Punktem zwrotnym w życiu Yuya Uchidy była znajomość i przyjaźń z Johnem Lennonem. Przynajmniej on tak twierdzi. To dzięki niemu ten japoński piosenkarz (grał także na perkusji i gitarze) poznał w połowie lat 60-tych niemal całą ówczesną czołówkę znakomitych brytyjskich artystów: Keitha Richardsa, Jaggera, Burdona, Bakera, Claptona… Wstrząśnięty i oszołomiony londyńskim koncertem Jimi Hendrixa w 1967 roku Uchida szybko wrócił do domu i niemal z marszu założył zespół The Flowers starając się przeszczepić na japoński grunt nową muzyczną fascynację. 25 lipca 1969 roku na tamtejszym rynku ukazała się płyta firmowana nazwą Yuya Uchida & The Flowers pt. „Challenge!” Japońskich fanów zaszokowała ona nie tylko muzyką, ale też intrygującą okładką przedstawiającą cały zespół… nago. Jej producentem (a także menadżerem zespołu) był sam Uchida, który – trzeba to uczciwie przyznać – spisał się z tego zadania znakomicie.
Album, poza jednym autorskim nagraniem, zawierał wyłącznie covery zachodnich zespołów takich jak Cream („White Room”), Big Brother & Holding Company („Summertime”) The Jimi Hendrix Experience („Stone Free”), Jefferson Airplane („Greasy Heart”) – w sumie było ich dziewięć. Sprawnie zagrane, często cięższe niż oryginał zostały zaśpiewane przez bardzo fajną wokalistkę Remi Aso określana jako japońską Janis Joplin (uważam, że Carmen Maki było znacznie bliżej do Janis) i wokalistę Kento Nakamurę. Za bębnami zasiadł Joji Wada, gitarę solową z fajnymi efektami dźwiękowymi obsługiwał Katsuhiko Kobayashi, na basie zaś zagrał Ken Hashimoto. Jednak jak dla mnie najlepszy utwór na tej płycie to instrumentalny „Hidariashi no Otoko” – kawał świetnego, ciężkiego psychodelicznego rocka z najwyższej półki… Album wywołał zachwyt i szaleństwo wśród japońskich fanów. Tymczasem Yuya Uchida… rozpędził wszystkich członków na cztery strony świata (zatrzymał przy sobie jedynie Joji Wadę) angażując na ich miejsce gitarzystę Hideki Ishimę, wokalistę Joe Yamanakę (obaj z bluesowej grupy Mystic Morning) i basistę Jun Kozuki’ego. Zmienił też nazwę na FLOWER TRAVELLIN’ BAND.
Uchida wymarzył sobie, by nowa grupa stała się „eksportowym zespołem, który mógłby spodobać się poza Japonią”. Pierwszym wydawnictwem jako FLOWER TRAVELLIN’ BAND była mała płytka „Crash/Dhoop” nagrana wspólnie z kwartetem jazzowym słynnego trębacza Terumassa Himo. To była rozgrzewka, bowiem wkrótce po tym weszli do Nippon Victor Studios i nagrali materiał na debiutancki album. Płyta zatytułowana „Anywhere” ukazała się dokładnie 21 października 1970 roku i posiada jedną z najlepszych (o ile nie najlepszą), rockową okładkę wszech czasów!!!
Zdjęcie nagich muzyków pędzących na motocyklach ewidentnie nawiązujące do filmu „Easy Rider” (reż. Dennis Hopper) zostało wykonane wcześnie rano na dawnym wysypisku śmieci w nadmorskim rejonie Zatoki Tokijskiej… Podobnie jak w przypadku płyty „Challenge” album „Anywhere” składał się z samych coverów. I to jakich! Mamy tu więc słynne „House Of The Rising Sun” The Animals, 13-minutową wersję „21st Century Schizoid Man” King Crimson, rozciągnięty do 16 minut soczyście zagrany „Louisiana Blues” Muddy Watersa (w oryginale trwający niecałe trzy) i najbardziej przyciągający moją uwagę „Black Sabbath” grupy Black Sabbath dłuższy o ponad dwie minuty. Tony Iomi i spółka w życiu nie spodziewali się, że osiem miesięcy po debiucie w odległej Japonii ktoś inny nagra ich numer. I zrobi to absolutnie rewelacyjnie! Tamtejsi dziennikarze napisali o płycie, że to „…unikalna mieszanka progresywnego, odważnego psychodelicznego ekscentryzmu i ciężkiej rockowej surowości”… Fakt – „Anywhere” pokazał wiele muzycznych cech, które miały pojawić się na następnym albumie.
Jeszcze w tym samym roku zagrali koncert na Światowej Wystawie EXPO w Osace. Ich występ obejrzało kilka tysięcy fanów wśród których znalazł się popularny kanadyjski zespół jazz rockowy Lighthouse. Kanadyjczycy byli tak zachwyceni występem, że zaprosili zespół na tournee do siebie. Sen o eksportowej grupie muzycznej Yuya Uchidy stawał się rzeczywistością…
Wyczuwając szansę na międzynarodową popularność muzycy zabrali się do nagrywania kolejnej płyty, tym razem z własnym materiałem. Hideki Ishima wymyślał gitarowe riffy, a ponieważ fascynowała go muzyka indyjska aspekt orientalny stał się częścią brzmienia zespołu. Ze względu na zamiłowanie do zespołowej improwizacji mało było tekstu do zaśpiewania. Joe Yamanaka: „Nie możemy teraz zmienić kierunku i przestawić się na granie piosenek bo otworzyła nam się szansa na sukces w Ameryce i Europie.” Nowy album został nagrany w ciągu dwóch dni. Iście ekspresowe tempo. Płyta „Satori” ukazała się 5 kwietnia 1971 roku. Wcześniej jej materiał testowali w Toronto występując na scenie m.in. obok Dr. Johna i tria Emerson Lake & Palmer. Wszystkim opadły szczęki. Sukces!
„Satori” to album koncepcyjny składający się tak naprawdę z jednej, tytułowej, kompozycji podzielonej na pięć części. Psychodeliczny, hard rockowy monster napędzany przez wściekłe gitarowe zagrywki Hideki Ishimy, które wybuchają i eksplodują z wielką mocą. To jest muzyczna Godzilla! Sercem brzmienia jest kapitalna gra sekcji rytmicznej – niesamowity Joji Wada na perkusji wyczynia istne cuda, a Jun Kozuki swym basem podgrzewa całość do czerwoności. No i ten niesamowity wokal Joe Yamanaki, momentami nieziemski, łączący krainę zaświatów ze światem żywych, od którego dostaję dreszczy. Umiejscowiony pomiędzy Iggy Popem, a Robertem Plantem z dużą skalą rozpiętości robi wrażenie… Wyjątkowe, hipnotyzujące brzmienie ma bardzo charakterystyczny wschodni układ odniesienia, któremu odpowiada nawet styl okładki w hinduistycznym stylu. Mnie „Satori” zabiera w podróż do centrum jakiegoś miejsca, które wydaje się znajome, ale nigdy wcześniej nie było mi dane go odwiedzić…
Szacowny „Rolling Stone” umieścił tę płytę na 71 miejscu japońskich płyt wszech czasów pisząc m.in : „Zespół uchwycił tu eklektyzm rockowej sceny lat 70-tych, i wszystkie filozofie, które stopniowo ewoluowały w pełni rozpoznawalne gatunki. „Satori” ze swym groźnym i złowieszczym brzmieniem stał się esencją doom metalu.”
Pod koniec roku odbyli kolejne tournee po Kanadzie wraz z grupą Lighthouse. Korzystając z okazji nagrali tam swój trzeci studyjny album ironicznie zatytułowany „Made In Japan”. W nagraniu udział wziął klawiszowiec Lighthouse, Paul Hoffert, który podjął się także (do spółki z Uchidą) produkcji krążka. Chorego na gruźlicę Wadę w kilku nagraniach zastąpił kanadyjski perkusista Paul Devon. Płyta ukazała się 10 lutego 1972 roku kilka tygodni przed ich powrotem z Kanady.
Po tak wysoko zawieszonej poprzeczce jakim był album „Satori” zespołowi trudno było przebić swego poprzednika. „Made In Japan” skazany był na wszelkie porównania. Choć wizja Hofferta nie zawsze odzwierciedlała styl zespołu to Uchida i muzycy byli zadowoleni z całego wyniku. Płyta broni się znakomicie, a takie utwory jak „Kamikaze”, „Spasm”, czy „Hiroshima” (będąca nową interpretacją „Satori Part III”) trzymały wysoki poziom.
Niemal dokładnie rok później ukazał się ostatni, tym razem podwójny album zatytułowany „Make Up” będący zbiorem utworów wykonywanych przez FLOWER TRAVELLIN’ BAND na żywo jak i w studio.
Jeden z ówczesnych recenzentów określił go jako „zdezorientowany i co najmniej niekonsekwentny”. I coś w tym stwierdzeniu jest. Obok znakomitych rockowych nagrań takich jak „Slowly But Surely”, „All The Days”, „Satori II” czy 24-minutowa wersja „Hiroshimy” zespół pokazuje tu, raczej dość nieoczekiwanie, bardziej łagodną, popową stronę. Mam tu na myśli „Blue Suede Shoes”, delikatny „Look At My Window”czy „Broken Strings” będący niczym innym jak bluesową rzewną balladą, przy której zapalniczki w rękach fanów wędrują do góry.
Wspólne koncert z The Rolling Stones podczas planowanego tournee Brytjczyków po Japonii niestety nie doszły do skutku. Problemy Micka Jaggera oskarżonego o posiadanie narkotyków spowodowały, że wokaliście cofnięto wizę… Latem 1973 roku FLOWER TRAVELLIN’ BAND dali swój ostatni koncert w Maruyama Park w Kioto po czym drogi muzyków rozeszły się. Każdy z nich poszedł swoją drogą angażując się we własne projekty muzyczne. Pozostawili po sobie fantastyczne płyty, które do dziś zadziwiają swoją świeżością. Tacy bywają rockowi samuraje..