Subiektywna lista topowych zespołów wszech czasów z dwiema gitarami prowadzącymi. 

W składzie rockowego zespołu gitara jak żaden inny instrument wzbudza największe zainteresowanie, pożądanie i podziw, a solówki rozpalają emocje wywołując ekstazę u słuchaczy. Wirtuoz tego instrumentu często staje się „twarzą zespołu”, marką, jego znakiem rozpoznawczym. Jeśli powiemy Mark Knopfler od razu kojarzymy go z Dire Straits, co w przypadku dajmy na to basisty tej grupy, Johnie Illsleyu, takie oczywiste mogłoby już nie być. Każda kapela rockowa w swoim składzie zazwyczaj miała, lub ma doskonałego wioślarza, ale tylko nieliczni z nich byli wybitnymi graczami. Bywało że te, które takich miały zatrudniały dodatkowo jeszcze jednego, czasem dwóch, stwarzając nowe możliwości w zakresie harmonii i intensywności brzmienia. To podwojenie pozwalało z jednej strony upiększyć ton gitar i  popchnąć je na nowy poziom, z drugiej nadać muzyce większą złożoność i ekscytację. Strategię dwóch gitar stosowało wiele grup m.in. Judas Priest, Iron Maiden, czy Thin Lizzy choć wykorzystywały ich potencjał w mniej wyszukany, czysto „erudycyjny” sposób. Wyżyny największej maestrii w tym temacie osiągnęli nieliczni. Oto moja subiektywna lista osobista największych topowych zespołów wszech czasów z dwoma gitarzystami solowymi w składzie. Kolejność zespołów jest przypadkowa i  tak naprawdę nie ma tu żadnego znaczenia.

THE ALLMAN BROTHERS BAND (Duane Allman & Dickey Betts).

Żadna grupa nie opracowała możliwości podwójnego prowadzenia w bardziej zrównoważony, wręcz „naukowy” sposób niż The Allman Brothers Band. Podczas blisko półwiecza istnienia grupa skupiła się na długich, oceanicznych jamowych improwizacjach, dając każdemu gitarzyście przestrzeń do tworzenia katalogu dźwięków. Dialog między Duane’em Allmanem a Dickey Betts’em na debiutanckim albumie z 1969 roku wyznaczył szablon osiągając apoteozę dwa lata później na epickim, podwójnym wydawnictwie koncertowym „At Filmore East„. Trafiające w samo serce dźwięki latały pomiędzy gitarzystami tam i z powrotem przez cały album osiągając szczyt w 22-minutowym, znanym z debiutu, „Whipping Post”. Ta wersja zawiera szeroką gamę solówek przechodząc przez liczne zmiany tempa i szeroki wachlarz nastrojów. Duane Allman jako pierwszy wyśrubował energiczną solówkę tuż po pierwszym refrenie. Prawie pięć minut później pojawił się Betts. kontrastując z flotą Dueane’a rokokowym brzmieniem biegając po gryfie swymi sprawnymi i szalonymi palcami Dziesięć minut po rozpoczęciu utworu muzyka rozpływa się w zwiewną mgiełkę, którą Betts łagodzi jazzowym klimatem, by ostatecznie przekształcić się w psychodeliczny wrzask. Po piętnastu minutach obaj gitarzyści zjednoczyli siły wracając do oryginalnej konfiguracji zwrotka /refren, tuż po tym jak Dickey Betts w delikatny sposób uczynił aluzję do piosenki „Frère Jacques” (u nas znaną pod tytułem „Panie Janie”). Kiedy fale solówek złagodniały utwór  w końcówce zmienił się w marzycielskie katharsis.

Koncertową wersję „Whipping Post” nie łatwo było przyćmić, chociaż grupa zbliżyła się do niego w jeszcze dłuższym, ponad półgodzinnym kawałku „Mountain Jam” wydanym na kolejnej płycie „Eat A Peach”. Nad albumem zawisło ciężkie powietrze. Duane Allman zginął w wypadku motocyklowym trzy miesiące przed jego wydaniem. Na szczęście gitarzysta nagrał wystarczająco dużo, by pojawić się w niemal wszystkich utworach włączając w to ów epicki jam, który zajął dwie pełne strony podwójnego albumu. Dwaj gitarzyści nawiązali tu świetny kontakt zachowując przy tym swoje indywidualne style. Mimo to najbardziej wzruszająca i porywająca rozmowa między nimi pojawiła się w 5-minutowym utworze country „Blue Sky” napisanym przez Bettsa. Większość utworu to bitwa na solówki Każda z nich wydaje się najpiękniejszym przedłużeniem ich życia. Szczególnie wykwintne są przejście między solówkami – bezproblemowe, intuicyjne połączenie obu gitar. w jeden idealny organizm cementujący nierozerwalną ich więź. Po śmierci Allmana w zespole pojawiło się szereg innych konfiguracji z dwoma gitarzystami prowadzącymi, ale ostatnia, z wiernym Warrenem Haynes’em i boskim Dereckiem Truckiem jest godną kodą w historii zespołu.

DEREK AND THE DOMINOS (Eric Clapton & Duane Allman).

Latem 1970 roku, kiedy Eric Clapton sprowadził do Miami swój nowy zespół Derek And The Dominos na nagrania do  Criteria Studios w mieście pojawił się akurat zespół The Allman Brothers pracujący nad swą drugą płytą „Idlewild South”. Clapton, który cenił Duane’a odszukał go i wkrótce tworzyli nierozerwalną parę. Bratnia więź jaka wywiązała się pomiędzy gitarzystami zdefiniowała album „Layla And Other Assorted Love Song” – jedyny, na którym razem zagrali.

Muzycy wspólnie stworzyli odważny związek między ambicją brytyjskiego bluesa a duszą amerykańskiego południowego rocka. To połączenie było szczególnie wyraźne w kodzie utworu tytułowego. Nić porozumienia pomogła opracować im melodię tworząc odpowiednik łkającego dźwięku. Wzajemna inspiracja, braterstwo, równowaga w bogactwie form i talent zaowocowała stworzeniem najpiękniejszych perełek w ich karierze.  Empatia w podejściach stworzyła porywający warkocz riffów w „Bell Bottom Blues”, a w „Tell The Trouth” oddają się funkowi owijając go wokół beatu. Jednak nic nie może równać się z szaleństwem w ich grze w „Why Does Love Got To Be So Sad?”. Sposób, w jaki solówka  Allmana wyszła z drugiego refrenu jest jednym z najbardziej fantastycznych momentów, jakie kiedykolwiek powstały na tym instrumencie. Clapton znalazł równie genialną linię wplatając ją od dołu, co doprowadziło do ostatecznego starcia, w którym obaj pieścili swe instrumenty wciągając się nawzajem w muzyczno-miłosną grę.

TELEVISION (Tom Verline & Richard Lloyd).

Ostatnią rzeczą, jakiej można się spodziewać po „prymitywnym” świecie punk rocka lat 70-tych byłby zespół skupiony na graniu zakręconych, psychodelicznych solówkach gitarowych. A to właśnie przedstawiła kapela Television – legenda punku i jedna z pierwszych, która regularnie występowała w słynnym nowojorskim klubie CBGB.

Tom Verlaine i Richard Lloyd potrafili jamować tak długo, jak można by się spodziewać jedynie po Grateful Dead. Ich debiut z 1977 roku, „Marquee Moon”, pozostaje jednym z najmądrzejszych i najbardziej chwytliwych hołdów dla sześciostrunowego instrumentu jaki kiedykolwiek wydano. Wszystkie zebrane tu piosenki opierają się na zazębiających się riffach, tak chwytliwych i tak mocnych, że można by pomyśleć iż stworzył je Keith Richards dla Stonesów. Utwory takie jak „See No Evil” lub „Prove It” z podwójnymi riffami są równie misterne jak te z „Bitch”, czy „Brown Sugar”. Największa solowa prezentacja pojawia się w 10-minutowym utworze tytułowym skupiająca się na dwóch „ząbkowanych” riffach migoczących nad funkową sekcją rytmiczną. Lloyd wrzuca pierwszy bieg by po drugim refrenie przyspieszyć; Verlaine wychodzi po trzeciej zwrotce pochłaniając połowę piosenki. Prezentacja Lloyda być może jest krótka, ale krzepiąca, podczas gdy bardziej hojny odcinek Verlaine’a dotyka brzegu niebios. Dla tych, którym to mało i chcą dużo więcej polecam 15-minutową wersję dostępną na koncertowej płycie „The Blow-Up” z 1978 roku. Jakość dźwięku może nie jest idealna, ale dłuższa wersja „Marquee Moon” i jego porywająca kontynuacja w postaci „Adventure” pozwalają gitarzystom zaprezentować ich styl w swej najbardziej odkrywczej postaci.

FLEETWOOD MAC (Peter Green, Jeremy Spencer, Danny Kirwan).

W swoim najbardziej skoncentrowanym na gitarowym brzmieniu okresie we Fleetwood Mac grało nie dwóch, a trzech solowych gitarzystów. W 1969 roku grupa zatrudniła 18-letniego Danny Kirwana po to, by do rockowego stylu Jeremy’ego Spencera i mocnego bluesa Petera Greena dodać podniebieniu nowy smak. Młody  Kirwan wniósł do muzyki więcej melodyjności i wiele smacznych kąsków.

Ich trójstronna praca zaowocowała na trzecim albumie zespołu „Then Play On”, z nieśmiertelnym „Oh Well” z bluesowym riffem, który do dziś grany jest przez zespół. Kolejna piosenka z tego albumu, „Searching For Madge”, pozwoliła Greenowi i Kirwanowi toczyć  gitarową bitwę w 10-minutowym  jamie. Gorąca wersja innego utworu z tej płyty, „Rattlesnake Shake” pojawiła się na „Live In Boston” z 1970 roku. Tutaj gitary cięły i płonęły z gwałtownością, którą zespół rzadko osiągał w studiu. Na drugim końcu spektrum Kirwan i Green słodko splatali swoje instrumenty w „Coming Your Way”, utworze który napisał ten pierwszy otwierający „Then Play On”.  Wzajemne oddziaływanie Spencera z Kirwanem wysunęło się na pierwszy plan na piątej płycie „Kiln House” z 1970 roku po odejściu Greena. Rok później Kirwan znalazł nowego partnera sparingowego, urodzonego w Ameryce Boba Welcha. Ich lśniąca współpraca osiągnęła szczyt na „Bare Trees” (1972) wzbogacając Fleetwood Mac o kolejne piękne dzieło.

LOU REED „Rock’n’Roll Animal” (Steve Hunter &Dick Wagner).

W 1973 roku Lou Reed zaprosił do współpracy kilku wspaniałych muzyków w tym dwóch gitarzystów: Steve’a Huntera i Dicka Wagnera, z którymi nagrał koncertową płytę „Rock’N’Roll Animal” zawierająca pięć piosnek, z czego cztery pochodziły z repertuaru The Velvet Underground.

Ich wspólna moc nadała klasycznym kompozycjom The Velvet metalowy popręg, a także glam-rockową wielkość. Utwory wyróżniają się zarówno dynamiką duetu Hunter / Wagner, jak i wokalem Reeda. Przez cały czas Reed ładuje do hutniczego pieca żelazny wsad szerokim łukiem, po czym, jak choćby w tytułowym nagraniu następuje spust surówki… Trzyminutowe intro napisane przez Huntera do „Sweet Jane” to jedno z tych najodważniejszych instrumentalnych, rockowych „otwieraczy” wszech czasów,  namaszczone rozwijającą się różnorodnością riffów, przełamane solowymi spotami Huntera i Wagnera. Tuż po rozstaniu z Lou Reedem obu gitarzystów przejął Alice Cooper.

QUICKSILVER MESSENGER SERVICE (John Cipollina & Gary Duncan).

Jeśli chodzi o zespoły, w których występuje dwóch gitarzystów prowadzących bywa, że jeden zarabia więcej niż drugi. Czasami jest to zrozumiałe, gdy na przykład jeden z nich wykonuje więcej solówek. Jak było w przypadku Quicksilver Messenger Service tego nie wiem. U szczytu kariery John Cipollina przykuwał większą uwagę słuchaczy niż Gary Duncan, choć obaj wnieśli olśniewający wkład w swoje albumy i koncerty.

Dzwoniące tremolo Cipolliny to rodzaj dźwiękowego efektu specjalnego, który w najwyższych rejestrach powodował dreszcz u słuchacza. Z kolei Duncan miła swój własny, wyraźny styl, a jego gra wykazywała prawie tyle samo inwencji co u jego partnera. Wspólnie najlepiej wypadają w długich zespołowych jamach począwszy od tego, który pożarły pełną stronę ich najsłynniejszego dzieła „Happy Trails” wydanego w 1969 roku. Umieszczony na nim cover Bo Didleya „Who Do You Love?” nagrany na żywo w Fillmore East i West, pozwoliły zespołowi zbudować cały wszechświat wokół wyraźnego didleyowego rytmu. Wersja Quicksilver podzielona została na siedem części, z różnymi podtytułami. Jeden nazwany „When You Love” zawierał długą i bardzo kreatywną, pięciominutową wycieczkę Duncana w stronę jazzu i psychodelii, podkreśloną linią basu z latynoskimi wpływami. Cipollina przejął stery w „How You Love” pozwalając mrożącemu tremolo zapętlić się na pewien czas. Wydać się to może niewiarygodne, ale potężniejszą, półgodzinną  wersję „Who Do You Love?” znaleźć można na płycie „Live At The Winterland Ballroom” z 1 grudnia 1973 roku (na CD w 2013 roku). Zawiera gęstsze i bardziej szalone partie solowe dwóch gitarzystów, niż ta z 1969 roku, potwierdzając przy okazji równą moc graczy. I nie ma co mówić – taki set dostarczył więcej paliwa, niż jakakolwiek przydrożna stacja benzynowa w Teksasie, która zdolna było rozpalić zarówno artystę, jak i publiczność.

JOHNY WINTER AND (Johny Winter & Rick Derringer).

Na początku 1970 roku gitarzysta bluesowy o bardzo szybkich palcach, Johny Winter  założył nowy zespół z trzema członkami grupy The McCoys ze Środkowego Zachodu znanej z garażowego singla „Hang On Sloopy” z 1965 roku. Ta czwórka, nazwana Johnny Winter And skupiała się na diamentowych wymianach między Winterem, a drugim gitarzystą Rickiem Derringerem.

Ich jedyny album studyjny, „Johny Winter And” szczycił się przebojem „Rock And Roll Hoochie Koo”napisanym przez Derringera, który przyjął się jako… rodzaj okrzyku rajdowego. Sposób, w jaki dwie gitary zazębiały się z Derringerem na lewym kanale i Winterem na prawym, definiował ich styl. Kontrastujące riffy tworzyły dialog, który był zarówno empatyczny, jak i funkowy. Chemia, którą obaj prezentowali w studio wybuchła na żywo udokumentowana płytą koncertową „Live. Johny Winter And” w marcu 1971 roku. W muzykach atakujących z wściekłością dźwięki dopatrywano się konfliktu. Jeśli nawet był to ja osobiście uwielbiam takie spięcia, gdyż tworzą one ciekawe interakcje w samej muzyce. Ich ostra walka na gitary komplikowała rytm, dając słuchaczowi więcej przyjemności. Numer początkowy, „Good Morning Little School Girl” zawiera jeden z najbardziej ekscytujących, gitarowych kompromisów w epoce klasycznego rocka. Winter, dziki demon szybkości, wziął udział w pierwszym długim solo, podczas gdy Rick Derringer obsadził drugą, nieco lżejszą, choć pod względem technicznym trudniejszą solówkę. Potem niemal jednocześnie wypluli z siebie jad, tocząc bitwę na śmierć i życie. Reszta albumu utrzymuje tę intensywność ani na moment nie obniżając wysokiego poziomu. Jedyna wada? Całość trwa zaledwie 40 minut.

THE YARDBIRDS (Jeff Beck & Jimmy Page).

The Yardbirds przeszedł do historii m.in. tym, że miał w składzie trzech największych gitarzystów brytyjskiego boomu lat 60-tych: Claptona, Becka i Page’a. O ile pierwsi rozminęli się w zespole, Beck i Page na szczęście udokumentowali swoją współpracę. Tyle, że były to zaledwie trzy nagrania…

Najważniejszym było „Happenings Ten Years Time Ago” nagrane podczas sesji do albumu „The Yarbirds” znanego także pod nazwą „Roger The Engineer”. Piosenka nie znalazła się na dużej płycie – została wydana na singlu 21 października 1966 roku. W tym krótkim utworze (2:55) znalazły się dwie zwariowane solówki – jedna Becka, druga Page’a. Obie są destrukcyjne i szalone w najlepszym tego słowa znaczeniu. Mroczny, wschodnio-psychodeliczny gitarowy riff szybko przekształca się w szalony, niemal psychopatyczny rytm, nadając całości dziwną i potężną atmosferę. Pomysł cofania się w czasie i jego wyprzedzanie jest tutaj nadrzędny, ale doskonale oddał psychodeliczny klimat  ducha tamtych czasów.

CROSBY, STILLS, NASH & YOUNG (Neil Young & Stephen Stills).

Rozdźwięk pomiędzy Youngiem i Stillsem pojawił się już w ich pierwszym zespole Buffalo Springfield pogłębiając się jeszcze bardziej w formacji Crosby, Stills, Nash And Young. Konflikt przyniósł jednak wielką korzyść fanom w postaci ognistej grze instrumentalnej. Ich dynamika osiągnęła ekscytujący charakter na klasycznym albumie koncertowym „4 Way Street” z 1971 roku.

Podczas gdy pierwszy krążek z tego podwójnego wydawnictwa skupiał się na dźwiękach akustycznych, na drugim zespół pokazał niesamowite, elektryczne oblicze. Wszystkie utwory z drugiego krążka zawierały wspaniałe solówki, ale te najlepsze i najdłuższe 13 i 14-minutowe można było znaleźć w kompozycji Younga „Southern Man” i Stillsa „Carry On”. Przez cały czas gitarzyści jak fechmistrze nacierają na siebie i parują ciosy używając swoich instrumentów jako emocjonalnych szpad. Stills kręci dominującą solówką nad riffem, podczas gdy Young odpowiada snajperskimi zagrywkami. Potem role się odwracają. Czasem scalają się, innym razem zderzają, ale wszystko jest do perfekcji zsynchronizowane i porywające jak nie przymierzając pas-de-deux.

WISHBONE ASH (Andy Powell & Ted Turner).

Na początku lat 70-tych Andy Powell i Ted Turner celowali w gitarowych harmoniach tworząc niezapomniane, wywołujące dreszcze solówki grane unisono na dwie gitary.

To im przypisuje się wprowadzenie dwóch gitar prowadzących w muzyce rockowej i to oni mieli ogromny wpływ nie tylko na wyżej wymienione zespoły. Pod tym względem byli niekwestionowanymi mistrzami. W jednym z wczesnych nagrań, „Vas Dis” podwoili serię energicznych, złożonych linii gitar, a następnie pozwolili Powellowi wznieść się swym charakterystycznym modelem Flying V w niezwykłą lekkość bytu. W „Jail Bait” niesamowite solo Powella przeplata się z bardziej elegancką odpowiedzią Turnera. Z kolei w „Warior” zaserwowali mecz tenisowy pełen wolejów, bekhendów i smeczów, podczas gdy w „Blowin’ Free” Turner zaoferował serię spokojnych przebieżek, wyzywając Powella na gitarowy pojedynek.

Do tej listy dopisywać można kolejne zespoły, ale to zostawiam Wam mając nadzieję, że znajdziecie w nich całą paletę prawdziwych, niekłamanych wzruszeń i emocji.