Demony przeszłości: SALEM MASS „Witch Burning” (1971); THE MAZE „Armageddon” (1968).

Prezentowane poniżej płyty absolutnie zapomnianych dwóch grup pochodzących ze Stanów potwierdzają moją tezę, jak wiele jest jeszcze do odkrycia w muzyce rockowej z lat 60 i 70-tych. Nie ukrywam – jestem dumny, że udało mi się wykopać je z niebytu zapomnienia, wydobyć na powierzchnię, „odkurzyć” i podzielić się nimi w tym miejscu. Nie muszę też chyba dodawać, że obie (w swych gatunkach muzycznych) należą do moich ulubionych z tamtego okresu. I tylko żal, że próżno szukać tych haseł we wszelkiego rodzaju encyklopediach muzycznych, zaś muzykę zna jedynie wąskie grono fanów starego rocka.

SALEM MASS „Witch Burning” (1971)

SALEM MASS to grupa rockowa z Idaho w Stanach Zjednoczonych, która wydała swój jedyny LP „Witch Burning” w 1971 roku. Co ciekawe, nagrań dokonano „na setkę” na zapleczu baru w Caldwell na szpulowym magnetofonie podłączonym do wzmacniacza!
Tytuł albumu i grafika mogą sugerować mroczne okultystyczne skłonności muzyków podążających w kierunku Coven lub Black Sabbath. W rzeczywistości zespół był nieco bardziej progresywny zanurzając palce w psychodelii i ciężkim rocku ocierającym się o proto-metal… Do nagrania albumu użyli jednego z pierwszych syntezatorów Mooga jaki pojawił się na rynku (nr. seryjny 23), który nadał ich muzyce muskularne, momentami gotyckie brzmienie.

Zaczyna się ambitnie, od 10-minutowego utworu tytułowego z mnóstwem solówek Mooga, świetnymi gitarowymi riffami i mocną sekcją rytmiczną skręcając w stronę granicy, gdzie spotyka się ciężki rock z rockiem progresywnym. Choćby tylko dla tego kapitalnego nagrania warto kupić tę płytę! A przecież są tu jeszcze inne perełki. Myślę tu o sączącym się jak gęsta mgła nad bagnami onirycznym „My Sweet Jane” z bardzo, ale to bardzo inteligentną grą perkusisty, czy „You’re  Just Dream” z zaskakująco jazzowym kolorytem i całkiem fajną partią organów w stylu Raya Manzarka. Siłą napędową są tu jednak te mocniejsze kawałki. I choć „Why?” ma więcej z Monkees niż z Black Widow to już „You Can’t Run My Life” ciężki jak Deep Purple z zabójczym riffem, wulkaniczną perkusją i „kosmicznymi” efektami uznać można za proto-metalowe granie. Z kolei „Bare Tree” zaczyna się upiornie przywracając niemal okultystyczne skłonności, które zespół tak dobrze zrobił na początku albumu; syntezator i organy stapiają się ze sobą tworząc dźwiękową ścianę nie do przebicia. Ależ to jest zajefajny numer! Płytę zamyka niesamowicie kołyszący „The Drifter” z szalonym solem syntezatorowym, groźnym riffem i świetną solówką gitarową w środku. Chciałoby się słuchać tego dłużej i dłużej. Jak dla mnie kończy się zbyt szybko. Tak jak i cała płyta, która trwa niewiele ponad pół godziny…

Ten album jest fascynującą migawką z czasów, gdy granice między ciężkim a progresywnym rockiem nie zostały jeszcze jasno określone. Zespół wykazał się fascynującą eklektyczną mieszanką różnych stylów. Myślę, że o krok wyprzedzał inne amerykańskie grupy z początku lat 70-tych takie jak Euclid, Warpig, Dust, Sir Lord Baltimore… Niestety jak wiele innych kapel z tego okresu, SALEM MASS popadł w zapomnienie. Jednak dla fanów proto-metalu i prog rocka jego krążek powinien być (jest) absolutną jazdą obowiązkową!

SALEM MASS : Mike Snead (g. voc), Matt Wilson (bg, voc), Steve Towery (dr, voc), Jim Klarh (org).

Pojawienie się w 1968 roku takich grup jak THE MAZE naprawdę oznaczało koniec lat sześćdziesiątych z kolorowymi hipisami w tle. W muzyce rockowej zaczynała się nowa era, której rozwoju nikt wówczas nie był w stanie przewidzieć. Co prawda THE MAZE stali jedną nogą na Zachodnim Wybrzeżu, ale druga kroczyła już w innym kierunku.

THE MAZE „Armageddon” (1968).

Kwartet powstał w Fairfield w Kalifornii pod koniec 1967 roku po rozpadzie grupy Stonehenge, która nawiasem mówiąc pozostawiała po sobie kilka nagranych utworów (dwa z nich, jako bonusy,  znalazły się na kompaktowej reedycji płyty „Armageddon” wydanej w 1995 r. przez Sundazed). Ich jedyny album został nagrany w legendarnym studio Golden State Recorders w San Francisco i wydany w 1968 roku przez mało znaną wytwórnię MTA. Niewiele wiadomo o samej grupie. Nawet wspomniany wyżej Sundazed specjalizujący się w wyszukiwaniu zaginionych pereł we kładce do CD umieścił dość lakoniczne informacje na jej temat. Skupmy się więc na muzyce.

Jedynym problemem tego albumu (tak jak w przypadku krążka SALEM MASS) jest to, że jest za krótki! Te siedem utworów zostało nagranych podczas różnych sesji studyjnych między wrześniem 1967 a marcem 1968 roku w Golden State Records w San Francisco. Ważną rolę odegrali tu producenci: Larry Goldberg (znany m.in. ze współpracy z The Crusaders) i Leo De Gar Kulka (alias „Baron”). Ten ostatni, właściciel studia, wielki wizjoner i rywal Joe Mekka, Phila Spectora i Mike’a Levona miał obsesję na punkcie brzmienia. Tworząc tzw. ścianę dźwięku zwykle koncentrował się na całości koncepcji, a nie na detalach. Z tego powodu nazywano go Mr. Sound Of San Francisco, a imponująca lista jego klientów brzmi jak historia amerykańskiego rocka:  Beau Brummels, Sons Of Chaplin, Big Brother And The Holding Company, The Warlock (później znany jako Grateful Dead) i wielu, wielu innych…

Porzucając Stonehenge wraz z jej pisklęciem (czyt. hipisowską wokalistkę) muzycy zwrócili się w stronę ciężkiego acid rocka spod znaku Iron Butterfly – mrocznego i groźnego, opartego na gitarowych fuzzach, złowrogim (choć niekoniecznie kluczowym) wokalu, narkotycznym brzmieniu organów i dobrym łojeniu na bębnach. Harmonie są złożone i dość innowacyjne obejmujące szeroką gamę stylów; krótko mówiąc naturalna ewolucja muzyków przechodzących od popu do męskiego grania, od singli po album koncepcyjny zapuszczający się w rejony progresywne.

Niemal każdy z utworów to małe arcydzieło. Nawet „Happiness” uważany przez wielu za najsłabszy punkt na tym albumie (z czym nie nie do końca się zgadzam) ma całkiem fajną solówkę gitarową, ale cała reszta jest więcej niż fantastyczna! Najbardziej wyróżniają się pierwsze dwie (najdłuższe), 7-minutowe kompozycje. Otwierający płytę, tytułowy „Armageddon” to ciężki acid rock z licznymi zmianami tempa, mocarną sekcją rytmiczną zaśpiewany przez basistę dramatycznym głosem. Jest pasja, jest moc!Z kolei „I’m So Sad” ma w sobie klimat doorsowego „The End”; powolny, ciężki i nieco tajemniczy, z pięknym organowym tłem. Jest tak magiczny i zarazem hipnotyczny, że trudno się mu oprzeć… Krótsze piosenki takie jak narkotyczny „Whispering Shadows”, oparty na gitarowym fuzzie „Dejected Soul”, balladowo psychodeliczny „As For Now”, czy niemal  rhythm’n’bluesowy „Kissy Face” równoważą całą koncepcję albumu.

Do oryginalnego materiału dodano sześć nagrań. Najstarsze z nich „Right Time” i „Rumors” zostały nagrane 21 kwietnia 1967 roku pod szyldem Stonehenge. Fajne, folk rockowe brzmienie epoki Bay Area z wokalistką i brzęczącym Rickenbackerem. Gdyby wówczas zostały wydane na singlu mogłyby stać się przebojami… Kolejne dwa numery to naprawdę znakomite, instrumentalne wersje „Decected Soul” i „Kissy Face” (dłuższy o minutę). Są też po raz pierwszy udostępnione, alternatywne miksy „As For Now” i „Whispering Shadows”

Tuż po wydaniu albumu basista grupy został powołany do Armii i wysłany do Wietnamu. Kilka miesięcy później THE MAZE został rozwiązany. Zgodnie jednak z „Teorią Noosfery” Teilharda de Chardlin’a Duch i Przesłanie tytułowej piosenki walczyły o Czas i Przestrzeń i – jakkolwiek niewiarygodnie to zabrzmi, wskrzesił ją dwadzieścia dwa lata później Joy Division w „Decades”...

THE MAZE: William Gardner (org. voc), Jeff Jensen (g. voc), Kit Boyd (bg), Rick Eittreim (dr).