Przywrócone do życia. GRACIOUS: „Gracious!” (1970); „This Is… Gracious!!” (1972).

Zespół GRACIOUS powstał w angielskim Esher w 1964 roku założony przez uczniów katolickiej szkoły grając popowe piosenki na szkolnych imprezach. Aby rozdrażnić pedagogów nazwali się Satan’s Disciples (Uczniowie Szatana). Od początku grupie przewodzili gitarzysta Alan Cowderoy i Paul „Sandy” Davis, który śpiewał i grał na perkusji. „Nazwę zaczerpnąłem od tytułu książki” – wspomina Alan. „Fakt, nazwa była kontrowersyjna i w tym wyprzedziliśmy Black Sabbath. Z oczywistych względów nasze szkolne występy zapowiadano jako The Disciples…” Skład zmieniał się wielokrotnie i na dobrą sprawę uformował się w 1968 roku gdy w Satan’s Disciples znaleźli się: klawiszowiec Martin Kitcat, basista Tim Wheatley i perkusista z konkurencyjnej grupy z Esher, Robert Lipson. Przyjęcie Lipsona pozwoliło Davisowi, jako głównemu wokaliście, stać się frontmanem zespołu.

Na początku byli pod wpływem popularnego wówczas na Wyspach białego bluesa, ale kiedy w 1968 roku pojechali w trasę z The Who odeszli od bluesowych korzeni. W londyńskim studio nagraniowym przy Denmark Street nagrali dziesięć kompozycji – ich producentem był późniejszy współtwórca rock opery „Jesus Christ Superstars” Tim Rice. Dwa z nich „Beautiful” i „Oh What A Lovely Rain” popowe i dość przeciętne ukazały się na singlu wydanym przez Polydor. Reszta pewnie do dziś leży gdzieś w archiwach pokryta kurzem. To wtedy zmienili nazwę na GRACIOUS wymyśloną przez ich menadżera Davida Bootha.

11 lipca 1969 roku zagrali w The Mistrale Club, w Beckenham, wówczas największym nocnym klubie w południowo-wschodnim Londynie. Wystąpili po King Crimson (Fripp w swoim dzienniku odnotował później „Było słabo, ale wiedzą kiedy klaskać.”). Zupełnie inaczej odebrali to chłopcy z GRACIOUS. Alan Cowderoy „Byli do bólu genialni; padliśmy z wrażenia nie byliśmy w stanie wyjść na scenę.” Występ Karmazynowego Króla okazał się dla nich punktem zwrotnym. „To zmieniło nasze życie.” – stwierdził później Lipson. „ A gdy Martin dostał melotron pod względem brzmienia staliśmy się innym zespołem.” 

Po powrocie z Niemiec nagrali album koncepcyjny „Seasons” oparty na „Czterech porach roku” Vivaldiego, który nigdy nie ujrzał światła dziennego. Nie stępiło to jednak ich ambicji i jeszcze tego samego roku podpisali kontrakt z wytwórnią Vertigo, a debiutancki album nagrany w londyńskich studiach Philipsa na Marble Arch ukazał się wiosną 1970 roku. Pomimo absurdalnie nudnej okładki (czyżby świadome nawiązanie do „Białego Albumu” Beatlesów?) w środku przyczaiła się naprawdę znakomita muzyka.

Okładka płyty „Gracious” (1971)

Longplay zawiera pięć rozbudowanych kompozycji w konwencji  rocka progresywnego opartego głównie na melotronie i gitarze z czarującymi melodiami. Nad całością unosi się magiczny, nieco psychodeliczny nastrój, a w tekstach dominują zagadnienia religijne (choć są sprytnie ironiczne), co niewątpliwie wiązało  się z ich katolickim wychowaniem.

Pierwsza strona wydaje się być wykładem na temat pojęcia Nieba i Piekła i o stylu życia doprowadzającego do jednego z tych miejsc (jeśli ktoś w to oczywiście wierzy). Wprowadzającym tematem jest Introduction” z harmoniami wokalnymi a la Gentle Giant, choć sam głos Alana Davisa bardziej kojarzy mi się z Howardem Werthem z Audience. Wśród instrumentów klawiszowych słychać fortepian i klawesyn. ale to porywające gitarowe solo w środkowej części daje kopa. W następnej części najważniejsze jest piękne „Heaven” (Niebo), w której wokalista już na początku pyta:Obiecujesz sobie, że nigdy nie będziesz niemiły? Czy masz czysty umysł? „. I od razu odpowiada: Bóg nigdy nie będzie próbował się dowiedzieć, czy zgrzeszyłeś.” Dzięki płynącemu motywowi melotronu i symfonicznemu brzmieniu ten piękny i niebiański utwór naprawdę zasługuje na swą nazwę. Ze zrozumiałych względów „Hell” (Piekło) musiał być w opozycji. Jest o wiele „brzydszy” i cięższy z bardzo zniekształconymi organami tworzącymi idealnie piekielną atmosferę. Prawie czuć zapach siarki!  Przypomina to King Crimson (choć bez matematycznej doskonałości Frippa), Arzachel i VDGG. Wodewilowy kankan w końcówce wprowadza dystans i humor Zappy. Jest luz,  zabawa, jest rock’n’roll. Czy przebywający tam wiedzą, że znajdują się w Piekle..? W sumie obie te kompozycje to maestria progresywnego rocka wczesnych lat 70-tych!

Druga strona zaczyna się od klasycznego utworu J.S. Bacha „Fugue In D-Minor”. Zagrany na klawesyn z towarzyszącą gitarą akustyczną tworzą barokowy klimat. Traktować powinno się go jako przerywnik przed fantastycznym epickim finałem. 17-minutowy „The Dream” łączy psychodelię, muzykę kameralną i jazz rockowe jamowanie. Mnóstwo tu zmian tempa i nastrojów – od pięknych symfonicznych pasaży po totalną dysharmonię. Na początku pojawia się fragmencik z „Sonaty Księżycowej” Beethovena, a w połowie beatlesowskie „Hey Jude” będące łącznikami dla uzyskania płynności. W sumie zespołowi udało się stworzyć niezwykle porywającą i ekscytującą muzykę. Ten czarujący album powinien poznać każdy fan prog rocka.

Pomimo pozytywnych recenzji płyta niestety sprzedawała się słabo. I choć już w styczniu 1971 roku zespół nagrał materiał na drugi longplay wytwórnia Vertigo wstrzymała jego wydanie. Zrobiła to rok później, gdy zespół już nie istniał. Szkoda, bo drugi krążek „This Is… Gracious!!” okazał się równie dobry jak poprzedni.

Front okładki albumu „This Is… Gracious” (1973)

Klejnotem tego albumu jest 21-minutowa suita „Super Nova” podzielona na cztery 4 części zajmująca pierwszą stronę albumu. Tak naprawdę miała pięć części, ale że nie mieściła się na winylu trzy i półminutowy „What’s Comes To Be” przeniesiono na stronę „B”. Niektóre kompaktowe reedycje co prawda zawierają pełną jej wersję, ale moim zdaniem  burzy to układ oryginalnego longplaya. Według Alana Cowderoya inspiracją do stworzenia suity były, wymyślone przez niego historie. Oto jedna z jej wersji.„Ostatni człowiek na Ziemi postanawia popełnić samobójstwo. Skacze z wieżowca, aby zakończyć swe cierpienie, gdy nagle, w połowie drogi słyszy dzwoniący telefon.” Taaa… faktycznie inspirujące.

Suita zaczyna się od kosmicznych efektów dźwiękowych z kołyszącym, floydowskim riffem gitarowym. Perkusyjny rytm z przyjemną gitarą i melotronem prowadzi do „Blood Red Sun”, w którym Davis pełnym napięcia głosem śpiewa: „Krwistoczerwone słońce, coś ty zrobiło? Niebo rozdarte ciepłem. Rzeki wysychają. Nie żyzna gleba, ale martwy horyzont patrzy na mnie zewsząd.” W dalszej części muzyka przechodzi przez wszystkie modulacje, zmiany tempa, eksperymenty i dźwiękowe efekty z powtarzającymi się motywami. Harmonie wokalne przeplatają się z ostrą gitarą i akustykiem. Do tego kapitalne bębny i fantastyczne partie Kitcata na elektrycznym pianinie, organach, ale przede wszystkim na melotronie, w którym zakochał się podczas koncertu King Crimson i stał się jednym z jego najbardziej bystrych użytkowników. Ostatnie trzy minuty to cudowny finał, w którym melotron i piękne organy dają ten moment, gdy na ciele pojawia się gęsia skórka…

Druga strona longplaya jest bardziej drapieżna, wręcz hard rockowa, choć wciąż opiera się na brzmieniu melotronu. „CBS” momentami brzmi jak Chicago z melodyjnymi improwizacjami, z rytmicznym latynoskim podkładem perkusji i ładnym solem na gitarze. Siła „Blue Skies Alibi” tkwi nie tylko w brzmieniu melotronu, ale też w płonącej gitarze Alana Cowderoya i szalonych pojedynkach między organami a perkusją. Całość przeplatana jest wolniejszymi fragmentami, w których Davis chrapliwym głosem śpiewa: „Pamiętałem, kiedy trzymałem ziarno prawdy,a  między jej palcami spadały łupiny młodości. Niebieskie niebo i alibi tworzą jej przebranie. Obudźcie śpiące myśli, które delikatnie wzdychają.” Jeśli wpływ King Crimson nie był do tej pory odczuwalny, to What’s Come To Be” z pewnością jest tu obecny. Ta piosenka z głębokim brzmieniem melotronu i dość apokaliptycznym tekstem zbliża się klimatem do słynnego „Epitaph”. Wskazówką, że kompozycja była częścią suity z pierwszej strony udowadnia słowo „supernova” w trzecim wersecie tekstu. Szkoda, że tego nagrania studyjnym inżynierom nie udało się „wkleić” w całość. Płytę zamyka na pozór prosta rockowy „Hold Me Down” zdradzający jednak progresywność grupy. Trudno nie cieszyć się tym nagraniem tym bardziej, że wokalnie jest to naprawdę świetna rzecz.

Obok albumu grupy Spring prawdopodobnie jest to najbardziej naszpikowany brzmieniem  melotronu progresywny album jaki słyszałem. Instrument jest wszech obecny i słyszalny  przez cały czas – czy to grając potężne riffy, czy po prostu malując dźwięki w tle.  Ten krążek (wraz z  debiutem) pozostaje jednym z najlepszych zapomnianych brytyjskich albumów progresywnego rocka początku lat 70-tych. Przynajmniej dla mnie.

GRACIOUS to była naprawdę ciekawa grupa, która łączyła ostrą, eksperymentalną rockową dynamikę King Crimson z zabawnym nastrojem progresywnej sceny Canterbury. Podobnie jak Jade Warrior, Black Widow, Patto, Gravy Train, Spring, Still Life, czy Beggars Opera, GRACIOUS należy do elitarnej grupy, której muzyka została ekshumowana i uznana za wystarczająco dobrą, by po latach ponownie przywrócić ją do żywych. Amen.