EDWARD BEAR „Bearings” (1969); McPHEE „Mcphee” (1971)

Tym razem proponuję podróż do dwóch odmiennych i daleko od siebie położonych miejsc na Ziemi, w których działały dwie, dziś już nieco zapomniane, ale znakomite kapele.

Kanadyjska grupa rockowa EDWARD BEAR  (początkowo zwana The Edward Bear Revue) została założona w Toronto w 1966 roku przez śpiewającego perkusistę Larry’ego Evona. klawiszowca Paula Weldona i basistę Craiga Hemminga.  Można by pomyśleć, że Edward Bear to pseudonim artystyczny któregoś z muzyków. Nic podobnego – tak naprawdę nazywał się… Kubuś Puchatek!

Będąc pod wpływem psychodelii, folku i bluesa szlifowali warsztat muzyczny w domowych piwnicach i garażach próbując przy tym różnych gitarzystów. Ostatecznie zdecydowali się na Danny Marksa pozyskanego z ogłoszenia prasowego. Regularne występy w klubach przyniosły im popularność w rodzinnym mieście. Zostali dostrzeżeni przez branżę muzyczną; w 1969 roku wystąpili wspólnie z Paulem Butterfieldem w The Rock Pail, oraz otwierali koncerty Led Zeppelin podczas kanadyjskiego tournee  Brytyjczyków. Tuż po tym basista Graig Hemming opuścił kolegów (jego rolę przejął klawiszowiec), zaś trójka muzyków podpisała kontrakt z wytwórnią Capitol Records. Nagrany w Easter Sound Studios w Yorkville Village album „Bearings” ukazał się dokładnie 17 listopada tego samego roku. Warto  dodać, że inżynierem dźwięku był Terry Brown, późniejszy producent najlepszych płyt Rush.

Kompaktowa reedycja płyty „Bearings” (1969/2012)

W epoce późnych lat 60-tych eteryczne połączenie późnej psychodelii, wczesnego prog rocka, bluesa i ambitnego urokliwego popu dało oryginalną muzyczną mieszankę. Kompozycja „You, Me And Mexico” to prawdopodobnie najbardziej znana piosenka z tego albumu, która stała się hitem nie tylko w Kanadzie (trzecie miejsce na liście przebojów), ale i w sąsiednich Stanach. Urokowi nie brakuje też psychodelicznej balladzie  „Cinder Dream” i zabarwionej muzyką baroku „Woodwind Song”. Na krążku znalazły się dwa świetne bluesowe standardy. Kompozycja Freddy’ego Kinga „Hideaway” w wykonaniu Erica Claptona i zespołu The Bluesbreakers (1966) wydawała się w tamtym czasie nie do przebicia. A jednak wersja Kanadyjczyków głównie za sprawą gitarzysty Danny’ego Marksa przenosi ją na absolutne wyżyny. Drugi z bluesowych standardów, „Everyday I Have The Blues” Johna Len Chatmana (bardziej znanego pod pseudonimem Memphis Slim) to obłędny, 7-minutowy kiler, któremu trudno się oprzeć. Dorzucić tu trzeba ciężki, zagrany z polotem „Mind Police” i doskonały, improwizowany kawałek „Toe Jam”;  w obu nagraniach wściekle ścierające się ze sobą organy z gitarą robią wrażenie walki na śmierć i życie. Jest potęga i moc!

Rok później trio wydało nie mniej świetny album „Eclips”. Dla Danny’ego Marksa, którego prawdziwą miłością było granie bluesa była to czerwona linia i utalentowany gitarzysta tuż po jego wydaniu opuścił grupę. W 1972 roku zespół zmienił skład, złagodniał, nagrał kolejną płytę („Close Your Eyes”) oddalając się coraz bardziej od rocka. Komercyjny sukces przyszedł za sprawą mega popularnego LP „Edward Bear” (1973) z sympatyczną i przebojową piosenką „Last Song” (nr. 3 w Stanach). I tak oto zespół, który do tej pory walczył o miano najlepszej kapeli rockowej z The Guess Who? stał się pop rockową gwiazdą (i ulubioną grupą Quentina Tarantino), przez co wyśmienity debiut został (niesłusznie) odsunięty w cień..,

Przenieśmy się w inne miejsce, konkretnie do Sydney w Australii. Jedyna płyta grupy McPHEE z 1971 roku po raz kolejny dobitnie uświadomiła mi, że doskonałej, „starej” muzyki z najwyższej półki jest jeszcze sporo do odkrycia.

W panteonie australijskiego rocka progresywnego z początku lat 70-tych McPHEE jest jednym z tych zespołów, o którym wiadomo niewiele, ale też i jego żywot był krótki. Zespół powstał w Sydney w 1970 roku. Blond włosa wokalistka Fay Lewis i gitarzysta Tony Joyce pochodzili z Australii, basista Benny Kaika i klawiszowiec Jim Deverell przybyli z Nowej Zelandii, zaś urodzony w Anglii perkusista Terry Popple był członkiem brytyjskiego kwartetu blues rockowego Tramline, z którym wydał dwie płyty dla wytwórni Island

Muzycy McPHEE byli pod silnym wpływem amerykańskiego acid rocka i progresywnej muzyki z Wielkiej Brytanii działając na tym samym obszarze, co ówczesne australijskie grupy, takie jak Melissa, czy Galadriel. Sęk w tym, że byli od nich lepsi i… bardziej ogniści! W 1971 roku weszli do studia Martina Eldmana World Of Sound w Sydney i zarejestrowali materiał na dużą płytę. Album sygnowany nazwą formacji wydała niezależna wytwórnia Violets Holiday pod koniec tego samego roku (niektóre źródła podają początek 1972; na moim CD widnieje data 1971 więc trzymam się tej wersji).

Front okładki  jedynego albumu grupy McPhee (1971).

Sesje przyniosły materiał pochodzący z repertuaru jaki zespół wykonywał w klubach i barach w okolicach Sydney. Nie dziwi więc, że na albumie spośród siedmiu kompozycji aż pięć to covery. Na pierwszy ogień idzie ciężka wersja „The Wrong Time” z repertuaru Spooky Tooth (z „The Last Puff”), która „ustawia” całą płytę. Joyce atakuje z pasją całą serią gitarowych riffów, podczas gdy Deverell trzyma to wszystko w ryzach swoim warczącymi organami. Zespół jeszcze raz zmierzy się ze Spooky Tooth, a w zasadzie z interpretacją utworu Lennona i McCartneya „I Am The Walrus”. Do tej pory sądziłem, że to co zrobili Spooky Tooth (ponownie na „The Last Puff”) to mistrzostwo świata, za które dałbym się pokroić. Tymczasem mroczne, by nie powiedzieć diaboliczne wykonanie Australijczyków zwaliło mnie z nóg! Osobom mającym stany lękowe, tudzież nocne koszmary odradzam słuchania tego numeru w samotności, a już na pewno nie w jesienne wieczory… „Southern Man” autorstwa młodego Neila Younga oparty jest na fantastycznych, długich solówkach gitarowych, których słuchać mogę bez końca. I pewnie gdyby nie następny kawałek zapętliłbym go sobie w odtwarzaczu i delektował się nim bez ograniczeń. Tymczasem tuż po tym mamy prawdziwą rockową demolkę! Siedmiominutowa wersja „Indian Rope Man” Richiego Havensa, to rzeź niewiniątek. Jeśli komuś w głowie brzmi oryginał, lub kocha to, co zrobiła z tym numerem formacja Julie Driscoll, Brian Auger And The Trinity na płycie „Streetnoise” to niech je szybko z tej głowy wyrzuci i koniecznie posłucha wersji McPHEE. Gwarantuję, że przez tydzień nie ruszy się spod swych kolumn! Tu nie ma miejsca na gitary. Tu wściekłe solówki Hammonda B3 do spółki z brawurową sekcją rytmiczną atakują uszy dźwiękowym napalmem niczym Forteca B52 z czasów wojny wietnamskiej przy okazji rozpruwając nam wnętrzności… Ok, żartuję. Ale według mnie tak właśnie wygląda istota męskiego grania… Pierwsza z dwóch oryginalnych kompozycji zespołu, „Sunday Shuffle” to rytmiczny numer nawiązujący brzmieniem do rockowych grup z San Francisco drugiej połowy lat 60-tych. Nie ukrywam, że kocham ów, tzw. San Francisco sound, stąd też „Sunday Shuffle” autentycznie działa na mnie kojąco wlewając miód do serca… Autorski utwór Tony Joyce’a pt.„Out To Lunch” kończy całą płytę. Ten dziesięciominutowy, instrumentalny kawałek zaczyna się dość niepozornie, ale nieco jazzowa aranżacja pozwala zespołowi rozwinąć skrzydła w dobrym stylu. Uwagę zwraca długie gitarowe solo Joyce’a, który ostatecznie oddaje pole Deverellowi  i jego organowej pirotechnice. Co za jazda! Wymarzone wręcz zakończenie fantastycznego albumu.

Niestety, jedyny album McPHEE wytłoczony zaledwie w ilości 500 sztuk(!) zatonął bez śladu. Niedługo po jego ukazaniu się muzycy poszli swoją drogą. Terry Popple wrócił do Wielkiej Brytanii, gdzie dołączył do grupy Snafu kierowanej przez Micky Moody’a. Wielki kreator organowych dźwięków, Jim Deverell przegrał walkę o życie z rakiem. Tony Joyce przeniósł się do Darwin, gdzie grał z wieloma zespołami złożonymi z Aborygenów; przez kilka lat kierował też Oddziałem wytwórni płytowej Aus Music na Okręg Północny. Losy wokalistki Faye Lewis i basisty Benny Kaika nie są mi znane…  Australijski historyk rocka, Chris Spencer, zespół McPHEE opisał jako „jeden z wielkich zaginionych skarbów epoki australijskiego proto prog rocka ze swoim  jedynym i najbardziej niezwykłym albumem swoich czasów”. I chyba nie ma sensu cokolwiek dodawać  więcej…