Pochodzący z Haverhill w stanie Massachusetts kwartet EUCLID był kamieniem węgielnym tworząc podstawę fundamentu, na której oparł się amerykański hard rocka na początku lat 70-tych. W Europie zupełnie nieznany, po drugiej stronie Atlantyku mający status zespołu kultowego. Grupę utworzyli bracia Leavitt: Jay (dr) i Gary (g. voc) wcześniej kierujący zespołem The Cobras. Co ciekawe, w 5-cio osobowym składzie The Cobras znalazło się też miejsce dla ich siostry Holly (Jay i Holly byli bliźniakami). W 1966 roku nagrali najbardziej niesamowitego singla w historii garage rocka. Mała płytka „I Wanna Be Your Love/Instant Heartache” od dziesięcioleci budzi podziw szczególnie za maniakalny wokal i jadowitą gitarę. Jeden z ówczesnych recenzentów napisał wręcz: „Rodzice chrońcie swe córki przed tym nagraniem. Inaczej zbyt szybko stracą swą niewinność”.
Oprócz braci Leavitt w zespole EUCLID znaleźli się: Ralph Mazzota (g. voc) i pochodzący z dalekiej Rygi (Łotwa) Maris (bg). Wywodząc się z różnych środowisk muzycznych byli doświadczonymi muzykami. O braciach Leavitt już wspominałem. Z kolei Ralph Mazzota grał z powodzeniem w psychodelicznej grupie Lazy Smoke, a bardzo elegancko poruszający się po scenie i do tego świetny basista Maris występował z garażowym The Ones. Wpływy jakie przynieśli ze sobą zaowocowały muzycznym konglomeratem, który sprawił, że jedną nogą byli jeszcze w latach 60-tych (psychodelia), ale drugą pewnie postawili w lata 70-te (hard rock).
EUCLID został zauważony przez łowcę talentów i właściciela firmy fonograficznej Flying Dutchman Productions Amsterdam Records, Boba Thiele, który od ręki podpisał z muzykami kontrakt. Jay Leavitt: „Flying Dutchman było w zasadzie wytwórnią jazzową. Pomyślałem wówczas: „O co im do diabła chodzi? My nie gramy jazzu…” Skoro jednak nadarzyła się okazja, grzechem było odmówić.” Sesje odbyły się w studiach Fleetwood Records w Revere, gdzie nagrywały lokalne grupy z Massachusetts. Bob Thiele do produkcji płyty zaangażował legendarnego producenta Bobby Herne’a. Album pod tytułem „Heavy Equipment” z okładką zaprojektowaną przez Boba Flynna ukazał się na początku 1970 roku.
Najfajniejszych rzeczą na tym albumie jest jego spójność, co w przypadku odmiennych zainteresowań muzycznych całej czwórki nie wydawało się tak oczywiste. EUCLID to esencja tego, co było wówczas najlepsze, a więc surowy, drapieżny, wysokoenergetyczny garage rock zmieszany z psychodelią, któremu towarzyszyły równie niesamowite, krystaliczne harmonie wokalne skompensowane brutalnym, męskim śpiewem w stylu „jeńców nie bierzemy”. Te elementy w połączeniu z ciężkim brzmieniem przyniosły doskonały efekt w postaci heavy rockowego albumu – jednego z najlepszych jaki nagrano w Stanach w owych wczesnych latach 70-tych. Trzeba przyznać, że produkcja płyty jest na najwyższym poziomie. Ten album to bestia, a Bobby Herne odwalił kawał świetnej roboty.
Całość otwiera kompozycja podzielona na trzy części: „Shadows Of Life”, „On The Way” i „Bye, Bye Baby”. Część pierwsza, nazwę ją „A”, z miejsca atakuje mocarnym brzmieniem sekcji rytmicznej, a gitarowy riff napędzany testosteronem uderza z siłą przejeżdżającego przez drogę ciężkiego sprzętu budowlanego. Klimat rozjaśnia się nieco w części „B” gdzie grupa pokazuje swoją psychodeliczną stronę. Senna, oderwana od realiów atmosfera sączy się przez cztery i pół minuty nawiązując do Pink Floyd ery Barretta. Tempo jednak nie siada, utrzymuje się i rozwija do części „C” przywracając niszczycielską potęgę dwóch gitar prowadzących. Trwający w sumie 11 i pół minuty tryptyk to fenomenalne otwarcie pokazujące siłę całego zespołu. Można by pomyśleć, że ta „bestia”, ten „potwór” jest wyróżniającym się utworem, ale to co następuje dalej w żadnym wypadku nie zaniża poziomu. Najpierw rozkosz do maksimum, czyli „Gimme Some Lovin’ ” – ponadczasowy kawałek The Spencer Davis Group. Ta wersja jest z zupełnie innej stratosfery, brzmi jakby został skrojony przez The Jimi Hendrix Experience… W każdym bądź razie tutaj EUCLID nie bierze jeńców; wszyscy umierają. Jeśli jednak ktoś przeżył i tak zostanie zdeptany przez następny utwór. „First Time Last Time” miażdży beton i kruszy najtwardsze skały. A czyni to z godną podziwu swobodą i lekkością.
Magiczne dźwięki dziecięcej pozytywki, dzwony kościelne, taśma puszczona od tyłu i psychodeliczny groove z fajną grą na sitarze wprowadzają nas w nagranie „Lazy Livin’ „ zdecydowanie przypominający psychodelię poprzedniej dekady. I choć energia wciąż utrzymuje się w stanie nienaruszonym porusza się dużo wolniej przynosząc ukojenie. Niesamowite, że ten zespół naprawdę balansuje na granicy lat sześćdziesiątych i siedemdziesiątych pokazując przy tym, że to ich bawi. Dowód? Dwie kolejne, dość proste piosenki: „97 Days” i „She’s Gone”, które przy okazji są idealnym przykładem na to, jak psychodelia i garage rock miały wpływ na powstawanie wczesnego hard rocka. Z kolei „It’s All Over Now” z repertuaru The Rolling Stones nie pozostawia złudzeń – wciąż mamy do czynienia z zespołem o totalnie ciężkim brzmieniu i podobnie jak „Gimme Some Lovin’ ” jest z innej planety. Fantastyczny numer kończący znakomity album!
Grupa EUCLID przetrwała na muzycznej scenie jeszcze kilka lat. Być może jej kariera trwałaby dłużej, gdyby nie tragiczna śmierć Gary Leavitta. Muzyk zginął w wypadku motocyklowym w 1975 roku. Jay Leavitt ze swoją grupą Bluzberry Jam sporadycznie występuje w Haverhill do dziś. Pozostali muzycy porozjeżdżali się w różne strony i słuch o nich zaginął…