PULSAR z Lyonu – „Halloween” (1977)

Pochodzący z Lyonu, a założony w 1971 roku PULSAR to mój pretendent do miana najwspanialszego francuskiego zespołu progresywnego tamtych lat. Mówiło się o nim galijski Pink Floyd, a nagrany w 1977 roku album „Halloween” okrzyknięty został nad Sekwaną francuską „Ciemną stronę Księżyca”. Być może opinia na wyrost – sam opinię tę traktuję z przymrużeniem oka, choć podtrzymuję to co napisałem w pierwszym zdaniu. Pamiętamy, że  Floydzi będący wówczas szczytowej formie byli dla innych poza wszelkim zasięgiem. W innej epoce, w innej Galaktyce. Bardziej chodzi tu o inspiracje (na początku swej kariery zespół grał ich covery) bowiem brzmienie PULSAR-a jest wyraźnie francuskie, a francuski aromat jest tym, co uwielbiam w ich muzyce. Nazwa zespołu, wybrana przez pierwszego basistę Phillipe Romana jednego z założycieli grupy, nawiązuje do wirującej gwiazdy emitującej fale radiowe i jednocześnie odpowiada ich nowemu przestrzennemu stylowi muzycznemu.

Wczesny PULSAR oprócz wspomnianego Phillipe Romana tworzyli: jego brat Jaques (org,), Gilbert Gandil (g, voc), Victor Bosch (dr) oraz grający na saksofonie i flecie Roland Richard. Własne kompozycje inspirowane były wczesnym Pink Floyd i King Crimson. Te wpływy widoczne są na debiutanckim longplayu „Pollen” (1975). Senny, oniryczny nastrój z dodatkiem symfonicznych akcentów, które nadały im szczególnego smaku przenikały całą płytę. Wydała ja angielska wytwórnia byłego menadżera Caravan, Terry’ego Kinga, Kingdone Records. Ale wielka zmiana rozpoczęła się od drugiego krążka „The Strands Of The Future” (1976) nagrana w czwórkę już bez Phillipe Romana (opuścił grupę ze względu na zły stan zdrowia). Album prezentuje nowe dźwięki wyraźnie będące pod wpływem kultowych grup Genesis (z okresu „Trespass”, „Wind And Wuthering”) i Yes z nutami space rocka i horroru. Zyskał on szacunek i uznanie po drugiej stronie Kanału La Manche co do tej pory było rzeczą raczej niespotykaną. We Francji płyta rozeszła się w rekordowym jak na ten rodzaj muzyki 40-tysięcznym nakładzie. Sukces! Dzięki temu zespołem zainteresował się koncern CBS podpisując z muzykami lukratywny kontrakt. Po dołączeniu nowego basisty (Michael Masson) rok później PULSAR wydaje trzeci album.

„Halloween” jest biblijnym albumem dla progresywnej sceny symfonicznej, nie tylko francuskiej, ale i światowej. To dzięki niemu PULSAR jest światłem i całą ciemnością, jego absolutną doskonałością. Trudno znaleźć mi odpowiednie słowa, by określić ten album, chociaż okładka zaprojektowana przez perkusistę Victora Boscha nasuwa różne skojarzenia.

Spoczywający w błogim półśnie młodzieniec opiera swą głowę na kolanach tajemniczej kobiety. Jej ręka spoczywa na jego twarzy w matczynym geście utulenia. Spokój mężczyzny jest jakimś aktem wdzięczności, miłości, a może bezgranicznego zaufania. Romantyczny i melancholijny obrazek. Tyle, że tajemnicza piękność jest niczym innym jak ludzkim, dość realistycznym manekinem i… mrozi krew w żyłach. Zespołowi chodziło tu o pewien symbol ludzkich zachowań. Mimo, że żyjemy w XXI wieku w wielu społecznościach wciąż odnajdujemy przekonanie, że bliskie nam przedmioty mają dusze, nadprzyrodzone lub boskie moce. Przywiązujemy się do nich tak bardzo, że w końcu stajemy się ich niewolnikami i sługami, bez których życie wydaje się nie mieć sensu. Ale to tylko moja interpretacja.

Front okładki albumu

Ten album może być wszystkim: horrorem psychologicznym z nadprzyrodzonymi tajemnicami, fetyszyzmem, dramatem. Czasem może to być pogrzeb, czasem świadoma lub wrażliwa melancholia. Pajęczyny, ciemne pokoje, porcelanowe lalki, wewnętrzne demony, strach, łzy… Wsłuchując się w całość przekonujemy się jak niebezpieczny może być spokój i cisza, jak cienka jest granica pomiędzy strachem, a odwagą. Jeśli się nie boicie zapraszam w tę fascynującą i malowniczą podróż psychologiczną, która okazać się może jedynie (choć niekoniecznie) sennym koszmarem. A sen jak wiadomo można przerwać w dowolnym momencie…

Tył okładki

„Halloween” to album koncepcyjny.  Czterdziestominutowa suita podzielona na dwie części z dziewięcioma podrozdziałami opowiada o wyimaginowanej podróży małej dziewczynki do krainy smutnych lalek. Ta ezoteryczna, okrutna i całkowicie surrealistyczna opowieść odnosi się do rozmowy między siedmiolatką a nieokreśloną osobą, lub rzeczą (zabawką?). Teksty zainspirowane dziwną historią opowiedzianą przez Boscha napisane zostały przez wszystkich muzyków. Przetłumaczone przez Armanda Finesa, nauczyciela angielskiego w lyońskim college’u zostały (na szczęście) zaśpiewane po angielsku. To w warstwie tekstowej. A muzycznie..?

Różnorodne fragmenty muzyczne wzmocnione są symfonicznym brzmieniem z wykorzystaniem szerokiej gamy instrumentów takich jak flet, klarnet, saksofon, wiolonczela, melotron, konga, syntezator smyczkowy. Zmieniają się one płynnie: od introspekcyjnej melancholii („Sorrow In My Dreams”, wstępna część „Tired Answer”), tajemniczej agresywności (plemienny „Fear Of Frost”, rockowy fragment „Tired Answer”) do czystej słodyczy (wokale w „Lone Fantasy” i „Colour Of My Childchood”), które pokazują jak ci muzycy świetnie potrafią poradzić sobie z doskonałą kompensacją wykazując się jednocześnie indywidualnymi umiejętnościami na korzyść całej grupy. Mroczna gęstość i tajemniczy ton, który zalewa cały „Halloween” osiąga czasami porażający stan lęku i strachu. Nie czyni tego jednak w sensie prymitywnych opowieści o duchach – bardziej jak trzymający w napięciu psychologiczny thriller.

„Halloween Part One” (20;30) rozpoczyna się od „Halloween Song” z dziecięcą wokalizą (Sylvia Ekstrom) zaśpiewaną na tle delikatnego fortepianu. Tuż po niej mamy genialny „Tired Answer”. Ten długi, trwający blisko dziesięć minut instrumentalny utwór to jedna z najsłodszych kombinacji fletów, gitar akustycznych i melotronów jakie słyszałem. Są tu emocje i piękno z dominującymi klawiszami tworzące niuanse symfoniczne przypominając bardziej ówczesny Tangerine Dream niż brytyjski Genesis. Nastrój zmienia się drastycznie w drugiej części, która brzmi jak mroczny, „torturowany” King Crimson, ale pod sam koniec muzyka staje się znów łagodna za sprawą cudownego fortepianu i gitary akustycznej… „Colour Of Childchood” słodko zaśpiewany przez Gilberta Gandila, któremu towarzyszą przyjemne klawisze i akustyczna gitara jest dużo łagodniejszy od swego poprzednika. W połowie nagrania muzyka nabiera kosmicznego brzmienia, a Gandil popisuje się fantastyczną solówką gitarową podpartą wyrazistą grą sekcji rytmicznej. Całość płynnie przechodzi w  (nomen omen) niezwykle smutny „Sorrow In My Dreams”. Końcowa pierwsza część eposu, z lirycznym wokalem  i punktującą perkusją jest niezwykle wciągająca. Szkoda, że nie jest tak potężna jak „Tired Answer”. Pewnie byłaby arcydziełem…

Wewnętrzna ilustracja

„Halloween Part Two” (18:40) otwiera „Lone Fantasy” snując ponure obrazy samotności.  Melancholijnemu wokalowi z przytłaczającą wibracją towarzyszą fortepian, gitara akustyczna i wiolonczela, na której gościnnie zagrał Jean Ristori pełniący tutaj także funkcję inżyniera dźwięku. Warto w tym miejscu przypomnieć, że Jean Ristori wraz z Patrickiem Morazem wcześniej byli członkami grupy Mainhorse. To właśnie partia wiolonczeli sprawia, że muzyka jest taka melodyjna… „Dawn Over Darkness” wkracza na arenę ze świetnymi dźwiękami instrumentów klawiszowych, potężną perkusją i oszałamiającą grą gitarzysty. Piękna linia wokalna (który to już raz zachwycam się głosem Gilberta Gandila?) wsparta została nieziemskim fletem. Takim jak ten z crimsonowskiego „I Talk To The Wind”. Pod koniec nagrania wkracza bęben przenosząc muzykę w crescendo, podczas gdy linia wokalna porusza się w wyższych dźwiękach. W tle słychać delikatną gitarę elektryczną, syntezator i flet, które łagodnie zamieniają się w „Misty Garden Of Passion” – dwuminutową miniaturkę, a raczej w muzyczną perełkę. Jednak to co następuje w instrumentalnym „Fear Of Frost” to już prawdziwy horror. Klimatyczny syntezator z porywającą sekcją rytmiczną siłą i brzmieniem wyraża jakiś demoniczny taniec złowrogich stworzeń odgrywających w swej metafizycznej radości jakiś pierwotny i przerażający rytuał. Kakofonia dźwięków swą dynamiką i głośnością poraża. Dosłownie. Ale w tej symfonii jest atrakcyjna różnorodność, w którą zanurzamy się niczym w Oceanie Oczyszczenia. . Wszelkie obawy i lęki pokonuje CZAS będący naszym zbawiennym katharsis„Time” to ostatni, cudowny, choć krótki utwór (uwierzcie mi – zbyt krótki) zaśpiewany operowym głosem przez Jean-Louis Rebuta, dyrygenta genewskiej Orkiestry Symfonicznej, który kończy tę niezwykłą pod każdym względem płytę.