Flamandzki art rock – ISOPODA „Acrostichon” (1978)

Historia belgijskiej grupy ISOPODA zaczęła się tak naprawdę od przyjaźni dwóch nastolatków. 16-letni Walter de Berlangeer i dwa lata młodszy Arnold de Schepper porzucili kopanie piłki gdy odkryli muzykę rockową i zasmakowali w Deep Purple, Uriah Heep, CCR, The Beatles, Cream, Free. Dwa lata później założyli zespół Tarantula grając covery ulubionych zespołów. Swój pierwszy koncert zagrali w małej wiosce niedaleko rodzinnego Aalst 3 marca 1973 roku. Latem tego samego roku zmienili nazwę na Orchid gdy okazało się, że w Belgii działała już grupa o nazwie Tarantula. Na przestrzeni kilku kolejnych lat skład zmieniał się dość często, ale Arnold (voc, bg) i Walter (g) niezmiennie byli jego liderami. Kiedy w zespole pojawili się Guido Rubrecht (org), Marc Van der Schueren (dr), oraz brat Arnolda –  Dirk de Schepper (voc)  zmienili kierunek muzyczny podążając ścieżką wytyczoną przez brytyjskie zespoły takie jak Yes, Camel, Pink Floyd. Walter zasugerował też, by odtąd nazywali się ISOPODA. Spodobało mu się brzmienie tego słowa, które znalazł w encyklopedii nie wyjaśniając kolegom jego znaczenia. Bo i po co..?

Zrezygnowali z grania coverów na rzecz własnych, rozbudowanych kompozycji, w których duży nacisk położono na klawisze tym bardziej, że Guido chwalił się wszystkim swoim Hammondem. Organy wcześniej należały do Paula Lambrechta, byłego członka Irish Coffee (Lambrecht zginął w wypadku drogowym, gdy po koncercie wracał z muzykami do domu; dwóch innych członków Irish Coffee odniosło „jedynie” groźne obrażenia). Pierwsze cztery autorskie kompozycje były bardzo ciężkie, ale z przyjemnymi melodiami, wieloma zmianami tempa, harmoniami wokalnymi i solówkami. Zadbano też o stronę wizualną koncertów. Jedna z piosenek nosiła tytuł „Wintermaker” symbolizując „nadejście ciężkich czasów”. Specjalnie do tego utworu Dirk de Schepper pojawił się na scenie ubrany w czarny garnitur, białą czapkę i czarno-białym makijażem na twarzy. Zapowiadał piosenkę głęboko zniżając głos i kiedy w końcu tajemniczo wypowiedział tytuł z góry zaczął padać fałszywy śnieg wydmuchiwany przez kilka starych i bardzo głośnych odkurzaczy. Wokalista był tym efektem bardzo podekscytowany. Z zadartą głową zrobił kilka kroków do przodu i… spadł ze sceny. Cóż, było to bardzo amatorskie, ale jednak zadziałało!

Z czasem wizualne efekty doprowadzili do perfekcji, które szybko zyskały aprobatę publiczności, podobały się też prasie. Nie dziwi zatem, że wkrótce zespół nie mógł opędzić się od koncertowych propozycji, a pojawienie się utworu „Male And Female” na albumie „Raarlst” wydanym pod koniec 1976 roku będący kompilacją nagrań rockowych zespołów pochodzących z Aalst przysporzyło im nowych fanów. Rok później w zespole pojawił się dodatkowy muzyk, Geert Amant, utalentowany i świetnie zapowiadający się pianista muzyki klasycznej. Koncerty z jego udziałem były demonstracją nowego wymiaru, który pianista przyniósł do zespołu i dał muzykom jeszcze jedną ważną rzecz – pewność siebie. Dał też impuls, by w końcu grupa nagrała dużą płytę!

Sesje rozpoczęły się w listopadzie 1977 roku. Początkowo muzycy z trudem dostosowywali się do warunków panujących w małym studio nagraniowym. Ich muzyka, z wieloma zmianami tempa i nastroju wymagała muzycznego perfekcjonizmu, szczególnie w sekcji rytmicznej. Najwięcej kłopotów sprawiał im utwór „Don’t Do It The Easy Way”. Po kilkunastu podejściach zdecydowali się na ostatnią wersję chociaż tak do końca nie byli z niej zadowoleni. Liczne przerwy, w tym majowo-czerwcowe sesje egzaminacyjne (wiąż byli studentami) powodowały, że nagrywanie przeciągało się w nieskończoność. Na dodatek w trakcie pracy nad albumem Guido ogłosił, że odchodzi od zespołu. Siłą rzeczy część jego partii przejąć musiał Geert Amant co z kolei znowu przesunęło termin o kolejne tygodnie. W sierpniu raz jeszcze podeszli do nagrania „Don’t Do It The Easy Way”. Tym razem grupa gładko uporała się z doborem dobrego brzmienia perkusji, a efekt finalny przeszedł ich najśmielsze oczekiwania. To było to, o co im chodziło! We wrześniu dograli kilka podkładów wokalnych i partii perkusyjnych i weszli w końcowy etap miksowania. Album zatytułowany „Acrostichon” ostatecznie ukazał się w listopadzie 1978 roku nakładem wytwórni Twinkle Records.

Oryginalna okładka pierwszego wydania płyty (1978)

Pierwotne wydanie opatrzone było czarno-białą, rozkładaną okładką z maszerującym tłumem i czerwonymi napisami zaprojektowaną przez przyjaciela zespołu Rene Van Gyseghema. Wewnątrz znalazła się wkładka ze znakomitymi tekstami napisanymi głównie przez Arnolda de Scheppera. Tytuł płyty to flamandzka odmiana angielskiego słowa acrostic (po naszemu akrostych), czyli wiersz/poemat, w którym pierwsze litery wersów czytane poziomo lub pionowo tworzą wyraz lub zdanie. I faktycznie – pierwsze litery pierwszych siedmiu linijek tekstu utworu tytułowego tworzą słowo ISOPODA… Kompaktowa reedycja wytwórni Musea z 1995 roku w zmienionej i jakże uroczej okładce zawiera dodatkowo nagranie „Male And Female”.

Kompaktowa reedycja  płyty z „nową” okładką (Musea 1995)

Muzyka ISOPODY to połączenie progresywnego rocka i folkowych stylizacji. Zespół kładzie duży nacisk na piękne, wyrafinowane melodie, a w wielu fragmentach zauważalna jest ich romantyczna dusza. Zwracam uwagę na doskonałą równowagę między elementami symfonicznymi i akustycznymi przeplatającymi się ze  sferyczną gitarą elektryczną, romantycznym fletem, przyjemną gitarą akustyczną, fortepianem i dudniącym basem (Andy Schepper wykonał tu kapitalną pracę). Blisko tej muzyce do wspaniałych klasycznych płyt Genesis z tego okresu. Tak blisko, że w Belgii ISOPODĘ nazwano flamandzkim Genesis! Chodzi tu jednak o inspiracje, a nie o kopiowanie. Uważam, że korzystanie ze środków stylistycznych, które są doskonałym wzorcem do naśladowania nie jest wstydem, więc nawet jeśli ktoś nie dopatrzy się tu oryginalności to i tak jest to bez znaczenia. Muzycy potrafili bowiem komponować znakomite utwory, a te na „Acrostichon” są wspaniałe. Warto przy tym pamiętać, że chłopcy mieli zaledwie po 20 i 22 lata, a mimo to grali jak wytrawni wirtuozi. Słowo uznania należą się też wokaliście. Dirk Schepper wszystkie teksty śpiewa po angielsku, wykonuje godną szacunku pracę jako frontman, a jego ciepły głos momentami przypomina mi Grega Lake’a i Haralda Baretha z Anyone’s Daughter.

Nie chcę narzucać swoich opinii o poszczególnych utworach (jest ich w sumie pięć); całą przyjemności ich odkrywania i przeżywania zostawiam potencjalnym słuchaczom. Powiem jedynie, że najkrótszy z nich, „Watch The Daylight Shine” trwa ponad pięć minut. Dwa najdłuższe: tytułowy „Acrostichon” (9:23) i „Don’t Do It The Easy Way” (13:35) to imponujące, niemal epickie kompozycje, aranżacje w „Considering” i „The Muse” (tu zawsze mam ciary!) ocierają się o neo prog rocka, choć korzeniami sięgają klasycznych zespołów progresywnych z początku dekady. Jeśli ktoś lubi „A Trick Of The Tail” lub „Wind And Wuthering” (a sądzę, że trudno znaleźć prawdziwego fana prog rocka, który by ich nie lubił) płyta „Acrostichon” jest na tym samym poziomie, co oba albumy Genesis. Serio!

Cóż, teraz pozwólcie że skończę pisać o zespole ISOPODA. Sięgam po album, zakładam słuchawki i z wielką przyjemnością wyruszam w podróż do starych dobrych czasów progresywnego rocka zanurzając się w dźwięki muzyki z „Acrostichon”. Was też zapraszam!