było, delikatnie mówiąc, niskie. Dla jego podratowania kapela ruszyła w trasę po Europie z nadzieją, że coś się zmieni. Zmieniło się. Na gorsze. Grupa całkowicie popadła w totalną demoralizację sięgającą dna. Narkotyki zaczęły wyniszczać zdrowie gitarzysty Boba Gibbonsa, który zażywał je w dużych ilościach. Ponoć zagłuszał nimi ból po śmierci swego ojca. Prawda była jednak bardziej brutalna – muzyk pogrążał się w śmiertelnym nałogu niszcząc mu umysł.
Europejska trasa przyniosła im sporą popularność. Największą we Francji, gdzie sale wypełniały się po brzegi, a chętnych by posłuchać i zobaczyć zespół w akcji znacznie przekraczały ich pojemność. Jak na band, którego płyta na Wyspach praktycznie nie zaistniała można powiedzieć, że odnieśli duży sukces. Tyle, że sukces okupiony był też kolejnymi zmianami personalnymi. Z grupą pożegnał się basista Nick South (nie wytrzymał rock’n’rollowego trybu życia), którego zastąpił George Hart. Tuż po odejściu Nicka na usilne prośby matki z grania w zespole zrezygnował Bob Gibbons, którego stan psychiczny wcale się nie poprawiał. Ba! Było coraz gorzej. Pobyt na odwyku i leczenie w szpitalu psychiatrycznym niewiele zmienił. Zmagając się z nałogiem i depresją w 1977 roku gitarzysta popełnił samobójstwo… Na jego miejsce Ken Elliott nikogo nie zaangażował. „Bob jest niezastąpiony” – uciął krótko dyskusję w tym temacie. Za to do zespołu trafił jego brat Rob przejmując rolę wiodącego wokalisty. W takim składzie jesienią 1970 roku zespół wszedł do Chalk Farm Studio, by pod okiem Vica Keary’ego zrealizować swój nowy album. Płyta „Death May Be Your Santa Claus” ukazała się 1 kwietnia 1972 roku (i wcale nie był to żart prima aprilisowy!) nakładem nowo powstałej, niezależnej wytwórni Mushroom. Tej, której właścicielem był Vic Keary…
Od razu uprzedzam – nie jest to płyta łatwa w odbiorze. Wymaga skupienia, uwagi, może nawet kilku przesłuchań. Co by jednak o niej nie mówić i nie wiem jak oceniać jedno jest pewne – „Death May Be Your…” to autentyczny, progresywny majstersztyk zespołu, który wyprzedził swój czas! Jest tu brawura i szaleństwo Zappy, jazzowa stylistyka Canterbury, progresywne klimaty The Nice, awangarda King Crimson. Dominują klawisze – melotron, organy Hammonda, fortepian,.. Z ich pomocą Ken tworzy obłędne muzyczne pejzaże nie popadając przy tym w banał. Gitara pojawia się raz, w „Cyclops”, ale z uwagi na gęstą muzyczną fakturę jej brak na płycie jest całkowicie niezauważalny.
Tan album nagrali muzycy o obłędnej wyobraźni muzycznej żyjący tak naprawdę między fantazją a rzeczywistością. Trudno wyróżnić mi tu jakikolwiek utwór. Tytułowa kompozycja w stylu Franka Zappy zbudowana na powtarzającym się riffie przytłacza wokalem i szalonymi klawiszami. Prawdziwie eksperymentalny charakter albumu pokazuje „Hangin’ On An Eyelid” – setki pomysłów klawiszowca zderzają się niczym cząsteczki atomu w reaktorze jądrowym… Ośmiominutowy „Lucifer And The Egg” to rockowy potwór z maniakalnym, heavy psychodelicznym bębnieniem i piskliwym wokalem. Czad! Instrumentalny i odrobinę krótszy „Cyclops” wstrząsa tajemniczym klimatem, powolnie budowanym nastrojem grozy i cudowną partia kościelnych organów na samo zakończenie. Po odsłuchaniu płyty często wracam do tego fragmentu… Awangardowy „Revelations Ch. 16 Vs 9 – 21” ma ciężką, ołowianą atmosferę, a króciutki „Take To The Skies” zachwyca syntezatorowym brzmienie wczesnego Tangerine Dream.
Album odniósł dużo większy sukces niż jego poprzednik. Singiel „Funeral/Hangin’ On An Eyelid” wydany w czerwcu grały stacje radiowe nie tylko na Wyspach, co dobrze rokowało na przyszłość. Mimo to zespół wycofał się z tras koncertowych, zrezygnował z występów na żywo. Wszystko to wyglądało jak początek końca…
Przerwa na szczęście nie trwała długo, a zaangażowanie młodego gitarzysty Tony McGilla (a jednak!) dało pomysł na nagranie kolejnej płyty wstępnie zatytułowanej „Chillum” (chillum to rodzaj fajki do palenia marihuany). Możliwe, że jasne konotacje narkotykowe były prowokacją, celową próbą wkurzenia kogoś z dużych wytwórni płytowych, lub zagranie na nosie konserwatywnej elicie społecznej tak niechętnej muzykom…
Przed rozpoczęciem pracy grupę opuścił wokalista Rob Elliott. Jego odejście postawiło cały projekt pod znakiem zapytania. Muzycy skłonni byli odłożyć go na czas nieokreślony, ale Vic przekonał wszystkich, aby nagrać ten album tak jak pierwotnie planowano. Płyta została nagrana w jeden dzień(!) i wydana pod koniec 1971 roku. Ze względu na brak w składzie Boba Gibbonsa i Roba Elliotta zespół postanowił wydać ją pod szyldem CHILLUM.
Muzyka na tej płycie to już zupełnie inna bajka. Wypełniają ją w całości improwizowane i brawurowo wykonane kompozycje, z których najdłuższa, „Brain Strain” trwa ponad 21 minut! Vic Keary nie ingerował w poczynania zespołu w studio. Włączył magnetofon i pozwolił, by taśma biegła. Nic dziwnego, że w kilku momentach mamy dość dziwne i niespodziewane efekty dźwiękowe jak chrapanie zmęczonego całonocną sesją Kierana O’Connora, chrząkanie Vica, niezbyt delikatny budzik, śmiech technicznych. Nieskrępowany format pozwolił im na pełną swobody grę z mnóstwem różnych nastrojów. Wspomniany już „Brain Strain” wypełniony jest milionem muzycznych pomysłów z rozmytymi, organami, przenikliwą i całkiem pomysłową gitarą w stylu lekko obłąkanego Syda Barretta z debiutu Pink Floyd. Gra na basie George’a Harta jest hipnotyczna i nieco senna, ale całe show w tym utworze i tak skradł perkusista – szalony, ognisty, żywiołowy… Minutowa kołysanka „Land Of A Thousand Dreams” ze spokojnym melotronem i ładnym fortepianem łączy się z „Too Many Bananas” będący solowym popisem O’Connora na bębnach… Wyluzowany, idealnie wyważony, dziesięciominutowy „Yes! We Have No Pajamas” z melodyjnym basem, ostro walącą perkusją i niemal bluesową gitarą ma mnóstwo nokautującego Hammonda. Kapitalny kawałek trochę przypominający zwariowaną wersję holenderskiej grupy Focus… „Promenade Des Anglaise”– akustyczny kawałek, który Ken napisał jeszcze we Francji w interpretacji młodego gitarzysty brzmi niemal jak bossa nova. Zbyt piękny i delikatny wtedy nie pasował do ich drugiej płyty…
Kompaktowa reedycja niemieckiego Universum Records z 2007 roku zawiera dodatkowo pięć nagrań nigdy wcześniej nie publikowanych. „Fairy Tale” i „Celebration” zespół nagrał tuż po europejskim tournee; „This Is Not Romance” Elliott zaśpiewał i zagrał na fortepianie Steinwaya tuż przed sesją nagraniową albumu na rozruszanie; dwuczęściowy „Incubator” to eksperymentalny utwór stworzony przez inżyniera Mike’a Craiga – nigdy tego pomysłu nie wykorzystali.
Album „Chillum” został (niestety) niezauważony, co ostatecznie skłoniło Kena Elliotta do rozwiązania SECOND HAND na początku 1972 roku. Dwa lata później wspólnie z Kierranem powołali do życia progresywną formację Seventh Wave wydając dwie bardzo dobre i naprawdę ciekawe płyty z udziałem angielskiego jazzmana Petera Lemera i Hugh Bantona z Van Der Graaf Generator. Ale to już inna opowieść…
KONIEC CZĘŚCI DRUGIEJ, OSTATNIEJ.