JODY GRIND „One Step On” (1969); „Far Canal” (1970)

Główną postacią i liderem brytyjskiej grupy JODY GRIND był grający na instrumentach klawiszowych Tim Hinkley. W latach 1964-1966 był członkiem Bo Street Runners, w którym przez pewien czas na perkusji grał Mick Fleetwood, a po jego rozpadzie zasilił Chicago Line Blues Band. W 1968 roku na jego drodze stanął gitarzysta Ivan Zagni mający na swym koncie singla nagranego z grupą The News („The Entertainer”/ „I Count The Tears”) wydany przez Deccę w 1966 roku. Ambicje gitarzysty były dużo większe niż granie cudzych piosenek, co mogło się udać w kapeli The Continentals. Nie  udało się… Kiedy do tej dwójki dołączył perkusista Martin Harriman wspólnie założyli rockowy band. Trio początkowo nazwało się Nova, ale dość szybko zmienili nazwę na JODY GRIND kłaniając się tym samym amerykańskiemu pianiście jazzowemu Horace’owi Silvera, którego odkrył sam Stan Getz. Horace Silvera dwa lata wcześniej wydał płytę zatytułowaną nie inaczej jak właśnie „The Jody Grind„.

W kwietniu 1969 roku, kilka dni przed podpisaniem kontraktu z Transatlantic Records Martin Harriman opuścił zespół, a jego miejsce zajął Barry Wilson. W tym składzie weszli do studia nagraniowego i zarejestrowali materiał, nad którym czuwał producent płyty Hugh Murphy. To on namówił muzyków, by w sesji dodatkowo wziął udział basista Louis Cennamo, wówczas członek grupy Renaissance. Mimo, że Hinkley był zdania iż w składzie nie potrzebują basisty (sam pełnił tę rolę ze swymi organami podobnie jak Ray Manzarek w The Doors) propozycji nie odrzucił. I to był dobry krok, choć Cennamo zagrał na basie tylko w trzech utworach. Debiutancki album tria zatytułowany „One Step On” ukazał się w listopadzie jeszcze tego samego roku.

JODY GRIND. Płyta  „One Step On” (1969)

JODY GRIND zaprezentowało tutaj fantastyczną mieszankę dynamicznego, gitarowego rocka z ciężkim brzmieniem organów Hammonda w połączeniu z elementami bluesa, R’n’B i jazzu. Już otwierający płytę, 19-minutowy utwór tytułowy podzielony na cztery części, którego kulminacją jest cover The Rolling Stones „Paint In Black” (pomalowany bardziej psychodelicznymi tonami niż oryginał) zapiera dech w piersi! Brzmi jak bardziej szalona wersja tego, co robili The Web, Greenslade i Beggars Opera razem wzięci do kwadratu (śpiew Hinkleya nawet niewiele różni się od wokalu Martina Griffithsa). Kompozycja opiera się głównie na powolnym i urzekającym temacie z silną jazzową atmosferą przeplataną bombastycznymi partiami Hammonda i gitarą Zagniego, który gra solo przez pierwsze osiem minut bez trudu przechodząc od ciężkich acid rockowych riffów po rozpalone do czerwoności gitarowe orgie. Jego improwizacja jest przyjemna, a przy tym  niesamowicie wciągająca. Fantastyczne wstawki sekcji dętej  (szacun dla Davida Palmera za aranżacje, które wzbogaciły ogólne brzmienie) nadają szczególnego smaku tworząc smakowite efekty przypominające tak dobrze znane mi fragmenty z „Atom Heart Mother” Pink Floyd. Po tak niesamowitym wstępie wydawać by się mogło, że nic lepszego nas nie czeka. Tymczasem cztery kolejne, tym razem zdecydowanie krótsze nagrania trzymają poziom. Pierwszy z nich, hipnotyczny „Little Message” z nomen omen hipnotyzującym Hammondem, świetnym solem gitarowym wspieranym przez sekcję dętą, z olśniewającym dźwiękiem wspartym pomysłowymi liniami basu i śpiewem w wyższych rejestrach to naprawdę wyższa półka prog rocka w stylu The Nice i Briana Augera. Takie fajne, takie żywe i takie… vintage. Rany, jak mi się to podoba..! Przepiękna, poruszająca ballada „Night Today” w umiarkowanym i łagodnym tempie opiera się na wokalu, sekcji dętej i organów tym razem z zaskakująco miękkim, jazzowym solem Ivana Zagni. Mam wrażenie, że słucham jazz rockowej grupy Chase z gościnnym udziałem Dave’a Brubecka… Dwa ostatnie nagrania eksplorują zdecydowanie mocniejsze pokłady rocka. „USA” to tlący się ciężki blues wciąż wykorzystujący organowo-gitarowy dialog inspirowany hendrixowskim wokalem, zaś „Rock 'n’ Roll Man” jest rodzajem hołdu dla rockowych korzeni lat 50-tych nawiązujący do klasycznego rock and rolla „Johnny B. Good” Chucka Berry’ego…

Po wydaniu „One Step On” różnice muzyczne szybko doprowadziły do konfliktu między liderem zespołu Hinkleyem, a pozostałymi dwoma członkami. Tim Hinkley chciał iść w prostszym, być może bardziej komercyjnym kierunku podczas gdy pozostali dwaj chcieli dalej podążać ścieżką wytyczoną na debiutanckim albumie. W rezultacie lider znalazł się w podobnej sytuacji jak Vincent Crane z Atomic Rooster – miał nazwę, ale nie miał zespołu. Ta sytuacja na szczęście nie trwała długo. Osamotniony Hinkley namówił do współpracy perkusistę Pete’a Gavina i gitarzystę Bernie Hollanda, z którymi pół roku po debiucie wydał drugi album „Far Canal”.

Drugi album „Far Canal” (1970)

Sam tytuł jest dość enigmatyczny i na różne sposoby tłumaczony. Wielu twierdzi, że to zakamuflowany rodzaj przekleństwa, inni wskazują na nazwę fanzinu angielskiej drużyny piłkarskiej Plymouth Argyle założonej w 1886 roku. Nie ważne. Dużo ważniejsze wydaje się to, że na „Far Canal” zniknęły ciężkie aranżacje sekcji dętej przez co brzmienie stało się nieco łagodniejsze. Przynajmniej można by tak sądzić po pierwszych dźwiękach kompozycji „We’ve Had It”. Barokowa melodia grana w niezwykle emocjonalny sposób przez dwie gitary akustyczne po minucie i czterdziestu pięciu sekundach  wzbogacona przez organy, gitarę elektryczną i wokal Hinkleya błyszczy jak magiczny klejnot, ale już następny, „Bath Sister”, naładowany gitarowymi riffami i spadającymi jak wodospad organowymi kaskadami dźwięków to mięsisty, ciężki blues rock. Tyle, że to jedynie przystawka do dania głównego, którym jest zapierający dech w piersiach 7-minutowy „Jump Bed Jed”. Ten atomowy numer rozpoczyna rytmiczny riff gitarowy (czyż nie podobny do tego jaki Focus „powtórzył” dwa lata później w nagraniu „Sylvia”?), po którym trio zaczyna oszałamiając jam z kapitalną długą solówką gitarową i niesamowitą grą organów przechodząc od stylu Hendrixa w klimaty Atomic Rooster. Czasem zastanawiam się, jak by to brzmiało, gdyby pojawiły się tu dęte z debiutu..? Instrumentalny, mocno improwizowany „O Paradiso” z perkusyjnym solo (dyskusyjna przypadłość wielu płyt w tamtych czasach) ma wyraźne wpływy Santany, zaś „Plastic Shit” utrzymany jest w konwencji klasycznego rockowego power tria The Jimi Hendrix Experience… Dwuminutowy „Vegetable Oblivion” potraktować można jak muzyczny przerywnik przed kolejnym, fantastycznym nagraniem. Można uznać, że „Red Worms And Lice” umieszczony prawie na zakończenie płyty jest kulminacyjnym punktem albumu. Ta instrumentalna kompozycja z chwytliwym, niesamowitym  Hammondem, podwójną gitarą Bernie Hollanda szybującą jak orzeł na niebie i mocno pracującą perkusją uważana jest przez wielu za najlepsze co przydarzyło się  na tym albumie. I choć trudno z tą opinią się nie zgodzić, ja postawiłbym ją na równi z „Jump Bed Jed”… Ostatnie nagranie na płycie, „Ballad For Bridget”, wcale nie jest balladą a snującym się powłóczyście jazzowym numerem na fortepian z akompaniamentem popylającej perkusji i ciepłych akordów gitary. Tym samym Tim Hinkley puszcza do nas oko przypominając, że nieprzypadkowo nazwa tria została zapożyczona od tytułu płyty znakomitego pianisty jazzowego.

Po serii koncertów promujących album „Far Canal” m.in. w Belgii, Niemczech i Holandii zespół JODY GRIND rozwiązał się. Tim Hinkley na krótko związał się z rhythm and bluesową grupą Vinegar Joe, w której śpiewali Elkie Brooks i Robert Palmer (o posadę perkusisty bezskutecznie ubiegał się wówczas Phil Collins). W 1976 roku wziął udział w nagraniu płyty „Bloodletting” zespołu Boxer założonego przez Mike’a Patto i Ollie Halsalla, która została wydana dopiero trzy lata później po śmierci Patto. Tim Hinkley wkrótce po tym wyjechał do USA. Obecnie mieszka w Nashville.