Skandynawskie klejnoty: CHARLIES, MOSES, NEON ROSE…

Na przełomie lat 60/70 w Finlandii działało kilka fenomenalnych zespołów takich jak np. Wigwam, Tasavallan Presidentti, Kalevala, czy Elonkorjuu. Nota bene płytę „Harvest Time” z 1972 roku tego ostatniego przez długie lata uważałem za najcięższy rockowy album nagrany w tym kraju. Do czasu, gdy dość przypadkowo trafiłem na krążek „Buttocks” kwintetu  CHARLIES.

Ten pochodzący z Lahti zespół, który działał w latach 1966-1975 od początku prowadzony był przez gitarzystę Eero Ravi i basistę Pitkä Lehtinena. Początkowo grali rhythm’n’ bluesa i popularne kawałki rock’n’rollowe, ale nowe postrzeganie muzyki przyszło jesienią 1967 roku po obejrzeniu koncertu Cream w Helsinkach. A potem przyszedł Led Zeppelin i to był już ten prawdziwy punkt zwrotny dla chłopaków z zespołu CHARLIES.

„Buttocks” wydany w 1970 roku przez małą wytwórnię Love Records był ich drugim albumem. Płytę nagrali na własny koszt w betonowej piwnicy dumnie nazywającej się Microvox-Studio w dwa dni! Mimo to efekt końcowy był oszałamiający. Mocne, dzikie gitary z wah wah, ryczący do bólu gardła wokal, mocarna sekcja rytmiczna określiły krążek „najbardziej odurzającym fińskim albumem lat 70-tych” bliski The Jimi Hendrix Experience, Ten Years After, Led Zeppelin… Ale jeśli ktoś myśli, że jest tu tylko „łupanka” to się zdziwi. Co prawda większość utworów wiruje wokół ciężkiego brzmienia, ale na płycie pojawiły się wyraźne elementy progresywne i blues rockowe. Są tu  partie na saksofonie, flecie i fortepianie brawurowo zagrane przez Igora Sidorowa. Mają one ten niepowtarzalny skandynawski klimat i charakter, który za każdym razem rozbraja mnie totalnie! Mnóstwo tu też rozmytych folkowych ekspansji, mocnych wokali, długich, bardzo swobodnych i elektryzujących gitarowych solówek z pełnym dynamiki doskonałym bębnieniem. Ten album uważany jest dziś za jedną z najrzadszych i najcenniejszych płyt winylowych z Finlandii osiągając niebotyczną cenę 2000 euro! I na koniec jeszcze jedna ciekawostka. Okładka płyty została skopiowana (bez zgody i wiedzy muzyków) z malowidła jakim przyozdobiony był van, którym zespół podróżował i przewoził sprzęt. Autorem rysunku był basista Pitkä Lehtinen; oryginalne wydanie longplaya nie zawierało informacji na ten temat, a Lehtinen nie otrzymał za nie wynagrodzenia…

W 1971 roku na skandynawskim rynku pojawiła się jedyna płyta tria MOSES zatytułowana „Changes”.

Trio powstało w 1969 roku w duńskim Esbjerg i od razu wypracowało własny styl – gryzący jak dym ciężki progresywny blues rock, który najlepiej doceniali słuchacze w ciasnej sali wypełnionej zapachem piwa i jointów z „fajnego tytoniu”. Nagrany w dwa dni album „Changes” został wydany przez niskobudżetową wytwórnię Spectator Music Production w ilości… 500 egzemplarzy! Chyba nie trzeba dodawać, że to kolejna ekstremalna rzadkość, nie do zobaczenia nawet na internetowych giełdach płytowych. Dzisiaj jego słuchanie to jak wchodzenie na przedmieścia tamtych czasów. Ma magię ciężkiego klasycznego tria z mocnymi kawałkami, długimi solówkami gitarowymi, dudniącym basem z wykorzystaniem… widelca(!) jak zrobił to Burke Shelley, świetnymi riffami w stylu Hendrixa i Cream i piekielnym bębnieniem. Tytułowa kompozycja jest ukłonem w stronę Black Sabbath, a w zasadzie rozszerzeniem tego, co Tony Iomi i spółka zrobili w takich utworach jak „The Wizard” i „Warning”. Z kolei „I’m Coming Home” to czysty Zeppelin; siedem minut słodkiej psychodelicznej melodii z godną uwagi rolą Sørena Højbjerga w gitarowych solówkach i basisty Jørgena Villadsena. Za to „Everything Is Changed” najbliższe jest temu, co Blue Cheer zrobił trzy lata wcześniej w „Summertime Blues”... W instrumentalnym „Beginning” popis na perkusji dał Henrik Laurvig, a jego gra (nie tylko w tym kawałku) kojarzy mi się z równie świetnym perkusistą Johnem Garnerem (Sir Lord Baltimore). Obu łączy coś jeszcze – byli głównymi wokalistami w swych zespołach. Następny, „Skæv”, to ciężki mocarny blues toczący się wolno jak walec drogowy z przytłaczającym brzmieniem gitary solowej i basu. Zaśpiewany w ojczystym języku dodało mu oryginalności; numer, który śmiało mógłby znaleźć się w repertuarze Cream… Zamykający płytę „Warning” jest ukłonem w stronę Grand Funk („Inside Looking Out”) i opowiada historię młodego człowieka, który wpadając w narkotyczny nałóg zmarnował sobie życie…

Album „Dream Of Glory And Pride” wydany przez Vertigo w 1974 roku był dziełem szwedzkiego zespołu NEON ROSE.

Grupa została założona w Sztokholmie w 1969 roku przez Rogera Holegårda (voc, g) i braci Mengarelli (g): Piero (g) i Benno (bg) pod nazwą Spider. Kiedy w 1973 roku do zespołu dołączył perkusista Stanley Larsson postanowiono zmienić nazwę, która miała być piękna jak ich muzyka, intrygująca i wpadająca w ucho – coś jak Iron Butterfly. Po naradach wybór padł na NEON ROSE. W październiku 1973 roku podpisali kontrakt z Vertigo, a już 30 listopada tego samego roku w sztokholmskim Decibel Studios rozpoczęli pracę nad debiutancką płytą. Bardzo ciekawą postacią w zespole był Stanley Larsson, najlepszy rockowy perkusista jakiego Szwecja kiedykolwiek miała. Jego idolem muzycznym był amerykański jazzowy perkusista Buddy Rich znany z doskonałej techniki  i niesamowitej prędkości. Na scenie Stanley Larsson przypominał szalonego Keitha Moona z The Who; w grę wkładał tyle energii, że opuszczał scenę podpierany przez technicznych. Po jednym z koncertów, w którym wymiotował odszedł z zespołu. Na szczęście absencja trwała ledwo kilka dni… Ten rewelacyjny moim zdaniem debiut zawiera siedem znakomicie wysmakowanych kompozycji nawiązujący do stylistyki Deep Purple, Wishbone Ash i Camel. Melodyjny hard rock oparty na świetnym instrumentalnym brzmieniu i soczystych gitarowych riffach ma liczne zmiany tempa i nawiązania do progresywnego rocka czyniąc z „Dream Of Glory And Pride” jedną z muzycznych pereł szwedzkiego rocka tamtych lat. I choć otwierającemu płytę nagraniu„Sensation” można zarzucić zbytnią komercję spod znaku glam rocka, to już taki „A Picture Of Me” z gitarowymi zagrywkami i solówkami a la  Budgie powoduje ciary, a siedem i pół minuty upływa jak mrugnięcie okiem. Po klasycznie ciężkim brzmieniowo „Love Rock” przychodzi czas na instrumentalne „Primo”. Fantastyczny kawałek zagrany na dwie gitary prowadzące, z ciągle zmieniającym się tempem i z czarującym, wysublimowanym nastrojem… „Let’s Go And That Boy” zaczyna się riffem podobnym z „Woman In Tokio” Deep Purple i na dobrą sprawę ten „purpurowy klimat” trwa do samego końca nagrania, co nie jest żadnym zarzutem… Początek „Julia’s Dream” z fletem, dźwiękami klawesynu i gitary akustycznej jako żywo kojarzy mi się z balladą Pink Floyd o podobnym tytule („Julia Dream”) z 1968 roku. Ale to tylko początek, bowiem uroczy, psychodeliczny klimat przechodzi w ciężkie progresywne granie z doskonałymi (po raz kolejny!) partiami gitar, świetnym wokalem i mocną sekcją rytmiczną. Cudo! Co ważne jeszcze jedno cudo dostajemy na samo zakończenie płyty. Mowa o tytułowej, 10-minutowej kompozycji „Dream Of Glory And Pride”, w której czuć ducha muzyki największych prog rockowych zespołów tamtej epoki… Do kompaktowej wersji dołączono sześć naprawdę świetnych bonusów z singli, sesji nagraniowej i koncertu. Doskonały dodatek do doskonałej płyty!