Przyjaźń jak promienie słońca. JUNIPHER GREENE „Friendship” (1971)

Norweski JUNIPHER GREENE został założony w Oslo w styczniu 1966 roku przez Geira Bøhrena (perkusja, wokal), Øyvinda Vilbo (gitara), Benta Åseruda (gitara, flet, harfa) i Bjørna Sønstevolda (gitara basowa) jako zespół bluesowy. Nazwa grupy pochodziła od końcowej stacji miejskiej linii autobusowej w Edynburgu, gdzie przez kilka lat mieszkał Åserud. W takim składzie grupa przetrwała kilka miesięcy, po czym Sønstevold opuścił kolegów. Rolę basisty przejął Øyvind Vilbo. Krótko po tym do grupy dołączył młody, bardzo utalentowany Helge Grøslie (instrumenty klawiszowe). Ostatnim nabytkiem był Freddy Dahl przejmując rolę głównego wokalisty. Odchodząc od bluesa grupa zaczęła podążać w kierunku bardziej wyszukanego, eksperymentalnego rocka.

Kwintet Junipher Greene (1971)

Progresywny rock z elementami jazzu i ciężkiego bluesa grany z perfekcyjną precyzją, polotem i swobodą z miejsca zaskarbił serca norweskich fanów. Stołeczne, undergroundowe kluby przestały mieścić chętnych do oglądania zespołu „na żywo”. Promotorzy dużych sal zacierali zaś ręce; bilety sprzedawały się na pniu. Prawdziwy przełom nastąpił w listopadzie 1970 roku. Najpierw  otwierali skandynawskie koncerty Deep Purple, a tuż po tym Sonet Records podpisał z nimi kontrakt na nagranie płyty długogrającej. Sesje trwały pomiędzy listopadem 1970 roku, a majem 1971 w Arne Bendiksen Studio, w którym nagrywali m.in. Keith Jarrett i Chick Corea. Materiału było tak dużo, że wyszła z tego podwójna płyta zatytułowana „Friendship”.

Mocny ciężki bas, cudowny flet i kapitalny wokal z angielskimi tekstami, świetne gitary i doskonałe instrumenty klawiszowe. Do tego melodyjne kompozycje, które zapadają w pamięć na długo po przesłuchaniu całości – oto najkrótsza charakterystyka tego utrzymanego na bardzo wysokim poziomie albumu. I jest jeszcze coś, na co zwracam uwagę. Piękną, rozkładaną okładkę zaprojektował jeden z najsławniejszych współczesnych malarzy norweskich, Odd Nerdrum (David Bowie kochał jego sztukę) nawiązujący swoim stylem do klasycznych dzieł Rembrandta i Caravaggia. Szkoda, że w wersji CD nie prezentuje się tak okazale…

Junipher Greene „Friendship” (1971)

Zanim o muzyce, mała ciekawostka: ze względu na koszty produkcji Sonet był przeciwny wydaniu podwójnego longplaya nieznanego zespołu. W końcu stanęło na tym, że muzycy z własnej kieszeni zapłacili za wytłoczenie drugiej płyty. W rezultacie oryginalny album zawierał jeden dość ciężki standardowy winyl i drugi, bardzo cienki. Dodam, że był to pierwszy podwójny album wydany w Norwegii. Rzadki dziś oryginał osiąga cenę 1000 euro.

Ponad godzinny „Friendship” zawiera dziesięć kompozycji, z czego ostatnia to tytułowa, 26-minutowa suita podzielona na osiem części. Album zaczyna się od „Try To Understand”. Energetyczny flet na wstępie, do którego dołączają się gitary, organy, wokal i solidna sekcja rytmiczna to jest ten prog rock z początku lat 70-tych, który kocham najbardziej. Dobry flet i kilka gitarowych solówek są częścią pojedynku; w trzeciej minucie flet raz jeszcze wysuwa się na czoło, zaś gitara i organy delikatnie odpływają na dalszy plan…  Żartobliwe  „Witches Daughter” to krótka rockowa piosenka z bardzo prostym „mięsistym” riffem, rockowym bębnieniem i świetnym gitarowym solo. Prosty tekst w zabawny sposób opowiada m.in. o praktykach okultystycznych. To taki miły przerywnik przed progresywnym diamentem jakim jest „Music For Our Children”. Zaczyna się dość psychodelicznie, od delikatnych muśnięć w perkusyjne talerze i spokojnym basem. „Muzyka sprawia, że czujesz się wolny…” śpiewa do ucha cicho i czule Freddy Dahl. Cudowny, relaksujący moment, po którym przychodzi bardzo interesująca część. Szybkie tempo, kapitalny bas, agresywne organy, ostry wokal brzmiący niemal jak John Wetton i wykrzykiwane kilka razy „hey!” na końcu taktu rozwalają system. Po ostatnim „hey!” w okolicach czwartej minuty, rozpoczyna się najbardziej ekscytująca, instrumentalna część nagrania – muzyka w zawrotnym tempie przyspiesza, a szaleńcze solówki zagrane na dwie gitary zwalają z nóg. Cóż za numer..! Po takim kilerze chwila wytchnienia. Żartowniś powie, że tytuł utworu „A Spectre Is Haunting The Penninsula” dłużej się wymawia niż trwa. Ten niespełna trzyminutowy kawałek utrzymany w średnim tempie ma ciężkie organowe intro, gitarzysta wykazuje się znakomitym warsztatem, a nośna melodia jak nic wchodzi w głowę. Bardzo interesujący „Sunrise/Sunset” z efektownym wejściem Hammonda, pulsującym basem i rockowym wokalem to w rzeczywistości jazz rockowy numer. Tak na marginesie: jeśli jazzowy utwór grany jest przez rockowy band nazywa się to progresywnym rockiem, ale jeśli jazzmani grają rocka jest to… jazz fusion. Zawsze mnie to rozbraja. Nieważne. To naprawdę świetny kawałek pokazujący jak szeroki potencjał drzemał w tych młodzieńcach co udowadnia kolejne, magiczne nagranie nomen omen zatytułowane „Magical Garden”. „Obudź się jasne Słońce i pozwól kłamać przyczynom, wyjdź z półmroku i pozwól zmusić zmysły do lotu…”. Kocham to nagranie. Za funkujący bas i niespieszny wokal. Za liczne zwroty akcji i zmiany tempa. Za wplecioną nieoczekiwanie harmonijkę ustną. Za świetne gitarowe solówki i kojące jak szum traw na łące dźwięki fletu. „Połóż się w cienistej trawie, zanurz  się w błękit Magicznego Ogrodu. On dba o nas i tobie też pomoże…” Pojawiające się tuż po tym króciutkie „Autum Diary” (1:53) można uznać za Post Scriptum do wcześniejszej kompozycji. Fortepian, nieco smutna nutka w głosie wokalisty i przecudowna solówka gitarowa. Dreszcze…  Owe dreszcze nie odpuszczają przy instrumentalnym kawałku „Maurice”. W zasadzie to „tylko” jedno długie solo na flecie podparte delikatną partią fortepianu, gitarą akustyczną i z wielkim wyczuciem precyzyjnie i delikatnie pomykającą sekcją rytmiczną. Po takich dźwiękach wydawać by się mogło, że nic lepszego już nie dostaniemy. Tymczasem 26-minutowa suita „Friendship” to magnum opus zespołu i (nie boję się tego powiedzieć) bijąca niektóre bardziej znane suity ówczesnych grup progresywnych. To jest coś genialnego! Całość zaczyna się od ciężkiego, rockowego „Prelude: Take The Road Across The Bridge”, kończy zaś lirycznym „Friendship”. Nie będę przechodził przez wszystkie części tego nagrania. Same w sobie są one czymś wspaniałym i wyjątkowym. Czymś, co powinien doświadczyć każdy wrażliwy człowiek kochający muzykę. Muzykę działającą indywidualnie na wyobraźnię, na wrażliwość. Na duszę i serce. Dużo tu instrumentalnego grania i niesamowitych emocji. Wyczarowany przez muzyków świat jest tajemniczy i szczęśliwy. Smutny? Raczej romantyczny. Relaksujący, ale i pokręcony. Takie jak życie. I takie jak tytułowa przyjaźń (friendship), o której Freddy Dahl przepięknym, lirycznym głosem wyśpiewuje pod koniec suity:  „Przyjaźń, moi przyjaciele, to kwestia myślenia, to cudowna rzecz, której nie można kupić, pochodzi ona z serca i trwa przez lata, przez trudy smutku i ludzkich łez, świeci jak promienie słońca”.