Teoria Wielkiego Wybuchu. BANG „Bullets. The First Four Albums Plus…” (1971-1973)

BANG, podobnie jak Sir Lord Baltimore, Captain Beyond, Dust, czy Armageddon należy do tych zespołów, o których przewrotnie mówi się, że są „mało znani, a wszyscy o nich słyszeli”. Nazwa zespołu została zainspirowana tytułem artykułu „The English Boom Is Over BANG!” jaki pojawił się w magazynie „Rolling Stone”  nawiązujący do inwazji brytyjskich zespołów na Amerykę. Tym samym początkową nazwę Magic Band zastąpiono krótkim i mocnym BANG.

Od lewej Tony Diorio, Frank Ferrara, Frankie Gilcken. (1971).

Zespół powstał w sierpniu 1969 roku w Filadelfii, dwa tygodnie po Woodstocku z inicjatywy dwóch 16-latków: gitarzysty Frankie Gilckena i basisty Franka Ferrary, do których dołączył perkusista Tony Diorio. Po miesiącach intensywnych prób zaczęło się pasmo koncertów w rodzinnym mieście, Kalifornii i innych stanach. Otwierali występy Deep Purple, Black Sabbath, Grand Funk… Na ich muzykę wpływ miały zespoły takie jak The Beatles, Cream, Hendrix i grupy z Zachodniego Wybrzeża: Mobby Grape, Grateful Dead… BANG, często nazywany odpowiedzią Ameryki na Black Sabbath działając do 1973 roku nagrał trzy duże płyty dla Capitol Records, które potem kryminalnie popadły w zapomnienie na długie lata. Czwarty, który według wszelkiej logiki powinien być ich płytowym debiutem został udostępniony dopiero w… 2004 roku! Sześć lat później Rise Above Relics udostępnił wszystkie te nagrania razem z bonusami w czteropłytowym, pięknie wydanym boxie „Bullets. The First Four Albums Plus…”, który przyjąłem (jak wielu innych fanów) z wielką i niekłamaną radością!

Bang „Bullets. The First Four Albums 1971-1973”

Przede wszystkim czapki z głów dla wytwórni Rise Above Relics za udostępnienie tych rockowych rarytasów z mrocznej i odległej przeszłości. Żółte, lakierowane pudełko zawiera kompaktowe płyty umieszczone w replikach rozkładanych jak w oryginale okładek plus 40-stronicową książeczkę z historią grupy, archiwalnymi zdjęciami i samoprzylepną naklejką.

Album „Death Of A Country” z okładką przedstawiającą zespół „wciągnięty” w lufę pistoletu został nagrany na początku 1971 roku w jednym podejściu w Criteria Studios w Miami na Florydzie jeszcze przed podpisaniem kontraktu z Capitol. Kierownictwo wytwórni uznało jednak, że zawarta na nim muzyka jest zbyt mroczna, surowa, za bardzo „konceptualna”, której nikt nie zrozumie i odłożyła go na półkę. Przeleżał na niej dokładnie 33 lata…

Dysk nr.1. Album „Death Of A Country” (1971)

Znakomicie nagrany i świetnie wyprodukowany według mnie to autentyczny  muzyczny klejnot. Co prawda jedną nogą jest jeszcze w post-psychodelicznej erze kończących się lat 60-tych, nie mniej był już doskonałym budulcem proto metalowego następcy. Otwiera go tytułowa, 10-minutowa heavy progresywna mini suita ze zmianami tempa, agresywnymi zagrywkami gitarowymi przeplatanymi gitarą akustyczną i ekologicznym przesłaniem w tekście. Już choćby dla tej kompozycji warto mieć tę płytę! Pozostałe nagrania nie odbiegają poziomem, mają swoje zalety i moc – szczególnie polecam „Certainly Meaningless” i „Future Song”. W końcówce tego ostatniego słychać wybuch bomby jądrowej zarejestrowany na wojskowym poligonie w Yucca Flats puszczony od tyłu.

Kiedy Capitol postanowił nie wydawać tego albumu dał muzykom dwa tygodnie na nagranie nowego materiału, który ukazał się jesienią tego samego 1971 roku. Przy okazji skorzystano z poprzedniego projektu graficznego tyle, że w lufie pistoletu zamiast muzyków pojawiła się nazwa zespołu będąca jednocześnie tytułem płyty. Oficjalnie to ten krążek uznaje się za płytowy debiut tria.

Dysk nr.2. Album „Bang” (1971)

Patrząc dziś z perspektywy czasu trzeba przyznać, że zespół miał olbrzymi potencjał. Jakkolwiek byśmy to nie nazwali: hard rock, proto-metal, czy heavy psychodelia, jedno jest pewne – ten album jest prawie tak dobry i ciężki jak „Master Of Reality” Black Sabbath wydany w tym samym roku. Różnica jest jedna: czas wyniósł Black Sabbath do statusu bogów, podczas gdy BANG pogrążył się w mroku. A szkoda, bo jest tu kilka prawdziwych metalowych kilerów i zaskakująco inteligentnych tematów. Choćby ten o chrześcijanach karmionych dzikimi zwierzętami na rzymskiej arenie w „Lions, Christians”, czy ten w piorunującym „The Queen” będący eposem o prostytutce specjalizującej się w perwersyjnych klientach… Na dodatek przy takich utworach jak bombastyczny „Future Shock”, „Come With Me”, „Redman”, czy „Questions” niemożliwe jest nie paść na kolana i nie walić głową w podłogę – nawet jeśli zrobi się to instynktownie. Jedną z rzeczy, które sprawiają, że album „Bang” jest tak świetny to wysoka, konsekwentna jakość wściekłego gitarowego riffu, gęstej perkusji, zapierającego dech w piersiach basu i głosu wokalisty brzmiący jak miks Ozzy’ego z Plantem, a w „Questions” jak sam Plant.

Tył okładki 4-płytowego boxu „Bullets…”

Niedługo po wydaniu „Bang” zespół opuścił perkusista Tony Dioro, który jednak nadal tworzył dla zespołu. Ponoć w jego odejściu maczali palce ludzie z Capitolu. W konsekwencji na kolejnym albumie „Mother/Bow To The King”, który ukazał się sześć miesięcy po płycie „Bang” (dokładnie 1 listopada 1972 roku) zagrało… dwóch perkusistów. Bruce Gary z Knack bębnił w „Keep On” i „Idealist Realist” zamykających stronę „A” oryginalnego winyla, w pozostałych słyszymy Durisa Maxwella z grupy Skylark…

Dysk 3. Album „Mother/Bow To The King” (1972)

Krytycy narzekali, że album nie był tak dobry jak poprzedni, z czym nie do końca się zgadzam. Co prawda druga strona jest odrobinę lżejsza i momentami zwraca się w stronę melodyjnego glam rocka w stylu Sweet („No Sugar Tonight”), ale co najmniej pięć/sześć z ośmiu zamieszczonych tu nagrań trzymają poziom poprzednika. „Mother” zaczyna się od łagodnego kołysania, ale potem nabiera rozpędu pokazując ostre pazurki; „Humble”przechodzi w gęstą jak ołów, hard rockową atmosferę plując i warcząc przez cały czas przypominając mi Grand Funk; „Kep On”, mocny hard rockowy klejnot, podtrzymuje wysoki poziom – w głosie Franka Ferrary znów słychać złość i pasję; z kolei „Idealist Realist” to wzorcowy przykład ciężkiego rocka ze szponiastą, „przybrudzoną” gitarą: przy „Feel The Hurt” wymiękam czując te letnie koncerty na świeżym powietrzu w środku gorącego lata, a „Tomorrow” jedynie potwierdza jak dobry to był zespół.

Brak sukcesu komercyjnego powoduje nerwowe ruchy w wytwórni Capitol, która zwalnia dotychczasowego producenta stawiając na człowieka, który nie ma pojęcia o ciężkim rocku. Tym samym muzyka na albumie „Music” (1973) stała się bardziej popowa.

Dysk 4. Album „Music” (1973).

Pop rock dla takiego zespołu jak BANG w oczach ortodoksyjnych fanów jest okropnym stylem. Rozumiem jednak muzyków, którzy postawieni pod ścianą musieli pójść na ugodę, by wypełnić warunki kontraktu. Można zżymać się nad tym albumem do upadłego, zmieszać z błotem, opluwać, skopać, tyle, że tak naprawdę do niczego to nie prowadzi. Długo szukałem w nim pozytywów i na dobrą sprawę stwierdziłem, że jeśli ktoś gustuje w pop rockowych klimatach ten album może mu się spodobać. Ba! Znam kilka osób, które uważają go za… genialny (sic!). Pewnie nie trudno poddali się  urokowi tak słodkim piosenkom jak „Must Be Love” z harmoniami wokalnymi The Raspberries, którzy przypadkiem pojawili się w studio, słodkiej kołysance „Love Sonet” śpiewanej dla małej córeczki do snu, czy balladzie „Little Boy” z fortepianem na pierwszym planie i akustykiem w tle. Płytę tę omijałbym z daleka, gdyby nie bonus. Trzy nagrania: „Slow Down”, „Feels Nice” i „Make Me Pretty” pochodzą z singla (ostatniego) jakie trio nagrało dla Capitol. Absolutna petarda i kontynuacja tego, co BANG zaproponował na swym debiucie dwa lat wcześniej! I co, można było..?!