CANTERBURY GLASS „Sacred Scenes And Characters” (1968)

Spośród wielu grup, które nagrały materiał w latach 60-tych  XX wieku i w epoce nie zostały wydane  CANTERBURY  GLASS była jedną z najbardziej niezwykłych i interesujących. Utwory, które nagrali w 1968 roku łączyły muzykę klasyczną z elementami muzyki sakralnej i psychodeliczno-progresywnym rockiem. I nie było w tym za grosz kuglarstwa, czy robienia sztuki dla sztuki. Jak na tamten czas stworzone przez zespół kompozycje charakteryzowały się niezwykłą kreatywnością i godnym podziwu twórczym rozsądkiem.

Korzenie CANTERBURY GLASS sięgają wczesnych lat 60-tych kiedy to londyńczycy, Malcolm Ironton (g, voc) i Michael Wimbleton (voc), stworzyli  duetu folkowo-bluesowy Mick & Malcolm. Nagrali dwa single dla wytwórni Pye: „Little Vienice” (1966) i „Big Black Smoke” (1967), ale brak sukcesu spowodował, że ich drogi artystyczne rozeszły się. Do końca pozostali jednak serdecznymi przyjaciółmi. W tym czasie Ironton będąc od wrażeniem występów zespołu Pink Floyd i The Moody Blues zwrócił się w stronę rockowej psychodelii. Wraz z perkusistą Dave’em Dowle’m i basistą Tony’m Proto stworzył zalążek nowego zespołu; z tym ostatnim zaczął pisać nowy materiał. Niebawem do zespołu dołączyli klawiszowiec i gitarzysta Mike Hall (kolega Malcolma ze studiów w  Hornsey Art College, gdzie Pink Floyd opracowali swe eksperymentalne pokazy świetlne), oraz grająca na flecie wokalistka Valeri Watson.

CANTERBURY GLASS zaczął regularne występy w londyńskich klubach Middle Earth, Electric Garden i Eel Pie Island z różnymi znanym artystami takimi jak Ten Years After, Jimi Hendrix, Denny Laine czy Caravan.  Psychodeliczne kompozycje z elementami klasycznej muzyki sakralnej i łacińskimi tekstami ozdobione „kościelnymi” partiami organów wzbudzały duże zainteresowanie. Koncerty były zazwyczaj słuchane w ciszy i skupieniu – jak na młodzieżowe kluby rzecz raczej niecodzienna…  Sprawy zespołu zaczęły iść w dobrym kierunku kiedy to londyński aranżer Harry Roberts usłyszał demo dwóch piosenek. Zachwycony ich oryginalnością wraz ze swoim partnerem, właścicielem Olympic Studios, Cliffem Adamsem zorganizowali grupie sesję nagraniową. Asystował im inżynier dźwięku Chris Kimsey, późniejszy producent płyt The Rolling Stones, ELP, U2 i Marillion… Na sesji pojawił się też nowy nabytek zespołu, gitarzysta Steve Hackett (przyszły członek Genesis), którego zafascynowała muzyczna formuła grupy. Nie przeczuwał, że będzie to jedynie mały epizod w jego wspaniałej karierze… W sumie zarejestrowano wówczas sześć nagrań, którymi zainteresował się Polydor. Debiutancka płyta była na wyciągnięcie ręki. I wszystko potoczyłoby się wspaniale, gdyby do akcji nie wkroczył menadżer zespołu, który odmówił Polydorowi licząc, że CBS i EMI, z którymi równolegle negocjował zaproponują lepszą ofertę. Ta sztuczka przyniosła fatalny skutek, gdyż obie firmy wycofały się, zaś Polydor stracił zainteresowanie zespołem. Tym samym album, który miał już gotową okładkę i czekał na tłoczenie nie ukazał się, a grupa poszła w rozsypkę. Na muzycznym rynku pozostali jedynie Steve Hackett i perkusista Dave Dowle. Ten ostatni dołączył do Briana Augera i jego formacji Trinity, a nieco później pojawił się w Whitesnake…

Przez długi czas nie wiadomo było, co stało się z nagranymi taśmami. Ślad po nich zaginął tuż po rozpadzie grupy. Nie miał ich menadżer ani żaden z muzyków. Nie było też ich w archiwach Olympic. Podejrzewano, że zostały zniszczone, wyrzucone, lub po prostu skasowane. Czterdzieści lat później Malcolm Ironton pracując nad filmem dokumentalnym w brytyjskiej telewizji BBC niespodziewanie natknął się na oryginalne taśmy-matki z czterema nagraniami swojej grupy! Prawdopodobnie jedynymi jakie ocalały. Jego mina w tamtym momencie musiała być bezcenna… Jeszcze tego samego, 2017 roku odnalezione utwory: „Kyrie”, „Nunc Dimittis”, „Gloria” i „Prologue” wraz z wczesnym  nagraniem demo „We’re Going To Beat It (Battle Hymn)” trafiły na płytę CD „Sacred Scenes And Characters” wydaną przez małą, niezależną wytwórnię Ork Records.

Canterbury Glass „Sacred Scenes And Characters” (Ork Records 2007).

Niestety płyta dość szybko została wycofana ze sprzedaży. Może to i dobrze, bo to nie koniec niespodzianek. Sensacja wybuchła dwa lat później. Pod koniec 2009 roku kiedy Simon Ashley ze Stamford Audio skontaktował się z Malcolmem Irontonem, by omówić wydanie albumu na płycie winylowej ten ponownie zaczął grzebać w archiwach. I choć trudno w to uwierzyć poszukiwania przyniosły owoce w postaci dwóch kolejnych zaginionych nagrań z tej samej sesji, czyli „Battle Hymn” oraz „The Roman Head Of A Marble Man”! Indiana Jones nie pogardziłby takim fartem… Słuchając kompletu nagrań Ironton przypomniał sobie, że „Gloria”miała być ostatnim utworem na albumie, a „Battle Hymn” kończyć stronę „A”. Z kolei „The Roman Head Of A Marble Man” powinien znaleźć się na drugiej stronie pomiędzy „Prologue” i „Gloria”. I taka kolejność utworów znalazła się na longplayu wytwórni Stamford Audio z 2010 roku. Malcolm zadedykował płytę nieżyjącemu przyjacielowi, z którym zaczynał swą muzyczną przygodę – Michaelowi Wimbledonowi.

Tył okładki płyty winylowej wytwórni Stamford Audio (2010)

Trzy lata później szwedzki Flawed Games powtórzył ten sam materiał na swoim CD z bonusem (nagranie demo). Muszę przyznać, że jakość dźwięku jest tu dużo lepsza niż na kompakcie Ork Records.

Tył okładki kompaktowej reedycji Flawed Games (2013)

Upraszczając można powiedzieć, że jest to rockowa msza o mistycznym, ale zdecydowanie rockowym charakterze, na którą składają się cztery długie kawałki (9-10 minut) będące kolumnami (podstawami) muzycznej kopuły całego albumu i dwa nieco krótsze, 5-minutowe.  Nie ma tu szczęśliwych melodii z lat 60-tych, ani inspirowanych Beatlesami piosenek, które mogłyby pasować do epoki. Muzyka jest w 100% progresywna z wieloma pomysłami, zmianami nastrojów, temp i długimi partiami instrumentalnymi…

„Kyrie” rozpoczynają cicho bijące dzwony i podniosły, niebiański wokal Valeri Watson. Jeśli jednak spodziewacie się, że ten utwór zwiastuje gregoriańskie pieśni i lament mnicha to będziecie bardzo zaskoczeni. Pojawiający się zaraz agresywny flet i takież organy budują rockowy charakter nagrania, do którego dołącza się Ironton wyśpiewując swym mocnym głosem łaciński tekst. Około trzeciej minuty zespół przechodzi w bardzo ciekawą instrumentalną część. Jest tu masa pomysłów na jamowe graniem – psychodeliczne organy, folkowy flet. jazzowa gitara. Ten psychodeliczny fragment ma coś z klimatu amerykańskiego zespołu 13th Floor Elevators. Po tej wspaniałej improwizacji wszystko wraca do głównej melodii. Wspaniała rzecz, którą stawiam na równi z nagraniem „The Knife” Genesis z albumu „Trespass”! W „Nunc Dimittis” czuć moc brzmienia, taka „ściana dźwięku” (wall of sounds) wymyślona wcześniej przez Phila Spectora. Co prawda przed wyruszeniem w instrumentalną podróż utwór zaczyna się tak jak poprzedni, czyli wiodącą melodią, ale później… Wow!  Czuje się tę atmosferyczną euforię i głębię dźwięku opartą na ognistym brzmieniu organów, rozbujanej sekcji rytmicznej i szalejącym po całości fletem. Ekscentryczna złożoność utworu częściowo chyli się w kierunku Pink Floyd ery Barretta… Dźwięk pikującego samolotu zwiastuje początek „Battle Hymn”. Rany, co tu się dzieje! Toż to wręcz punkowy numer tnący przestrzeń zabójczym fletem (ach ta Valeri!) z zapierającą dech mocarną sekcją rytmiczną na wzór Dr. Feelgooda! Te cztery i pół minuty wywracają wszystko do góry nogami… Progresywny „Prologue” na pierwszy rzut oka może nie iskrzy się takimi pomysłami jak wcześniejsze nagrania, ale ma za to jeden z największych atutów na tej płycie – Steve’a Hacketta. Tak ogniście i soczyście grającego gitarzysty nigdy nie słyszeliście w Genesis! Już na samym wstępie gra jak rasowy hard rockowiec i w zasadzie całe dziewięć minut to jego jeden wielki spektakl. Ciekawe jak potoczyłyby się jego (i zespołu) losy, gdyby płyta ukazała się w owym czasie..? Pod koniec nagrania świetnie zaprezentowała się Valeri Watson grając na… harmonijce ustnej i wpuszczając nieco bluesowego powietrza w to kapitalne nagranie… Romantyczna, folkowa ballada „The Roman Head Of A Marble Man” z akustyczną gitarą i fletem brzmi jak średniowieczny madrygał. Dużo tu przestrzeni i ciepła. Bas Tony’ego Proto dzięki fajnemu miksowi jest wyraźnie słyszalny, a jego harmonie z Malcolmem Irontonem i Valeri Watson sprawiają radość. Tak jak i instrumenty perkusyjne Dave’a Doyle’a…  Zamykająca płytę „Gloria” to wielowątkowa kompozycja zmieniająca się z minuty na minutę. Znowu dużo tu cudownych harmonii wokalnych z funkującym refrenem, który co by nie mówić po prostu uzależnia! Mnóstwo jest też typowo rockowych brzmień gitary i prostych, a zarazem jakże hipnotycznych dźwięków klawiszy. Środkowa część nagrania z fantastyczną solówka Irontona i wielogłosowym śpiewem kojarzy mi się z podniosłym fragmentem  „Celestial Voices” wykonanym przez Pink Floyd na koncercie w 1971 roku w Pompejach. W obu przypadkach dreszcze i gęsia skóra na ciele! Ostatnia część kompozycji jest tak piękna i marzycielska, że wypada się w nią tylko zanurzyć i pozostać do końca świata. W takim momencie trudno mi nawet określić, czy czuję ciepło Słońca, czy widzę już blask Księżyca…

Ten album to coś więcej niż zagadka lat 60-tych. To rozdział w podręczniku „Rock Progresywny”, który należy przeczytać i przetrawić, aby móc w pełni zrozumieć pochodzenie tego, co wielu z nas uwielbia i pasjonuje się od lat. Jest to klasyk na miarę płyt formacji Andwella’s Dream, Arcadium, Czar czy Arzachel! Warto  mieć go na półce nim będzie za późno…