HURDY GURDY „Hurdy Gurdy” (1971).

HURDY GURDY wyłonił się z duńskiej grupy Peter Belli And Boom Boom Brothers (zwana też The BB Brothers) w czerwcu 1967 r. Gitarzysta Claus Bøhling, perkusista Jens Marqvard Otzen oraz brytyjski wokalista i basista Mac MacLeod rozstając się z Peterem Belli utworzyli power trio, które MacLeod dość przekornie nazwał HURDY GURDY. Przekornie, gdyż hurdy-gurdy to dawny strunowy instrument muzyczny u nas zwany lirą korbową pochodzący z XII wieku. Wykorzystują go chętnie do dziś współczesne zespoły folk rockowe. Nawiasem mówiąc Wernyhora w „Weselu” Wyspiańskiego też pojawia się z lirą korbową… Muzycznie trio inspirowało się grupą Cream jednak z wyraźnymi inklinacjami w stronę psychodelii…

Duńskie trio HURDY GURDY (1971).

Mózgiem zespołu był Mac MacLeod.  To dość ciekawa postać. Naprawdę na imię miał Keith i już od 1959 roku był częścią brytyjskiej sceny folkowo-bluesowej. Grał u boku Micka Softleya, koncertował z Johnem Renbournem, a z Maddy Prior (późniejszą wokalistką Steeleye Span) tworzył duet Mac & Maddy. W grze na gitarze akustycznej nie miał sobie równych budząc podziw, zachwyt i szacunek wielu ówczesnych folkowych gitarzystów. W 1962 roku został mentorem młodego szkockiego piosenkarza, autora tekstów i gitarzysty Donovana. Przyjaźń obu panów przetrwała do dziś.

Trio szturmem ruszyło na podbój Skandynawii. Ich koncerty, pełne improwizowanego, ciężkiego grania biły rekordy frekwencji. Występy przeciągały się niekiedy do sześciu godzin(!) choć były i takie, gdy nie czując między sobą chemii zwijali się po pół godzinie… Na początku 1968 roku po deportacji MacLeoda z Danii przenieśli się do Wielkiej Brytanii. W tym trudnym okresie z pomocą przyszedł im Donovan, który napisał piosenkę „Hurdy Gurdy Man”. Miał to być  bezinteresowny prezent dla Maca i jego nowego zespołu. Jednak po wysłuchaniu taśmy demo zmienił zdanie – wersja tria wydała mu się zbyt ciężka i zbyt agresywna. Wkrótce sam wydał ją na singlu w dużo łagodniejszej, bardziej akustycznej aranżacji. Piosenka stała się hitem, a Donovan zyskał rozgłos po obu stronach Atlantyku.

Podczas pobytu na Wyspach dokonali kilku studyjnych nagrań wyprodukowanych przez Chrisa White’a i Roda Argenta z The Zombies. Dwa z nich „Tick Tock Man” i „Lend Me Your Wings” ukazały się w 1970 roku na singlu wydanym przez małą duńską wytwórnię Spectator Records.

Front okładki jedynego singla „Tick Tack Man” (1971)
Tył okładki singla z  grafiką gitarzysty Clausa Bøhlinga.

Pierwszy z nich zaczyna się jak typowo folkowy numerem tamtych czasów z ładną akustyczną gitarą, który po minucie przeistacza się w psychodeliczne rockowe granie z agresywną „brzęczącą” gitarą. Z kolei „Lend Me Your Wings” to typowo ciężki rasowy blues rock spod znaku Cream ze sfuzzowaną „hendrixowską” gitarą, mocną sekcją rytmiczną i bardzo fajną harmonijką ustną. W sumie szkoda, że te nagrania nie znalazły się później na dużej płycie. Jak łatwo się domyślić singiel przeszedł na Wyspach niezauważony. Nie ma się czemu dziwić. Maleńka wytwórnia Spectator Records dysponowała skromniutkim budżetem finansowym, a większość płyt wydawano w bardzo niskich nakładach 300 – 500 sztuk. Aby obniżyć koszty większość okładek projektowali, rysowali i malowali sami muzycy. Dziś oryginalny singiel, prawie niemożliwy do znalezienia, jest jedną z najbardziej poszukiwanych małych płytek na świecie. Z tego, co udało mi się ustalić te dwa utwory plus „Neo Camel” pochodzące z tej samej sesji dostępne są jedynie w antologii zatytułowanej „Mac MacLeod The Incredible Musical Odyssey Of The Original Hurdy Gurdy Man”. I są to zarazem jedyne nagrania tria z MacLeodem w składzie…

Wkrótce po tym Otzen i Bøhling musieli wrócić do Danii ponieważ nie dostali pozwolenia na pracę od brytyjskiego Związku Muzyków. MacLeod, który w ojczyźnie księcia Hamleta traktowany był jako persona non grata pozostał w Anglii. Jego następcą został Torben Forne zatrudniony na początku 1971 roku, z którym grupa nagrała swój jedyny album „Hurdy Gurdy” wydany przez CBS jeszcze w tym samym roku. Tak jak w przypadku singla okładkę zaprojektował i wykonał Claus Bøhling.

Front okładki płyty :Hurdy Gurdy” (1971)

Gdyby usunąć przerwy między utworami ten album byłby jednym długim jam session, w którym dominuje ciężkie, blues rockowe granie podlane psychodelicznym sosem. I choć Ameryki Duńczycy nie odkryli (wszak tak grających zespołów było w tym czasie wiele), to za każdym razem słucham go z niekłamaną przyjemnością. Jedynym nagraniem, które wyłamuje się z obranej przez zespół konwencji jest „Peaceful Open Space” – prawdziwy kiler raga z dominującym brzmieniem sitaru umieszczony w środkowej części albumu. Ciekawe są też „Rock On” i „The Giant” z wpływami rocka progresywnego podrasowane świetnymi riffami gitarowymi z ciężkim fuzzem i wah wah. Trzeba przyznać, że cała płyta skrzy się od ostrych riffów jak rozgwieżdżone niebo w noc październikową… Instrumentalny „Tell Me Your Name” to wyższa szkoła jazdy bez trzymanki – muzyczny roller coaster wgniatający w fotel, po którym trudno się z niego wydostać. Na szczęście dla potencjalnych zawałowców „Babels Tower” łagodzi napięcie, a dźwięk bluesowej harmonijki uspokaja skołatane serce. Fantastyczny „Spaceman” z ciężkim, proto-metalowym i niesamowitym riffem przykuwa uwagę prostą i miłą melodią w stylu Free… Ośmiominutowy „Lost In The Jungle” to kapitalny, improwizowany jam. Od pierwszego taktu słychać, że muzycy uwielbiają tę formę muzykowania. Całość ciągnie się jak „Voodoo Child” Hendrixa, by na koniec swym spowolnionym tempem i precyzyjnym rytmem zastygnąć w naszych głowach jak  wulkaniczna magma… Płytę kończy przeszywający do szpiku kości „You Can’t Go Backwards” – zagrany z ogromną żarliwością cudowny blues autorstwa Richie St. Johna, angielskiego barda, który w latach 1965-1967 był ważną postacią duńskiej sceny folkowej. Lepszego zamknięcia albumu zespół HURDY GURDY nie mógł sobie wymyślić.

JASPER „Liberation” (1969); GOLIATH „Goliath” (1971).

Pochodzący z Sheffield 17-letni gitarzysta Steve Radford przyjechał do Londynu w 1967 roku i założył zespół Union Blues, w którym znaleźli się także Jon Taylor (gb), Nick Payn (voc, harmonica, flute) i Brian „Chico” Greenwood (dr). Chłopcy dość szybko zrozumieli, że boom brytyjskiego bluesa dobiega końca więc postanowili poszerzyć brzmienie rekrutując nowego muzyka. Klawiszowiec Alan Feldman dostał tę pracę nie tylko za swe umiejętności. Jego organy Farfisa typu compact były na tyle małe, że ​​bez problemu można było je transportować z miejsca na miejsce miejskimi autobusami i metrem. Cokolwiek większego wymagałoby zakupu furgonetki, a na to nie było ich stać. Zgodnie z duchem czasu postanowili zmienić nazwę by zdystansować się od „niemodnego” bluesa. Nazwę JASPER wymyślił Jon Taylor i tak zostało. W swej krótkiej działalności nagrali tylko jeden album wydany w 1969 roku przez Spark Records zatytułowany „Liberation”.

Jasper „Liberation” (1969)

Tych pięciu świetnych muzyków tworzyło mocny i bardzo zgrany kolektyw. Trudno zakwalifikować ich do jednego, konkretnego gatunku, gdyż operowali swobodną formą muzyczną z kombinacją różnych stylów, w których energia, podekscytowanie i młodość (średni wiek grupy to ledwie dwadzieścia lat) były ich atutami. Ponoć sam producent, Peter Eden (alias Alvin Springtime) gubił się w tym wszystkim nie do końca odczytując intencje zespołu. Zanim płyta ukazała się w sprzedaży JASPER już nie istniał. Muzycy zwabieni innymi lukratywnymi ofertami poszli swoimi drogami zupełnie nieświadomi, że nagrali ponadczasowy klasyk… Album zaczyna się od uroczego nagrania tytułowego. Kompozycja została pocięta na cztery części tworząc swego rodzaju leitmotive przybierający kwiecistą formę barokowego bolero przewijając się przez całą płytę. Mimo wszystko szkoda, że nie jest w jednym kawałku… Refleksyjne „Cutting Out” Donovana dalekie jest od oryginału; ciekawe połączenie cygańskich skrzypiec z bluesową harmonijką nadają tej akustycznej w oryginale balladzie całkiem nowy wymiar. Jazz rockowy „Shelagh” trwa niewiele ponad dwie minuty, a wbija się w pamięć jak gwóźdź w masło. Swych muzycznych korzeni zespół do końca jednak się nie wyparł. Mamy tu znakomite bluesowe kawałki takie jak „Ain’t No Peace” w stylu Johna Mayalla, czy blues rockowy „Confusion” pachnący Ten Years After. Do tego instrumentalna, sześciominutowa wersja „St. Louis Blues” W.C. Handy’ego z 1914 roku z piękną partią harmonijki ustnej, nie wspominając o autorskiej kompozycji Alana Feldmana „The Beard”, w której sam twórca popisał się znakomitą grą na organach budując klimat ocierający się o klasyczny numer Bokera T. & The MG’s „Green Onions”. Główną trakcją albumu pozostanie jednak rockowy gigant, siedmiominutowa psychodeliczna wersja „Baby Please Don’t Go” zagrana w baaardzo wolnym tempie…

Brytyjski GOLIATH pochodzący z Manchesteru jest jednym z nielicznych zespołów, o którym mówi się niewiele, albo i wcale. Pojawił się znikąd, nagrał jedną płytę i rozwiał się jak dym z niedopalonego papierosa…

Front okładki płyty „Goliath” (1971)

Im częściej słucham tego jedynego albumu wydanego na początku  1971 roku przez CBS, tym bardziej jestem zdziwiony, że nie został wówczas należycie doceniony. Łącząc w swej muzyce rock z jazzem i folkiem muzycy stworzyli niepowtarzalny proto-progresywny styl podkreślony intrygującym żeńskim wokalem Lindy Rothwell nie bez racji porównywalnym do Lindy Hole z Affinity. Duża dawka fletu (instrument wiodący na płycie!) i saksofonu tenorowego Josepha Rosbothama z fajną, momentami naprawdę ostrą gitarą Malcolma Grundy’ego wyczarowują mroczny, orientalny klimat zabarwiony brzmieniem Zachodniego Wybrzeża. Nie jest to prosta muzyka. Wymaga skupienia, uwagi i wchodzi najlepiej po kilkukrotnym przesłuchaniu. Nie mniej taki „Port & Lemon Lady” z dominującym fletem, czy „I Heard About A Friend” podszyty wibrafonem i słodkim śpiewem Lindy Rothwell to fajne popowo-rytmiczne kawałki… „No More Trash” miło kołysze bluesowym rytmem, zaś „Emerge, Breathe, Sunshine, Dandelion” podszyty jest lekkim, wschodnim akcentem. Zupełnie inny ciężar gatunkowy ma 10-minutowy, awangardowy „Hunter’s Song” łącząc free jazz z psychodelią końca lat 60-tych. Nie wiem, czy to nie najlepszy numer, chociaż mnie uwiodła zamykająca płytę znakomita wersja utworu brytyjskiego gitarzysty folkowego  Davey’a Grahama „Maajun (A Taste Of Tangier)” z lśniącym jak gwiezdny pył fletem i prześliczną wokalizą Lindy

Dla porządku dodam, że oprócz wymienionych osób w skład grupy wchodzili także John Williamson (bg) i Eric Eastman (dr). Krótko po wydaniu albumu Linda Rothwell doznała załamania nerwowego. I tak oto zespół, który swoją muzyczną wizją wyprzedzał o pół kroku konkurencję poszedł w rozsypkę…