Szafran w gulaszu. PRUDENCE „Tomorrow May Be Vanished” (1972); „Drunk And Happy” (1973)

Nie da się ukryć, że PRUDENCE był pionierem norweskiego rocka zarówno pod względem muzycznym jak i instrumentalnym. Stworzyli własny charakterystyczny styl, w którym obok gitar i perkusji pojawiły się tak „egzotyczne” instrumenty jak mandolina i akordeon, do tej pory praktycznie nie wykorzystywane w tego rodzaju muzyki. W Norwegii mówi się, że kiedy Hendrix zaczął grać na gitarze w tym samym czasie Terje Tysland zawiesił ją na kołku (a ponoć był na niej diabłem) i sięgnął po akordeon. Dziś też wiemy, że to właśnie  PRUDENCE kładli podwaliny pod koncepcję drone rocka, a akordeon w rękach Tyslanda okazał się szafranem w gulaszu ówczesnej muzyki rockowej. Nie mniej to nie on był szefem tej załogi.

Prudence w 1972 roku od przodu…
i rok później ze swym menadżerem od tyłu…

Cała przygoda zaczęła się w 1967 roku, kiedy to w małym miasteczku Namsos leżącym w hrabstwie Nord-Trondelag w środkowej Norwegii powstał zespół The Tunes przemianowany później na Whoopee Choop. Obok Tyslanda od początku grali w nich perkusista Kaare Skevik Jr, oraz wokalista i flecista Per Erik Wallum. Problem z gitarzystami (a przewinęło się ich kilku) został rozwiązany w październiku 1968 z chwilą gdy do zespołu dołączył basista Kijell Ove Riseth i gitarzysta Age Aleksandersen. Ten ostatni w krótkim czasie stał się liderem grupy. To on zaproponował, by kapelę nazwać PRUDENCE (na cześć piosenki „Dear Prudence” The Beatles) i to pod jego wodzą w 1970 roku nagrali pierwszego singla. W nagraniu małej płytki, którą wydał norweski Experience Records znalazł się cover Deep Purple „Into The Fire” oraz całkiem udana kompozycja Per Walluma „Kom, Bli Med Til Kobenhavn”. Zabrakło tu Terje Tyslanda – w tym czasie zaciągnął się na statek i wypłynął w dłuższy rejs…

Na szczęście Terje po zejściu na stały ląd szybko dołączył do grupy, w której pod jego nieobecność pojawił się grający na mandolinie i kongach Johan Tangen. Obaj okazali się ważnymi postaciami w PRUDENCE współtworząc owe niepowtarzalne i zupełnie nowe brzmienie muzyczne będące konglomeratem rocka progresywnego z norweskim folkiem. Co by nie mówić, początki lat 70-tych sprzyjały eksperymentowaniu z różnymi gatunkami muzycznymi…

Wszystko opierało się na muzycznych fascynacjach muzyków. Aleksandersen słuchał głównie Boba Dylana i amerykańskiego rocka z Południa, Tysland miał silne związki z jazzem i był pod wpływem muzyki Jimi Hendrixa, podczas gdy Wallum miał obsesję na punkcie Jethro Tull i brytyjskich zespołów folk rockowych. Wsłuchując się w muzykę PRUDENCE odnajdziemy tu echa The Beatles, Black Sabbath, Blodwyn Pig, King Crimson, Deep Purple. Ten miks sprawił, że ich dźwięk był wyjątkowy, coś czego wcześniej nie słyszano w Norwegii. I poza nią pewnie też…

Po wydaniu dwóch kolejnych singli Polydor podpisał z grupą kontrakt płytowy. Album zatytułowany „Tomorrow May Be Vanished” ukazał się w czerwcu 1972 rok. Tydzień wcześniej (6 czerwca) PRUDENCE wystąpili na muzycznym festiwalu w Kalvoya nieopodal Oslo. Po ich koncercie Paul Karlsen, twórca festiwalu, powiedział: „Wyszli na scenę zupełnie nieznani, a opuszczali jako najpopularniejszy norweski band.”

Prudence „Tomorrow May Be Vanished” (1972)

Producentem płyty był Johnny Sareussen, który ze swej roli spisał się wyśmienicie. Idealnie wyczuł intencje muzyków i poprowadził  ich jak wytrawny sternik po meandrach studyjnej produkcji. Dziś już wiemy, że „Tomorrow May Be Vanished” z tajemniczym podtytułem „Victoria sa baerre pas dae!” (cokolwiek znaczy wydaje mi się całkiem intrygujący) okazał się kamieniem milowym w norweskim rocku. Genialne jest to, że muzyka płynie tu bez żadnego wysiłku.

Album wypełniony jest dziesięcioma krótkimi, nie przekraczającymi czterech minut ognistymi utworami, w których ludowa muzyka przeplata się z ostrymi gitarami Aleksandersena, potężną sekcją rytmiczną połączoną z intensywnym użyciem tradycyjnych instrumentów. Z tych ostatnich najbardziej przebija się flet (jeśli powiem, że w stylu Iana Andersona z Jethro Tull zabrzmi to pewnie jak ograny banał) w wykonaniu wokalisty Per Erika Walluma, który potrafi też dmuchać w harmonijkę ustną wyczarowując przy tym sielskie pejzaże. Do tego Per Wallum, śpiewający wszystkie teksty po angielsku, ma bardzo przyjemny głos; w balladowym numerze „14 Pages” brzmi jak stary dobry Donovan, zaś w „Going Through This Life” potrafi zaryczeć jak rasowy hard rockowy wokalista. Zwracam też uwagę na świetne partie mandoliny Johana Tangena choćby w otwierającym płytę „North In The Country” czy utworze tytułowym gdzie w szalonym nastroju zadziornie „walczy” z fletem i organami i wcale tej „walki” nie przegrywa. No i ten Terje Tyslanda. Jego gra na akordeonie w takich kawałkach jak „What Man Has Made Of Man” czy „14 Pages” rozwala mnie na łopatki. To wirtuoz, który jednak nie wysuwa się przed szereg. Mam wrażenie, że czasem celowo schodzi na drugi plan nadając kompozycjom oryginalne tło, od którego skóra cierpnie. Cóż, szafran dozuje się w maleńkich dawkach. Na potrawę wystarczą zaledwie dwa, trzy piórka, by poczuć niebo w gębie… Kapitalny puls basu czuć na piersiach w „Lost In The Forest” (groźny początek jak z floydowskiego „Careful With That Axe Eugene”) – miniaturowej opowieści trwającej zaledwie 2:15, ale jakże świeżej, czysto progresywnej. I ta cudna mandolina będąca w opozycji do gitary basowej. Perła, której nie da się opisać; trzeba tego koniecznie posłuchać. Tak jak i całego albumu!

W 1973 roku wydali drugi longplay „Drunk And Happy”. Jego tytuł podkreślał dobry humor zespołu. Zostało to zresztą spointowane ostatnim nagraniem na płycie żartobliwie zatytułowanym „I Hope We Never Get Too Serious About The Music So This Is Just A Joke” („Mam nadzieję, że nigdy nie będziemy poważnie traktować muzyki, więc potraktujcie to jako żart”). Z tym utworem wiąże się jeszcze jedna ciekawostka, ale o tym za chwilę.

Prudence „Drunk And Happy” (1973)

Produkcji krążka podjął się ponownie Sareussen, a PRUDENCE jako pierwsi na świecie połączyli ostrego rocka z joikiem. Rzecz jasna mam tu na myśli ową cykliczną budowę tekstów bez wyraźnego początku i końca, gdzie krótka fraza powtarzana jest (z niewielkimi zmianami) wielokrotnie, a nie o rodzaj starego, ludowego śpiewu Lapończyków w wykonaniu PRUDENCE. A tak nawiasem mówiąc współcześnie joiki nagrywa m.in. uwielbiana przeze mnie norwesko-saamska piosenkarka Mari Boine, którą gorąco wszystkim polecam… Podobnie jak na debiucie mamy tu dziesięć kompozycji głównie autorstwa Aleksandersena, choć tytułową, bardzo skoczną z ciężką sekcją rytmiczną i kapitalnym fletem stworzył Terje Tysland. Zresztą cała płyta w swym brzmieniu jest cięższa od debiutu i zaczyna się od naprawdę mocnego kopa. „Elsie Olivia” to kapitalny hard rockowy numer ze świetną solówką gitarową, solidną pracą sekcji rytmicznej z (może trudno w to uwierzyć) poutykanymi ozdobnikami… lirycznej mandoliny. Jak oni to wykombinowali, że to się ze sobą nie gryzie?! Mocnych kompozycji jest tu więcej, by wspomnieć o drapieżnym „Stones”, okraszonym kapitalną solówką gitarową „Bandwaggon”, czy mającym nieco połamane rytmy „Days Before”. Dla przeciwwagi dostajemy folk rockowe diamenciki w postaci nagrań takich jak  „Sitting Bull”, instrumentalny „Undeveloped Country Rag”, czy madrygałowy „Poor Annabelle” autorstwa Per Walluma. Co by nie mówić album zachwyca genialnym połączenie wszelkich odmian rocka z norweskim folkiem w jedyny i niepowtarzalny sposób.

I obiecana ciekawostka. Zespół pojawił się w krótkometrażowym filmie paradokumentalnym Terje Mosnesa „Yello Gampo And Small Sweet Tornado”, który miał swoją premierę 26 listopada 1973 roku. Obrazu nie widziałem, więc nie mam pojęcia o czym opowiada. Nie ważne. Mniej więcej w jego połowie PRUDENCE mają swoje „pięć minut”. Muzycy stojąc na skalistej wysepce otoczonej wzburzonym morzem zagrali ostatni utwór z płyty „Drunk And Happy”, czyli „I Hope We Never Get Too…” Nie muszę chyba dodawać, jaki to dziś rarytas i wielka to gratka dla fanów grupy…

Album otworzył drzwi kariery w sąsiedniej Danii, gdzie przy okazji grupa odniosła sukces na festiwalu w Roskilde w 1973 roku. Dużo się wówczas mówiło o europejskiej trasie zespołu. Ba! Były plany podboju Ameryki. Muzycy zainwestowali duże pieniądze w sprzęt i estradowe nagłośnienie. Niestety, przeliczyli się. Zamiast stać się sławnymi i bogatymi popadli w poważne tarapaty finansowe. Wydawało się, że wydany rok później trzeci album zatytułowany po prostu „3” uratuje sytuację. Krążek, będący według recenzentów „odpowiedzią Norwegii na amerykański The Band” sprzedawał się w Skandynawii znakomicie. Grupa ruszyła w trasę koncertową, a gdy okazało się, że to wciąż za mało muzycy podejmowali dodatkowe prace zarobkowe. Skończyło się to tragicznie dla basisty. Kijell Riseth, który zatrudnił się w tartaku w Namsos stracił trzy palce prawej ręki i poważnie uszkodził jeden w lewej. Bez Risetha w składzie zespół stracił dużo iskry i część swojej tożsamości…

Trudne życie w drodze, kłopoty finansowe, tragedia basisty i fakt, że wytwórnia nie zamierzała promować ich w Europie przyczyniły się do decyzji o rozwiązaniu zespołu. Najpierw jednak chcieli nagrać ostatni album, tym razem z norweskimi tekstami. Wydany w 1975 roku „Takk Te Tokk” poparty dużą trasą koncertową przyniósł im ogromny sukces i ugruntował popularność. Tyle, że PRUDENCE nie byli już tym zainteresowani. Muzycy rozeszli się, każdy poszedł w inną stronę. W późniejszych latach łączyli się kilkakrotnie z różnych okazji dając pojedyncze koncerty. Po jednym z ostatnich występów, który miał miejsce 11 listopada 2011 roku przy okazji otwarcia budynku Krajowego Centrum Muzyki „Rock City Namsons” norweski minister kultury powiedział: „Dopiero teraz zdaliśmy sobie sprawę jaki muzyczny klejnot straciliśmy dla naszej kultury w 1975 r.”