BOLDER DAMN „Mourning” (1971)

Amerykański zespół BOLDER DAMN powstał w Fort Lauderdale na Florydzie pod koniec lat 60-tych. Bracia Glen (g) i Bob (dr) Eaton zaprzyjaźnili się z mieszkającym po sąsiedzku Johnem Andersonem, całkiem dobrze zapowiadającym się wokalistą. Gdy na horyzoncie pojawił się Dean Noel (bg) założyli Souls Image, a że wszyscy uwielbiali hard rocka starali się robić hałas, który brzmiał jak ich ulubieńcy tamtych czasów. Matka braci widząc pasję synów oddała im garaż do dyspozycji, w którym urządzili salę prób. Pierwszy występ dali na lodowisku w Pompano Beach. Repertuar oparli głównie na mocnych numerach Hendrixa: „Purple Haze”, „Fire”, „Manic Depression”… Chcąc zadowolić jak najwięcej ludzi z bardziej łagodniejszych piosenek zagrali jedynie „Every Since You’ve Been Away” z repertuaru The Dave Clark Five. Panienki piszczały i domagały się kolejnych przebojów w tym stylu. Muzycy, którzy uważali takie numery za niegodne ich uwagi tym razem w duchu dziękowali Opatrzności, że natchnęła ich choć jednym takim kawałkiem.

Niedługo po tym spotkali Marka Gasparda grającego na klawiszach, z którym zrobili rozbudowane, całkiem udane covery The Doors: „When The Music’s Over” i „The End”, oraz beatlesowski „A Day In The Life”. Mark Gaspard nadał muzyce nowego brzmienia i kiedy wydawało się, że skład ten wykrystalizował się na dobre pewnej nocy na horyzoncie pojawił się Ron Reffett. Jego gra na basie powaliła wszystkich z nóg. Dean Noel zdając sobie sprawę, że nie dorównuje talentowi Reffettowi poświęcił się dla dobra grupy – dyskretnie, bez żalu ustąpił nowemu muzykowi miejsce będąc do samego końca w doskonałych stosunkach z całym zespołem. Tak narodził się BOLDER DAMN, któremu od początku przyświecało jedno podstawowe hasło Hard Rock And Loud As Hell!

Grając regularnie w „Code One” i innych klubach zaczęli zdobywać uznanie i lokalną popularność. Jednak to weekendowe (zazwyczaj darmowe) występy w Grynolds Park w pobliżu Miami przyniosły im największy rozgłos. Otwierając koncerty tak znanym wykonawcom jak  Foghat, Blue Cheer, MC5, Ted Nugent, Amboy Dukes zwrócili na siebie uwagę nie tylko publiczności, ale i przedstawicieli branży muzycznej. Zaczęli być zapraszani i chętnie widziani daleko poza Lauderdale stając się wkrótce jednym z najpopularniejszych zespołów na Florydzie. Przełom nastąpił gdy przed wielotysięczną publicznością przybyłą na koncert Alice Coopera dali czadu, jakiego Floryda nigdy wcześniej nie słyszała.  Nie wiem co pomyślał o nich Alice Cooper, ale „Star Spangled Banner” zagrane na zakończenie seta powaliła publikę na kolana!Pełen sukces aczkolwiek dziennikarze ganili ich za brak oryginalnego materiału pytając ironicznie „Jak długo można grać obce numery?” John Anderson: „Ten koncert zmienił nasze spojrzenie na to, co robimy. Do tej pory odgrywaliśmy kawałki gwiazd rocka, aż w końcu przyszła refleksja i pytanie „Czy tylko po to istniejemy?” Mieliśmy trochę własnego materiału, ale na tym koncercie jeszcze nie odważyliśmy się go zagrać.” 

W 1971 roku klawiszowiec Marc Gaspard opuścił kolegów skupiając się na muzyce klasycznej co spowodowało, że grupa zdecydowała się na bardziej gitarowe brzmienie, a repertuar oparli głównie na własnych kompozycjach w stylu Iron Butterfly, Grand Funk Railroad, Blue Cheer. Największe wrażenie robił epicki, ponad 15-minutowy temat zatytułowany „Dead Meat”, który mówił o wojnie w Wietnamie, nadużyciach władzy i przemocy wobec hippisowskiej młodzieży. Stał się on centralnym punktem każdego koncertu, podczas którego  grupa robiła fascynujące i zarazem makabryczne przedstawienie. Na scenie pojawiały się ubrane w czarne togi postacie, które w finale zabijały frontmana patrosząc wnętrzności, rzucały nimi w publiczność, a następnie wypijały jego krew. Ciało wkładali do trumny, z której „martwy” wokalista krzyczał: „Spójrz co mi zrobili! I to tylko dlatego, że myślę inaczej!”

Na prośby i naciski fanów jeszcze tego samego roku BOLDER DAMN weszli do Hyperbolic Studios w Oakland Park gdzie w przeciągu zaledwie czterech godzin(!) nagrali materiał na dużą płytę. Krążek „Mourning” ukazał się w środku lata wydany przez malutką wytwórnię HIT Records w nakładzie… 200 kopii. Za jego wytłoczenie zapłacili sami muzycy, którzy rozprowadzali go podczas koncertów. Nie muszę dodawać, że oryginalny winyl wart jest dziś fortunę.

Jak tłumaczył John Anderson tytuł płyty nawiązywał do nastroju tamtej epoki. „Straciłem 21-letniego brata, który był w Marines i nie wrócił z Wietnamu. Tak więc „Żałoba” (ang. mourning) odnosi się nie tylko do młodych długowłosych hipisów, ale też i do uczuć po stracie bliskiej osoby. Ręce złożone do modlitwy idealnie pasują do tytułu naszego albumu.”

„Mourning” to baaardzo ciężki granie łączące furię Grand Funk z James Gang i przewijającą się psychodelią spod znaku ciężkiego Iron Butterfly. Niektórzy porównują tę muzykę do Black Sabbath z czym nie do końca się zgadzam. BOLDER DAMN należał do nielicznego bractwa tamtejszego hard rocka, który znalazł swe inspiracje na amerykańskiej ziemi u tych samych źródeł co Grand Funk, Blue Cheer, czy Creedence Clearwater Revival. Jeśli już doszukiwać się podobieństw to jedynie poprzez mroczne elementy Sabbath’owej muzyki („Dead Meat”). Zwracam też uwagę na bardzo ciekawe teksty będące rodzajem radykalnego protestu skierowanego przeciw ówczesnemu establishmentowi; wyobrażam sobie jak bardzo emocjonalnie odbierali je młodzi ludzie w tamtym czasie. Ze względu na surową produkcję album brzmi jakby został nagrany pod koniec lat 60-tych. Nie jest to jakiś zarzut, raczej potwierdzenie skromnego budżetu jakim dysponował zespół.

Na repertuar płyty składa się siedem czadowych kompozycji bez słabych momentów, co udowadnia otwierający ją pełen mocy, przyjemnie niechlujny garażowy rock „BRTCD” w stylu MC5. Świetny początek. Potem przychodzi „Got That Feeling” w klimacie boogie, który dobrze współgra z demonami szybkości. W połowie nagrania krótka zfuzzowana solówka gitarowa podsyca żar do pieca i robi się bardzo gorąco… Ileż trzeba mieć wyobraźni, żeby z na pozór lekkiego i melodyjnego kawałka jakim jest „Monday Mourning” wyciągnąć rockowy sznyt? Pewnie dużo. I oni tego dokonali. Do tego mamy tu najbardziej optymistyczny tekst, w którym padają rady pokroju: „Zostaw za sobą wszystkie kłopoty i żyj po swojemu”. Ultranowoczesny  „Rock On” z proto-punkową atmosferą zawiera chwytliwy motyw i sporo gitarowego fetyszyzmu (wliczając w to naćpane solówki), które w tego rodzaju muzyce po prostu uwielbiam. Jamowe granie z fantastyczną sekcją rytmiczną pewnie doskonale sprawdzały się na koncertach grupy. Że też nikt jeszcze nie wymyślił wehikułu czasu…

Surowy „Find A Way” z bardzo chwytliwym tematem przypominać może  brzmienie Kalifornijczyków z Highway Robbery, tyle że oni swą jedyną płytę („For Love Or Money”) wydali rok później. Ponownie  pochwalić trzeba „gęstą” sekcję rytmiczną, oraz świetną solówkę gitarową zagraną tym razem bez użycia fuzzu i wah wah. No i ma najlepsze harmonie wokalne – Ron Reffett z powodzeniem mógłby śpiewać więcej solowych partii… Przedostatni „Breakthrough” pokazuje przygnębiająco mroczną i pesymistyczną stronę grupy. Zaczyna się od strzałów z karabinu maszynowego, ryku silników samolotu i wybuchów bomb. Czuć w powietrzu zapach napalmu. Bardzo dojrzały antywojenny tekst jest świadomym protestem przeciw polityce rządu podparty esencją psychodelicznego hard rockowego  grania z drapieżnymi „narkotykowymi” solówkami gitarowymi. Doskonałe wprowadzenie do finałowego numeru! „Dead Meat” słuchać powinno się bardzo głośno. więc podkręćcie gałki swojego wzmacniacza na full lub kreskę dalej (tak by totalnie wkurzyć sąsiada). Ok. Żarty na bok, bowiem to prawdziwy rockowy killer, jeden z najbardziej makabrycznych i mrocznych utworów tamtego okresu jaki znam. Oparty na ciężkich gitarowych riffach i mięsistych solówkach osadzonych na bardzo mocnej grze sekcji rytmicznej. Momentami brutalny, ale z progresywnymi inklinacjami jest absolutnym rockowym majstersztykiem. Na początku toczy się to wszystko jak wulkaniczna magma – ciężko, ospale z brzmieniem przypominającym Black Sabbath. W dalszej części mamy liczne zmiany tempa, opowieść staje się coraz bardziej dramatyczna, czuć zbliżającą się śmierć. Po wielkim finale gdy dym opada pozostaje martwa cisza i apokaliptyczna pustka…

Po wydaniu albumu zespół gotów był na podbój Ameryki, ale… John Anderson i Ron Reffett dostali powołanie do armii i wysłani do Wietnamu. Spełnił się ich najgorszy z możliwych snów. Po powrocie do Stanów nic już nie było takie samo. Muzycy nadal przyjaźnili się, ale nigdy nie podjęli próby reaktywacji BOLDER DAMN, choć każdy z osobna aktywnie udzielał się w branży muzycznej.