Saarbrucken – przemiłe miasto położone nad rzeką Saarą w południowo-zachodnich Niemczech graniczące z Francją i Luksemburgiem ze swą uroczą barokową architekturą i francuską atmosferą – było rodzinną kolebką zespołu DIES IRAE. To tu w 1968 roku zespół zadebiutował w jednym z lokalnych klubów i tu zakończył swą krótką działalność. Pozostawił po sobie singla i duży album zatytułowany „First”. Ironiczny tytuł biorąc pod uwagę, że nie doczekaliśmy się kontynuacji w postaci albumów „Second”, „Third”… Uczciwie trzeba jednak powiedzieć, że nie było w tym za grosz winy samych muzyków.
Wszystko zaczęło się nad wyraz banalnie. Licealista Rainer Wahlmann podczas nudnych (jego zdaniem) lekcji pisał teksty do swych wyimaginowanych rock’n’rollowych piosenek. Będąc w podstawówce pokochał Elvisa, Eddiego Cochrana, Buddy Holly’ego, Billa Haleya. W szkole średniej był na etapie fascynacji brytyjskiej inwazji muzycznej: The Searchers, Animals, The Who, Kinks i całej reszty im podobnych. Tyle, że tej fascynacji nie podzielał ojciec Rainera. Silny nacjonalizm utrwalił w nim miłość do tradycyjnych niemieckich piosenek, którymi „karmił” syna od kołyski. Nienawidził „muzyki wroga”, tych wszystkich zepsutych zespołów i ich piosenek. Z pogardą mówił, że rock’n’roll to „muzyka brudnych amerykańskich Czarnuchów…” Któregoś dnia wpadł do pokoju syna i w napadzie szału wyrzucił przez okno gramofon i płyty Stonesów. To przechyliło szalę goryczy; młodzieniec podjął jedną z ważniejszych decyzji w swym życiu: „Zdecydowałem, że będę walczył o wolność myśli i tolerancję nie siłą a muzyką. Zebrałem kilku kumpli z klasy i zaczęliśmy ćwiczyć. Nie umiałem grać, ale miałem coś do powiedzenia. I tak zostałem wokalistą. A w zasadzie udawałem, że nim jestem. Przynajmniej na początku…” To, co zaczęło się jako bunt i akt oporu nastolatka tak naprawdę uruchomiło muzyczną karierę Rainera i jego zespołu.
Joachim Schiff grający na gitarze siedział razem z Rainerem w jednej szkolnej ławce. Nieco później dołączył do nich świetny gitarzysta Harald Thoma, co zmusiło Schiffa do grania na basie. Kłopot był z perkusistą. W ciągu roku przewinęło się ich kilku, ale żaden nie zagrzał miejsca na dłużej… Pod nazwą The Flash (1966/67) grali piosenki Beatlesów, Stonesów, The Kinks… Gdy odkryli fantastyczne zespoły bluesowe takie jak Bluesbreakers Johna Mayalla, The Yardbirds, Fleetwood Mac, Cream, Taste, oraz amerykańskie legendy gatunku – Muddy Watersa, BB Kinga, Willi Dixona, Howlin’ Wolfa wiedzieli, że pójdą w progresywną muzykę.
Zmienili nazwę na DIES IRAE wraz z przyjściem młodziutkiego Manni von Bohra. Niestety przyszły niemiecki papież perkusji (jak się dziś o nim mówi) z uwagi na to, że nie zdał szkolnych egzaminów i musiał powtarzać klasę dostał od rodziców szlaban na granie w kapeli (później zastał członkiem grupy Birth Control). Szczęśliwie tuż po nim do zespołu trafił wysokiej klasy perkusista jazzowy Andreas Cornelius. Postawił jednakże jeden warunek: „Dołączę do waszego zespołu, ale tylko wtedy, gdy zaczniecie pisać swój własny materiał.”
W 1968 roku całe Niemcy Zachodnie zalała nowa fala zespołów muzycznych. Wiele z nich inspirowało się psychodelią tak bardzo popularną po obu stronach Atlantyku. Inni, jak Amon Dull, Can, czy Guru Guru ze swoimi mistrzowskimi improwizacjami „zaciemniali” brzmienie oscylując pomiędzy elektronicznym, psychodelicznym i eksperymentalnym rockiem. Muzyka DIES IRAE miała podobną ciemność. Jednak w przeciwieństwie do zespołów, które były pionierami rodzącej się sceny krautrocka DIES IRAE nie odrzucił amerykańskich wpływów muzycznych. Szczególny wpływ na ich muzykę miał blues. Dla wielu była to muzyka przeszłości, dla DIES IRAE wrotami otwierającymi nowe opcje, które zaprezentowali na albumie „First” wydanym wiosną 1971 roku przez hamburski Pilz – sublabel największej wówczas niemieckiej wytwórni płytowej BASF.
Inżynierem dźwięku był wschodzący geniusz konsolety Conny Plank. Sesja w hamburskim Star Records trwała łącznie 25 godzin z czego około trzy poświęcono na nagranie dwóch dodatkowych kompozycji. I tak naprawdę „Silent Night” i „Shepherd’s Song” (ten drugi trwający zaledwie 30 sek.), które zostały włączone do świątecznej składanki „Heavy Christmas”, a którą wytwórnia Pilz wydała tuż przed Bożym Narodzeniem 1970 roku były pierwszymi nagraniami wydanymi na dużej płycie. Padłem z wrażenia słuchając „Cichą noc” w wykonaniu muzyków z Saarbrucken. I przyrzekłem sobie w duchu, że będę do niej wracał w każdą Wigilię Białych Świąt!
Pośpiech przy nagrywaniu debiutu był więc ogromny. Na dodatek w połowie sesji Conny Plank opuścił studio zostawiając konsoletę pod opieką producenta płyty Jurgena Schmeissera. Kilka przecznic dalej, w innym studio nagrywał płytę z grupą Kraftwerk. Wrócił grubo po północy, po pięciu godzinach nieobecności w towarzystwie kolesi z The Rattles, którym obiecał zwolnić wczesnym rankiem studio…
Mimo owych niezamierzonych perturbacji „First” pod każdym względem okazał się dziełem wyjątkowym. Dostaliśmy tutaj ciężką, mroczną muzykę ze sfuzzowaną, tnącą jak piła łańcuchowa gitarą, która jednakże pozostawia sporo miejsca na zabawę, a nawet na eksperymenty z dźwiękiem, a psychodelia miesza się z miażdżącym ciężkim bluesem. Wyobraźmy sobie wspólne jam session Black Sabbath z Amon Duul II, a zbliżymy się do czegoś co powinno zabrzmieć jak DIES IRAE!
Całość otwiera „Lucifer” – dynamiczny blues rockowy numer z szaloną, by nie powiedzieć obłędną partią harmonijki ustnej (Rainer Wahlmann), namiętnym wokalem, kapitalną sekcją rytmiczną i rasową solówką gitarową. Wow! Ekstra! Ktoś nawet porównał ten kawałek do sabbathowskiego „The Wizard”, choć ja skłaniałbym się iść w kierunku grupy Zior… 30 sekundowe „Salve Oime” z łacińską sekwencją Arystotelesa „Salve oime omne animal triste post coitum” („Każde stworzenie jest smutne po obcowaniu”) wypowiedziane przez basistę, „ozdobione” dość dwuznacznymi pomrukami Haralda mogło być uznane za żart. Tyle, że nie wszyscy go zrozumieli, czego konsekwencje zespół odczuje już wkrótce. Ale o tym za chwilę… Początek „Another Room” wydaje się być ukłonem w stronę Led Zeppelin (sekcja rytmiczna plus gitara), który potem przechodzi w rejony progresywnego rocka z elementami psychodelii. Wokal Rainera to mieszanka siły, pasji i emocji. Te cztery minuty pokazują jak znakomicie zespół porusza się po różnych rejonach muzycznych! Instrumentalny „Trip” jak już sama nazwa sugeruje przenosi nas w niezwykłą narkotyczną podróż do podświadomości i ciemnych zakamarków ludzkiej duszy. Szeptowi Rainera towarzyszy dziwne tło: płacząca gitara, schowany w oddali bas, delikatnie pieszczona perkusja. Awangardowy acid rock i free jazz łączą się potem w tej jakże magicznej, hipnotyzującej podróży z udziałem niezwykłych efektów dźwiękowych, obsesyjnej psychodelii, zagubionych głosów. Siedem absolutnie niesamowitych minut, które przypominają mi najlepsze momenty z płyty „Meddle” Pink Floyd wydanej tego samego roku tyle, że kilka miesięcy później. Nota bene nakręcony na 8 mm taśmie pięciominutowy klip niemiecka telewizja WDR pokazała tylko raz(!) po czym zniknął on z anteny na kilka dekad. Serio!To jedyny zachowany filmowy dokument pokazujący grupę DIES IRAE „na żywo”…
W „Harmagedon Dragonlove” zespół brzmi jak (nie)Święta Trójca brytyjskiego hard rocka! Ognista gitara, potężny rytm stanowią idealne tło dla oszałamiającego wokalu Rainera. A ten w swym tekście miesza biblijne symbole apokaliptyczne (siedmiogłowy czerwony smok, trzy szóstki, Armagedon) z kulturowo odmiennym światem (dzieci kwiaty, LSD, lato miłości), który wybuchł wcześniej po drugiej stronie Atlantyku.
Dużo więcej kontrowersji wzbudził tekst utworu „Tired” jawnie zachęcający do korzystania z „leków” ułatwiających „wspólne podróżowanie ku słońcu na jaskółczym ogonie” (czyżby aluzja do lennonowskiego „Glass Onion”?). Mimo to trzeba przyznać, że to kolejny świetny blues rockowy jam z solową partią harmonijki, mocnym basem i gitarą wspomaganymi ciężkimi bębnami… Dziewięciominutowa epopeja „Witche’s Meeting” łączy jazz z elementami bluesa, klasycznego rocka i rocka progresywnego. Naładowana efektami psychodelicznymi gitara łączy się z dudniącą perkusją przechodząc w kapitalne zespołowe improwizowanie. Jeszcze jeden oszałamiający jam pokazujący, że DIES IRAE należeli wówczas do muzycznej Bundesligi… „Red Lebanese” to kolejna piosenka, która wzbudziła kontrowersje w 1971 roku. Odnosząca się do palenia haszu była powodem, dla którego władze zakazały grania w radiu nie tylko tej jednej piosenki, ale i całego albumu! Szkoda, bo to kapitalny numer nawiązujący do blues rocka w stylu Ten Years After i Groundhogs, z gulgoczącą gitarą wędrującą po kanałach, chodzącym basem i płynnie przemieszczającymi się gatunkami muzycznymi. Całość kończy 36-sekundowy „Run Off” – żartobliwy ukłon Haralda i Rainera w stronę Elmore’a Jamesa wywołujący uśmiech na twarzy słuchaczy… aż do następnego razu. Niestety, następnego razu nie było już nigdy…
Moralni opiekunowie Niemiec Zachodnich pozbawili zapoznania się z płytą szerokiej publiczności. Kontrowersyjne teksty podważające „niemiecki porządek” w tym brak tolerancji i wolności słowa, nawoływanie do legalizacji miękkich narkotyków i „hipisowska” muzyka zagrażały (według nich) młodym Niemcom. Wszystkie publiczne stacje zbojkotowały płytę, a bez radiowej promocji nie było szans zaistnienia na tamtejszym rynku muzycznym. Niewiele też w tej kwestii zrobili ludzie z Pilz tłumacząc się zmianą profilu BASF-u ukierunkowaną na popowe szlagiery. Tak przepadł nie tylko DIES IRAE, ale i inne znakomicie zapowiadające się grupy, by wspomnieć McChurch Soundroom, Broselmachine, Rufus Zuphall, Ardo Dombec… Jakże więc prorocza okazała się okładka albumu „First” cała „owinięta” drutem. Takim jakim zazwyczaj oddziela się pastwiska, ale też więzienia i wszelkie obozy odosobnienia. Drut kolczasty – symbol społecznej izolacji…
Jedno jest pewne – ta płyta jest bardzo oryginalna i na swój sposób niepowtarzalna. W mojej ocenie to jeden z najlepszych albumów kontynentalnej Europy i absolutna czołówka topowych albumów krautrocka wszech czasów.