EUCLID „Heavy Equipment” (1970).

Pochodzący z Haverhill w stanie Massachusetts kwartet EUCLID był kamieniem węgielnym tworząc podstawę fundamentu, na której oparł się amerykański hard rocka na początku lat 70-tych. W Europie zupełnie nieznany, po drugiej stronie Atlantyku mający status zespołu kultowego. Grupę utworzyli bracia Leavitt: Jay (dr) i Gary (g. voc) wcześniej kierujący zespołem The Cobras. Co ciekawe, w 5-cio osobowym składzie The Cobras znalazło się też miejsce dla ich siostry Holly (Jay i Holly byli bliźniakami). W 1966 roku nagrali najbardziej niesamowitego singla w historii garage rocka. Mała płytka „I Wanna Be Your Love/Instant Heartache” od dziesięcioleci budzi podziw szczególnie za maniakalny wokal i jadowitą gitarę. Jeden z ówczesnych recenzentów napisał wręcz: „Rodzice chrońcie swe córki przed tym nagraniem. Inaczej zbyt szybko stracą swą niewinność”.

Oprócz braci Leavitt w zespole EUCLID znaleźli się: Ralph Mazzota (g. voc) i pochodzący z dalekiej Rygi (Łotwa) Maris (bg). Wywodząc się z różnych środowisk muzycznych byli doświadczonymi muzykami. O braciach Leavitt już wspominałem. Z kolei  Ralph Mazzota grał z powodzeniem w psychodelicznej grupie Lazy Smoke, a bardzo elegancko poruszający się po scenie i do tego świetny basista Maris występował z garażowym The Ones. Wpływy jakie przynieśli ze sobą zaowocowały muzycznym konglomeratem, który sprawił, że  jedną nogą byli jeszcze w latach 60-tych (psychodelia), ale drugą pewnie postawili w lata 70-te (hard rock).

EUCLID został zauważony przez łowcę talentów i właściciela firmy fonograficznej Flying Dutchman Productions Amsterdam Records, Boba Thiele, który od ręki podpisał z muzykami kontrakt. Jay Leavitt: „Flying Dutchman było w zasadzie wytwórnią jazzową. Pomyślałem wówczas: „O co im do diabła chodzi? My nie gramy jazzu…” Skoro jednak nadarzyła się okazja, grzechem było odmówić.” Sesje odbyły się w studiach Fleetwood Records w Revere, gdzie nagrywały lokalne grupy z Massachusetts. Bob Thiele  do produkcji płyty zaangażował legendarnego producenta Bobby Herne’a.  Album pod tytułem  „Heavy Equipment” z okładką zaprojektowaną przez Boba Flynna ukazał się na początku 1970 roku.

Front okładki „Heavy Equipment” (1970).

Najfajniejszych rzeczą na tym albumie jest jego spójność, co w przypadku odmiennych zainteresowań muzycznych całej czwórki nie wydawało się tak oczywiste. EUCLID to esencja tego, co było wówczas najlepsze, a więc  surowy, drapieżny, wysokoenergetyczny garage rock zmieszany z psychodelią, któremu towarzyszyły równie niesamowite, krystaliczne harmonie wokalne skompensowane brutalnym, męskim śpiewem w stylu „jeńców nie bierzemy”. Te elementy w połączeniu z ciężkim brzmieniem przyniosły doskonały efekt w postaci heavy rockowego albumu – jednego z najlepszych jaki nagrano w Stanach w owych wczesnych latach 70-tych. Trzeba przyznać, że produkcja płyty jest na najwyższym poziomie. Ten album to bestia, a Bobby Herne odwalił kawał świetnej roboty.

Całość otwiera kompozycja podzielona na trzy części: „Shadows Of Life”, „On The Way” i „Bye, Bye Baby”.  Część pierwsza, nazwę ją „A”,  z miejsca atakuje mocarnym brzmieniem sekcji rytmicznej, a gitarowy riff napędzany testosteronem uderza z siłą przejeżdżającego przez drogę ciężkiego sprzętu budowlanego. Klimat rozjaśnia się nieco w części „B” gdzie grupa pokazuje swoją psychodeliczną stronę. Senna, oderwana od realiów atmosfera sączy się przez cztery i pół minuty nawiązując do Pink Floyd ery Barretta. Tempo jednak nie siada, utrzymuje się i rozwija do części „C” przywracając niszczycielską potęgę dwóch gitar prowadzących. Trwający w sumie 11 i pół minuty tryptyk to fenomenalne otwarcie pokazujące siłę całego zespołu. Można by pomyśleć, że ta „bestia”, ten „potwór” jest wyróżniającym się utworem, ale to co następuje dalej w żadnym wypadku nie zaniża poziomu. Najpierw rozkosz do maksimum, czyli „Gimme Some Lovin’ ” – ponadczasowy kawałek The Spencer Davis Group. Ta wersja jest z zupełnie innej stratosfery, brzmi jakby został skrojony przez The Jimi Hendrix Experience… W każdym bądź razie tutaj  EUCLID nie bierze jeńców; wszyscy umierają. Jeśli jednak ktoś przeżył i tak zostanie zdeptany przez następny utwór. „First Time Last Time” miażdży beton i kruszy najtwardsze skały. A czyni to z godną podziwu swobodą i lekkością.

Tył okładki oryginalnego longplaya (1970).
…i tył okładki kompaktowej reedycji firmy Aurora (2014)

Magiczne dźwięki dziecięcej pozytywki, dzwony kościelne, taśma puszczona od tyłu i psychodeliczny groove z fajną grą na sitarze wprowadzają nas w nagranie „Lazy Livin’ „ zdecydowanie przypominający psychodelię poprzedniej dekady. I choć energia wciąż utrzymuje się w stanie nienaruszonym porusza się dużo  wolniej przynosząc ukojenie. Niesamowite, że ten zespół naprawdę balansuje na granicy lat sześćdziesiątych i siedemdziesiątych pokazując przy tym, że to ich bawi. Dowód? Dwie kolejne, dość proste piosenki:  „97 Days” i „She’s Gone”, które przy okazji są idealnym przykładem na to, jak psychodelia i garage rock miały wpływ na powstawanie wczesnego hard rocka. Z kolei „It’s All Over Now” z repertuaru The Rolling Stones nie pozostawia złudzeń – wciąż mamy do czynienia z zespołem o totalnie ciężkim brzmieniu i podobnie jak „Gimme Some Lovin’ ” jest z innej planety.  Fantastyczny numer kończący znakomity album!

Grupa EUCLID przetrwała na muzycznej scenie jeszcze kilka lat. Być może jej kariera trwałaby dłużej, gdyby nie tragiczna śmierć Gary Leavitta. Muzyk zginął w wypadku motocyklowym w 1975 roku. Jay Leavitt ze swoją grupą Bluzberry Jam sporadycznie występuje w Haverhill do dziś. Pozostali muzycy porozjeżdżali się w różne strony i słuch o nich zaginął…

TOO MUCH „Too Much” (1971)

Zespół TOO MUCH, często nazywany japońskim Black Sabbath pochodził z Kobe, portowego miasta położonego na wyspie Honsiu, gdzie członkowie zespołu dorastali, wysysając wszelkiego rodzaju zachodnie wpływy z płyt i singli przywożonych przez marynarzy ze Stanów i Wielkiej Brytanii. Gitarzysta Junio Nakahara dzięki owym bezimiennym wilkom morskim zafascynował się zachodnią muzyką, a w szczególności rock’n’rollem i bluesem do tego stopnia, że drugą połowę lat 60-tych spędził w blues rockowej grupie The Helpful Soul. W kwietniu 1969 roku nagrał z nią bardzo dobrą płytę „The Helpful Soul First Album” (gorąco polecam!) zawierającą kilka znakomitych coverów, w tym m.in. 15-minutową wersję „Spoonful”, „Little Wing” i „Crossroads”. Niestety, kilka miesięcy później zespół przestał istnieć. Mimo to Nakahara nie poddawał się. Zmienił swoje imię i nazwisko na bardziej rockowe Tsutomu Ogawa(?), pociągnął za sobą wokalistę z The Helpful Soul, Juni Rush’a (wł. Luni Lush) i wciągnął do zespołu kolegów z liceum: Hideya Kobayashi (dr) i Aoki Masayuki (bg).

Nakahara (vel Ogawa) swój nowy band nazwał TOO MUCH. Inspirował się nazwą koncertu, który The Helpful Soul zagrał z nowo powstałym zespołem Blues Creation w Kioto pod koniec lutego 1970 roku. Popularny wśród hipisów Zachodniego Wybrzeża zwrot too much był już co prawda wytartym frazesem, gitarzyście przypadł do gustu. I co ważne – był łatwy do wymówienia w języku japońskim.

Latem 1970 roku podpisali umowę z Atlantic Records. Rezygnując z grania coverów stworzyli sporo autorskiego materiału opartego na ciężkim brzmieniu sekcji rytmicznej i ostrej gitary. To w tym czasie powstały znakomite „Grease It Out”, „Love Is You” i „Gonna Take You”. Wykonywane na koncertach brzmiały monolitycznie i były gorąco odbierane przez publiczność, którą TOO MUCH szybko sobie zaskarbiła. Na scenie wyróżniał się frontman grupy, wokalista Juni Rush. Ten pół Afroamerykanin pół Japończyk, z charakterystyczną, bujną fryzurą afro rozpalał do czerwoności żeńską część widowni. Jego naturalny urok osobisty, sposób bycia na scenie i mocny wokal przykuwał z miejsca uwagę. Szefowie Atlantic Records widzieli w nim  potencjalną gwiazdę na miarę Joe Yamanaka z Flower Travellin’ Band, w którym kochały się japońskie nastolatki. To jego twarz widnieje na okładce albumu. Oni też nalegali, by na płycie znalazły się ckliwe ballady; miały utrwalić romantyczny wizerunek Rusha i spowodować lepszą sprzedaż albumu. Absurdalny pomysł nie do końca spodobał się muzykom, na szczęście dogadano się i w tej kwestii. Debiutancki album ukazał się dokładnie 21 lipca 1971 roku gorąco przyjęty przez japońskich fanów i tamtejszych krytyków.

Front okładki „Too Much” (1971).

Longplay „Too Much” zawiera siedem kompozycji, w których dominuje ciężkie, nieco bluesujące granie z chwytliwymi gitarowymi riffami przeplatane spokojniejszymi momentami zahaczające o prog rockowe klimaty. Całość rozpoczyna się monstrualnym „Grease It Out” z typowym dla Black Sabbath riffem i świetnym wokalem – może nie na miarę Roberta Planta, ale… Gitara prowadząca doskonale współpracuje z ciężką sekcją rytmiczną nadając całości ciemnego, „ołowianego” brzmienia. Mile zaskakuje czysta, klarowna produkcja, za którą stali sami muzycy. Szacun! Przejrzyste granie gdzie doskonale słychać każdy dźwięk, każdy instrument – ja to uwielbiam… Pierwsze dźwięki drugiego nagrania „Love That Binds Me” są dziwnie znajome. Tak przecież zaczyna się nieśmiertelne „Since I’ve Been Lovin’ You” Led Zeppelin! Nie jest to jednak ich cover. Tuż po słowach “Working from early in the morning till late at night everyday…” („ Codziennie pracuję od samego rana do późnych godzin nocnych… ”) grupa zaczyna grać swojego autorskiego, klimatycznego bluesa. Pięknego i do bólu przejmującego. Bluesa,  który nigdy nie powinien się kończyć lecz trwać i trwać… Nawiasem mówiąc podobny klimat wyczarowali Teksańczycy z ZZ Top cztery lata później w „Blue Jean Blues” na płycie „Fandango”. Choćby dla tego nagrania warto mieć tę płytę! A to jeszcze nie wszystko… „Love Is You” łączy ze sobą ciężkie, mroczne brzmienie sabbathowego „Evil Woman” z melodyką „Don’t Play Me With Me Games” zespołu… Smokie. Gdyby numer ten nagrali Spooky Tooth, lub Led Zeppelin byłby to absolutny kanon hard rocka! Pierwszą stronę oryginalnej płyty zamyka ballada „Reminiscence”. Jedna z najpiękniejszych jaka powstała w 1971 roku! Autentyczny łamacz serc (nie tylko tych niewieścich) zaśpiewana dramatycznie zbolałym głosem przez wokalistę i z wielkim uczuciem zagrana unisono na gitarze przez Junio Nakaharę w stylu starego, dobrego Wishbone Ash. Mimo, że płytę mam od lat, dreszcze przechodzą po mnie jak przy pierwszym przesłuchaniu. To największa rekomendacja jaką mogę wystawić.

Tył okładki kompaktowej reedycji Black Rose Records (2000)

Pewną niespodzianką w tym zestawie wydawać się może nagranie „I Shall Be Released” oryginalnie skomponowane przez… Boba Dylana w 1967 roku, choć wydane dopiero w listopadzie 1971 (album „Bob Dylan’s Greatest Hits Vol. II”).  Cała piosenka to alegoria. Jej treścią są marzenia senne bohatera-więźnia, który śni o uwolnieniu przez akt łaski, amnestię lub nawet ucieczkę. Podejrzewam, że była ona z góry narzucona przez szefów  Atlantic i to jeden z kompromisów na jakie zespół musiał się zgodzić podczas sesji nagraniowej. Choć klimat muzyki country przewija się tu za sprawą fortepianu, akustycznej gitary i gitary slide, aborcja na muzykę z Nashville została zażegnana. Tym samym próba stworzenia stylu Nipponashville spaliła (na szczęście!) na panewce. I choć uwielbiam Dylana jako artystę, wersję w wykonaniu TOO MUCH uważam za jedną z najlepszych jaką udało mi się w życiu usłyszeć… Za sprawą kolejnego nagrania, „Gonna Take You” wszystko wraca na właściwe tory. Wysunięty do przodu pulsujący bas, punktująca perkusja i gitarowe zagrywki oparte na prostych, nieskomplikowanych riffach pchają do przodu lokomotywę z napisem „ciężki rock”. Pod taką „ciuchcię” od zawsze podczepiam się i to z ogromną radością… Prawdziwe magnum opus zespół zostawił na sam koniec. „Song For My Lady (No I Found)” to jedna z tych wielkich muzycznych rzeczy powstałych w latach 70-tych! Epicki, ponadczasowy utwór na miarę „Epitaph” i „In The Wake Of Poseidon”. Nutki utkane fletem, przeplatane akustyczną gitarą i melotronem, z cudownie kojącym wokalem Rusha opowiadającym przepiękną historię.  Z orkiestrowymi aranżacjami i smyczkami, z mega-partiami fortepianowymi a la Michel Legrand zrealizowanymi przez samego  Isao Tomitę, Dwanaście minut muzyki, a zostaje w sercu na lata..!

Po tak niesamowitym debiucie płytowym wydawało się, że zespół pójdzie za ciosem, ruszy w trasę, nagra kolejną płytę. Niestety, tuż po wydaniu albumu TOO MUCH został rozwiązany…

Rok po rozpadzie grupy Juni Rush wydał singla „Together/ She’s My Lady” z Allanem Merrillem (bg) i Yuji Haradą (dr) wyprodukowanym przez Miki Curtisa (wszyscy z zespołu Samurai).  Jest to wyjątkowo rzadki singiel wydany przez nowo powstałą, dziś już legendarną wytwórnię Mushroom osiągający cenę ponad 100 $. Jak na małą płytkę  kwota wcale nie mała.  Dodam, że oryginalny winyl „Too Much” jest dużo droższy, wyceniany przez kolekcjonerów na 2000 (słownie: dwa tysiące) dolarów! Cóż, tak kosztują rarytasy… Po wydaniu singla, który przeszedł bez echa Juni stoczył się w otchłań alkoholu i narkotyków, co ostatecznie doprowadziło go do życia w nędzy w slumsach na obrzeżach Kobe. Co stało się z pozostałymi muzykami, tego nie udało mi się ustalić…

GOLEM „Orion Awakes” (1976?)

Wokół zespołu GOLEM i płyty „Orion Awakes” narosło ostatnio wiele nieprawdopodobnych historii i jeszcze więcej plotek, które na dobre rozgrzały fanów starego rocka kwestionujących oryginalność albumu. Fakt, historia powstania płyty zawiera sporo luk i „czarnych dziur”, więc proszę się nie dziwić jeśli w niniejszym opisie kilka razy pojawią słowa typu „być może”, „prawdopodobnie”.  Nie mniej jedno jest pewne. Tajemnica wokół „Orion Awakes” zwiększa jej muzyczną fascynację. Co do tego nie ma żadnej wątpliwości!

Wspomnienia z tamtych czasów są mgliste, ale wszystkie dowody prowadzą do przekonania, że cały muzyczny materiał został nagrany w latach 1972-1973 przez znanych niemieckich muzyków z kręgu krautrocka, którzy ukryli się pod pseudonimami. Alan Freeman, autor encyklopedii krautrocka „The Crack In The Cosmic Egg ” spekuluje, że członkowie Dzyan, Birth Control, Baba Yaga i Twenty Sixty Six And Then mogli być w to zamieszani. Czy była to fucha po godzinach robiona dla zabawy, czy też chęć wydania albumu z niekomercyjną muzyką – tego już się pewnie nie dowiemy. Jest też wielce prawdopodobne, że ci sami muzycy nagrywali pod innymi nazwami: Pyramid, The Nazgul, Temple, Galactic Explores, Cozmic Corridors, które w mikroskopijnych nakładach 20-25 sztuk(!) wydawała  enigmatyczna wytwórnia Pyramid Records. Żadne z tych płyt nigdy nie znalazły się w ogólnych punktach sprzedaży. Wszystkie trafiały do galerii artystycznych w Kolonii, gdzie były odtwarzane podczas wystaw i wernisaży, a potem rozdawane jako gadżety dla przyjaciół i znajomych.

Producentem nagrań był Toby Robinson (na płycie pojawia się pod ksywką Genius P. Orridge), który w tym czasie pracował jako drugi inżynier w słynnym studiu Dietera Dierksa w Kolonii. Czarne krążki  GOLEM zapakowane w srebrne foliowe koperty z labelem wytwórni Pyramid trafiły do kolońskich galerii prawdopodobnie w 1976 roku. Dwadzieścia lat później oryginalne taśmy-matki Robinson przywiózł do Londynu, gdzie w Moat Studios zostały poddane remasteringowi. Oczyszczone nagrania z nową okładką zaprojektowaną przez Sandrę Glenwright zostały wydane pod tytułem „Orion Awakes” przez wytwórnię Toby Robinsona Psi-Fi w 1996 roku.

Golem „Orion Awakes”.

Album „Orion Awakes” zawiera pięć absolutnie fantastycznych, w pełni instrumentalnych, improwizowanych kompozycji spod znaku ciężkiego kosmicznego rocka opartych na brzmieniu syntezatorów, organów, ostrych gitar a la Hendrix i potężnej sekcji rytmicznej. Ta porywająca muzyka w stylu Hawkwind, psychodelicznych Pink Floyd i niemieckich tuzów krautrocka jak Ash Ra Temple, Neu!, Agitation Free, Gila, potrafi całkowicie przenieść zmysły w niezwykłą podróż. Siedząc wygodnie w fotelu możemy zbliżyć się do gwiazd, lewitować, poczuć otchłań Kosmosu. Ale możemy też ten 5-częściowy album potraktować jako metaforę duchowego i psychologicznego rozwoju mitycznego bohatera (Golema?). Nagrania zasadniczo reprezentują jego podróż, czyli coś co amerykański mitolog Joseph Campbell nazwał „monomitem”. Campbell argumentował, że mityczne wzorce przenosiły się na współczesne życie, a jego monomitowy schemat samoregresji zawiera etapy Odejścia, Wtajemniczenia, spotkania z Boskością (lub Wszechwiedzącą Obecnością) i Powrotu. Pobieżne spojrzenie na tytuły utworów potwierdza, że ​​„Orion Awakes” reprezentuje podobne psychodeliczne lub duchowe doświadczenie.

Wewnętrzna strona okładki

Utwór tytułowy, „Orion Awakes” rozpoczyna tę mroczną podróż niepewnie i złowieszczo z opóźnionymi, rozdygotanymi dźwiękami gitary, a następnie powoli rozkwita w lśniące barwy, pełne gęstych, psychodelicznych, wirujących jak galaktyki pasaży organowych wspomagane efektownym bębnieniem. Ta muzyka nie potrzebuje wokalu. Wgniata w fotel, wsysa w środek jądra czasoprzestrzeni Kosmosu. Tak też wyobrażam sobie instrumentalną wersję mojej ukochanej płyty Hawkwind z 1975 roku, „Warior On The Edge Of Time”. Odleciałem… Podobne odczucia mam przy „Stellar Launch”. Kontemplacyjna przestrzeń meandruje z groźną, subtelną gitarą z użyciem wah wah i delikatnym westchnieniem Melotronu. Stopniowo wszystko napędza się jak pod działaniem potężnej siły grawitacyjnej i wznosi sięgając w kulminacyjnym momencie wyżyn kosmicznego chaosu… Trafnie zatytułowany „Godhead Dance” ma chwytliwą melodię, która sprawia, że nie mogę się opanować. Nogami wybijam rytm, zaś palce wściekle bębnią po stole. I to wszystko w czasie, gdy piszę te słowa. Ten oszałamiający i nie do zatrzymania kawałek trwający sześć i pół minuty napędza karkołomna jazda kapitalnej,  hendrixowskiej gitary wyczarowując przed oczami absurdalne kształty jak w Matrixie. Przestrzegam przed słuchaniem w czasie spożywania mocnych trunków tudzież innych używek- robi spustoszenie. Nie tylko w mózgu… Z kolei 14-minutowy „Jupiter & Beyond” to potężne jamowe granie, w którym psychodelię wymieszano z jazzem, funkiem i bluesem. Bardzo dużo tu przestrzeni, swobody i muzycznej wolności z użyciem syntezatorowych efektów. W tej jeździe szalenie podobają mi się gitary. Są naprawdę fajne. To tak, jakby powoli wbijać gwóźdź w drewnianą belkę i zwiększać siłę z każdym kolejnym uderzeniem, aż całkowicie zanurzy się w drewnie… Niesamowity „The Returning” kroczy jak, nomen omen, Golem na swych ciężkich i ogromnych nogach zmierzając nieuchronnie do finału. Potężne bębny z gderliwymi gitarami i mocnym basem brzmią nieziemsko i tak jakoś… zimno, wręcz lodowato. Gdyby to była brytyjska formacja, a nie krautrockowy zespół powiedziałbym, że „The Returning” jest zapowiedzią nadejścia ery Joy Division z okresu „Closer”. W tym miejscu zawsze mam dreszcze.

Bez wątpienia GOLEM ze swą płytą „Orion Awakes” jest czymś wyjątkowym w historii niemieckiego prog rocka ukazując jego najlepsze wzorce. Nawet gdyby okazało się, że była to mistyfikacja (w co nie wierzę, bo po co i komu miałaby służyć?) muzyka jest tu najważniejsza. A ta jest po prostu WSPANIAŁA! I jako taka obroni się po wsze czasy!

Z kronikarskiego obowiązku podam, że w nagraniu płyty udział wzięli: Willi Berghoff (gitary), Manfred Hof (organy i melotron), Mungo (bas), Joachim Bohne (perkusja) i gościnnie Rolf Föller (gitara). Wszystkie personalia to pseudonimy, więc traktujmy je z przymrużeniem oka…

 

BOKAJ RETSIEM „Psychodelic Underground” (1969)

Kiedy po raz pierwszy zetknąłem się z nazwą BOKAJ RETSIEM brzmiało mi to bardzo po bałkańsku. Byłem święcie przekonany, że mam do czynienia z jakąś zapomnianą kapelą z byłej Jugosławii. Tymczasem okazało się, że grupa pochodziła z Niemiec, a jej nazwa czytana wspak (Meister Jakob) okazuje się być tytułem tradycyjnej niemieckiej piosenki dziecięcej (znamy ją pod tytułem „Panie Janie”).

Rainer Degner, gitarzysta grający w latach 60-tych w popularnych grupach rytmicznych The Rattles i German Bonds od dzieciństwa kochał tę prostą piosenkę. Nie dziwi więc pomysł na nazwę zespołu, który utworzył pod koniec 1967 roku. Zresztą trudno mówić tu o zespole – w założeniu miał to być studyjny projekt realizowany z anonimowymi muzykami sesyjnymi.

Jego historia jest dość niejasna i dziś już raczej nie do odtworzenia. Wiadomo na pewno, że do tego przedsięwzięcia nieoczekiwanie w 1968 roku zaangażowali się dawni znajomi Degnera z czasów German Bonds – klawiszowiec Peter Hecht i basista Dieter Horn (późniejsi członkowie formacji Lucifer’s Friend). Kto zaś zasiadł za perkusją, tego na sto procent nie wiemy. Jedne źródła podają, że był nim młody, utalentowany perkusista sesyjny Noam Hazeid Halevi. Inne optują za byłym muzykiem The Rattles, Peterem Beckerem, którego Degner ponoć ściągnął do studia w ostatniej chwili. Może być i tak, że obaj panowie uczestniczyli w sesjach nagraniowych,… Kwestii tej nie wyjaśnia też jedyna kompaktowa reedycja albumu z 2000 roku amerykańskiej wytwórni Gear Fab (wydawca w ogóle nie pokusił się o podanie składu zespołu). Pewne natomiast jest, że duża płyta zatytułowana „Psychodelic Underground” ukazała się w styczniu 1969 roku, wydana przez małą niezależną firmę Fass.

Front okładki „Psychodelic Undreground” (1969).

Ten krótki album trwający zaledwie 32 minuty i 47 sekund zawiera jedenaście nagrań; pięć z nich pełniąc funkcję łączników pomiędzy utworami nie przekracza minuty, z czego cztery mają w swym tytule słowo „Bokaj”. Można powiedzieć, że są one muzycznymi wariacjami na temat wspomnianej wyżej dziecięcej piosenki. Najbardziej zbliżona do oryginału jest „Bokaj Clasic” zagrana na akustycznej gitarze.

Całość zaczyna się od kapitalnego „So Bad” będący luźną przeróbką znanego hitu The Animals „Don’t Let Me Be Misunderstood”. Nie jest to jednak typowy cover. Główna melodia buduje szkielet dla znakomitej improwizacji zespołu zdominowanej przez ciężką, opartą na przesterach gitarze Degnera w stylu Iron Butterfly i Hendrixa, oraz fantastycznych wirujących organach. Biorąc pod uwagę fakt, że nagranie zostało zrealizowane w 1968 roku do dziś robi piorunujące wrażenie..! Przepiękna, psychodeliczna ballada „It’s Over” brzmi jak kawałek z Zachodniego Wybrzeża. Dramatyczny śpiew lidera, wokalne harmonie podparte łkającą gitarą i wyrazistą sekcją rytmiczną powodują u mnie ciary na plecach. A przecież podobnych kawałków z tamtej epoki znam dziesiątki… Jak bardzo kontrastuje z nim „Only A Child”. Nie ma tu ani jednej nuty, jest za to upiorny warkot broni maszynowej, która wypruwa z siebie pociski, słyszymy huk bomb i dramatyczny krzyk dziecka wołający „Mama, mama!” po czym wszystko nagle cichnie. Nie dziwi, że następujący tuż po nim instrumentalny „Sad Bokaj” jest bardzo nostalgiczną, smutną wersją piosenki „Panie Janie”… Z kolei „I’m So Afraid” sięga po zupełnie inne klimaty. Na czoło wysuwa się gitarowy fuzz w stylu Hendrixa, choć Degner swobodnie i z wielką łatwością przechodzi w krainę bluesa, jazz fusion i rhythm’n’bluesa. Warto podążać za jego długą, rozmytą gitarową solówką albowiem muzyk ukrył tu wiele smaczków, a ich odkrywanie to cała przyjemność. Ważną rolę odgrywają tu bajeczne organy Hammonda nadając  kompozycji ciężkiego i mocarnego brzmienia.

Tył okładki.

„Bokaj Retsiem” to wzorcowy przykład mariażu psychodelii i rodzącego wówczas krautrocka. Pierwsze 40 sekund muzyki zapowiada improwizowane granie. Atakujący Hammond  daje kopa i zmienia brzmienie, a zniekształcony wokal okazał się niezwykle trafnym, choć jak na tamte czasy dość ryzykownym pomysłem. Wszystko to. w połączeniu z „pływającą” sekcją przyniosło rewelacyjny efekt. Śmiem twierdzić, że to autentyczny i raczej mało znany klejnot pokazujący jak hartował się niemiecki prog rock… Zaraz potem mamy półminutowy przerywnik w rytmie bossa novy („Bossa Bokaj”)  Lekki, orientalny akcent, oraz gitara z użyciem efektu wah wah przewija się się przez „Pill”. Tytuł utworu nie jest hołdem dla tabletek antykoncepcyjnej (birth control pills), a przestrogą przed zupełnie innym zagrożeniem. „Tylko mała pigułka i to wszystko, czego potrzebujesz, aby zabić swoje życie” –  śpiewa wokalista. Chodzi rzecz jasna o narkotyki, które wcale nie przyspieszają rozwój umysłu, jak myśleli młodzi ludzie. Ich zażywanie kończy się fatalnymi skutkami…  Płytę zamyka świetny pod względem kompozycji blues „Drifting” ze świetnym Hammondem jako instrumentem dominującym. Pod sam koniec nagrania pojawia się recytatyw przypominający kanclerza Niemiec z okresu II Wojny Światowej, który filozofuje na temat wyższości rasy niemieckich… krów. Szkoda, że tak piękny blues został wyciszony, bo mógłby trwać i trwać…

Label oryginalnego longplaya wytwórni Fass.

„Psychedelic Underground” to album ukazujący  historyczne przejście z psychodelii do rodzącego się krautrocka prezentujący nadchodzące czasy eksperymentów z dźwiękiem i brzmieniem. Tych ostatnich jest tu co prawda jeszcze mało, ale wrota muzycznej percepcji zostały uchylone. Dziś uznaje się, że to jeden z najlepszych niemieckich albumów późnych lat 60-tych XX wieku. Doskonała uczta dla miłośników muzyki spod znaku Iron Butterfly, Hendrixa, Vanilla Fudge… W epoce wytłoczony w ilości 500 sztuk dziś jest absolutnym „białym krukiem” czarnego krążka osiągając na giełdach płytowych astronomiczne ceny. Polecam!