W poszukiwaniu (nie)straconego czasu. RAW MATERIAL „Time Is…” (1971).

Podstawę brytyjskiej formacji RAW MATERIAL stworzyli Colin Catt (org, voc) i Phil Gunn (bg). Chłopaki poznali się w 1965 roku i grali w amatorskim zespole studenckim. Dopiero po czterech latach duet dojrzał na tyle, aby rozpocząć samodzielną działalność. W projekt  zaangażowali się także Mike Fletcher (sax, voc), Paul Young (dr) i  Dave Greene (g). Młoda wytwórnia Evolution, która wprowadziło już w muzyczną stratosferę zespół Arzachel, z wielką przyjemnością wzięła pod swe skrzydła młodą obiecującą grupę.

Jesienią 1969 roku nagrali singla „Time & Illusion / Bobo’s Party” opartego na bluesie w konwencji rozmytej psychodelii. Kolejne dwa ukazały się wiosną następnego roku. Ciekawostką jest, że ostatni z nich, „Traveller Man (Part 1+2)”, został wydany także w Niemczech z alternatywną i (co tu dużo mówić) ładniejszą okładką. Mała płytka Arioli ze zdjęciem zespołu jest dziś sporym rarytasem.

Rzadkie, niemieckie wydanie trzeciego singla zespołu (1970)

Po okresie fascynacji psychodelią i bluesem zespół poszedł w stronę złożonego rocka progresywnego o jazzowym zabarwieniu. Ich pierwszy album „Raw Material”, który ukazał się w grudniu 1970 roku był co prawda jeszcze mieszanką psychodelii i folku, ale miał też kilka świetnych (szczególnie tych dłuższych) fragmentów prog rockowej muzyki. Myślę tu o genialnym, ponad siedmiominutowym „Time And Illusion” i niewiele mu ustępującym „Traveller Man”. Co prawda debiut w stosunku do następnej płyty był niespójny i lekko chaotyczny, ale ma swój urok i chętnie do niego wracam.

Debiutancki album „Raw Material” (1970)

Nie mniej to „Time Is…” wydany w listopadzie następnego roku przez Neon Records (oddział RCA) skradł mi serce. Gustowna pomarańczowa okładka z klepsydrami symbolizuje upływający czas. Czas jest głównym bohaterem tekstów, choć nie znajdziemy w nich definicji czym on jest. Tym niech zajmują się inni. Zespół porusza też tematy samotności, miłości (czasem jej braku) i religii… Ich muzykę porównuje się z wczesnym Genesis, King Crimson i Van Der Graaf Generator. Szkoda, że w trakcie trzyletniej działalności w rodzinnej Wielkiej Brytanii muzycy nie zostali należycie docenieni.

Front okładki „Time Is…” (1971)

Album składa się z sześciu misternie utkanych kompozycji z mnóstwem wolnej przestrzeni dla poszczególnych instrumentów.  Nie są one łatwe w odbiorze – przynajmniej za pierwszym razem. Aby w pełni docenić ich wartość całość wymaga skupienia, uwagi i (być może) kilku przesłuchań. Nie będzie to jednak czas stracony…

Arktyczny powiew wiatru niczym płaszcz Królowej Zimy podszyty kryształkami lodu i płatkami śniegu omiata pierwsze dźwięki płyty. Tak zaczyna się „Ice Queen” – nagranie wprowadzające nas w świat niezwykłych dźwięków. Ta złożona konstrukcja utworu sklejona jest z kilku tematycznych pomysłów umiejętnie zaaranżowanych na saksofon, gitarę, klawisze, bas i perkusję. Niezwykle intrygujące, instrumentalne odcinki przywołują na myśl wczesny King Crimson. Co prawda otwierający je saksofonowy riff jest niemal identyczny jak w kawałku „Killer” Van Der Graaf Generator, ale ogólnie całość jest zbyt oryginalna i wyklucza poza wszelką wątpliwość myśl o plagiacie. Poza tym nigdy nie słyszałem, żeby David Jackson z VDGG zgłaszał co do tego jakiekolwiek pretensje… Dominujący wokal Colina Catta i jego zwiewne klawisze, dryfujący flet Micka Fletchera, warcząca gitara Dave’a Greena, do spółki z perkusją Paula Younga napędzają jazz rockowy rozkład jazdy. Podoba mi się jak Phil Gunn sprytnie wplata nietypowe odcienia swojego basu urozmaicając nim kolorową paletę ciężkiego prog rocka. W końcówce budzące grozę psychodeliczne chmury rozjaśnia iskrzący flet, luźna sekcja rytmiczna, organy i saksofon barytonowy Fletchera. Gra tego ostatniego bardziej przypomina Iana McDonalda niż wspomnianego już Davida Jacksona… Powolny gitarowy riff otwiera Empty Houses”, drugi utwór na albumie. Pierwszą część (wokalną) można byłoby porównać do jam session żywiołowego Rush z pedantyczną i precyzyjną Beggar’s Operą gdyby takie spotkanie miało miejsce w przeszłości. Ciężki, asertywny dźwięk załamuje pretensjonalność melodii wokalnej, a następnie tonie w akustycznie czystej sonatinie. Nie na długo. Tuż po niej następuje sekwencja instrumentalna, w której odnajduje się Colin Catt ze swoimi organowymi akordami. Do gry wchodzi Mike Fletcher i jak zaklinacz węży, tka cudowne pasmo dźwięków saksofonem sopranowym wabiąc z kosza wciąż uśpioną, jadowitą kobrę. Po kilku minutach przepysznego wyczekiwania okazuje się, że gad wcale nie jest taki groźny – bardziej przypomina gekona niż groźnego węża. Z gitarową mocą muzyka powraca do ciężkiego prog rocka… Dziewięciominutowe „Insolet Lady” składa się z trzech części. Prolog („By The Way”) z piękną linią melodyczną ma klimat i melancholię Cressidy, ale czuć tu też ducha średniowiecznej ballady granej przez samotnego trubadura. Delikatny głos, akustyczna gitara, romantyczny fortepian, ulotny flet… Cudna jest ta miniatura. Potem robi się bardziej agresywnie („Liitle Thief”). Muzyka nabiera wigoru i mocy z licznymi zmianami tempa, aż do końcowego crescendo. Trwa to chwilę, ale ma kopa! Ostatnia część („Insolet Lady”) to po mistrzowsku zagrany rocka progresywny. Ciepły wokal, gwiezdny kryształ perkusji, astralne klawisze, pastelowa gitara akustyczna… Chwilę potem pełna rozmachu orkiestrowa aranżacja z wokalnymi harmoniami wieńczy całość. Ależ to jest niesamowite!

Tył okładki. Reedycja CD (Repertoire 2011).

W „Miracle Worker” muzycy uruchamiają jazzowe koło zamachowe, w którym jak zwykle fantastycznie wykorzystano saksofon, świetne gitarowe zagrywki i ogniste riffy. Organy Hammonda uzależniają, a  solo fortepianu rozbija perkusję… Rany, ile tu się dzieje! Zmiana tempa i dynamiki prowadzi do kapitalnej części instrumentalnej (pozdrowienia dla Dave’a Brubecka!) z organowymi i gitarowymi solówkami. Słuchanie tego nagrania to czysta przyjemność! W „Religion” jeden akord grany w kółko z przybrudzonym, nerwowym pulsem saksofonu, prostym, mocnym bębnieniem krzyżuje się z partiami gitary elektrycznej i organami. Ależ jazda! Brzmi jak progresywny punk rock z mroczną i hipnotyzującą atmosferą… Ostatni, 11-minutowy „Sun God” podobnie jak „Insonet Lady” składa się z trzech części. Ta doskonała mieszanka bajecznych motywów balladowych i dramatycznych chwil ilustruje wieczną dychotomię Światła i Ciemności. Pierwsza część („Awakening”) jest naprawdę poruszająca. Zaczyna się delikatnymi dźwiękami gitary akustycznej, fletu i talerzy perkusyjnych. Senny syntezator i piękna gitara slide rozkwitają ezoterycznymi nutkami. Niespiesznie, leniwie. W podobnym stylu zrobił to Pink Floyd w „Echoes”... Czas zwalnia, a jedwabisty wokal wprowadza w kojący trans. Przebudzenie jest gwałtowne i hałaśliwe („Realization”). Tym razem z dzikim wokalem, łoskotem perkusji, kąśliwymi akordami Hammonda i „mruczącym” basem. Po takim szaleństwie zespół ponownie wraca do podniosłych tonów zatapiając się w refleksyjnym oceanie łagodnych dźwięków syntezatora i magicznej gitary („Worship”). Gdy poruszające dźwięki saksofonu ustępują miejsca niebiańskiemu chórowi muzyka sięga absolutu…

Pomimo, że zespół RAW MATERIAL na początku lat 70-tych nie zyskał uznania na Wyspach (w przeciwieństwie do kontynentalnej Europy) to wpisał się w historię rocka. „Time Is…” to jeden z najwspanialszych (nieznanych) progresywnych tytułów nagranych wówczas w Anglii mający równorzędne miejsce na półce z płytami obok albumów Genesis, King Crimson i Van Der Graaf Generator. Warto o tym pamiętać…