Meksykańska fasada – LA FACHADA DE PIEDRA „Stone Facade” (1971/72/74).

Prowincjonalne meksykańskie miasteczko Venta del Astillero omijane jest szerokim łukiem przez turystów. Tu czas płynie innym, spowolnionym rytmem. Nawet niewielki ruch drogowy i jedyny przejazd kolejowy wpisani są w monotonię tej małej społeczności. Przypadkowy podróżnik, który nie wiadomo skąd przybył i dokąd zmierza idzie wąską, brukowaną uliczką. Mijając dość okazały jak na tę okolicę dom słyszy akordy „Black Magic Woman” grane na gitarze Fender Stratocaster. Zaciekawiony na moment przystaje. Widząc siedzącego nieopodal Metysa pyta, któż tak ładnie gra. Miejscowy viejo  wyglądający jak hipis z epoki dinozaurów, przeżuwając tytoń w ustach ożywia się i ochrypłym głosem odpowiada: ” To nasz El Mike”. Widząc, że przybysz nie kojarzy o kim mowa nieco zdziwiony dodaje „No co ty gringo, nie znasz go?! To Miguel Ochoa z La Fachada de Piedra.” 

Miguel Ochoa  i jego żona Carmen Hernadez-Ochoa mieszkają w tej społeczności od kilkunastu lat dzieląc wspólnie miłość i pasję do muzyki ze swoimi pupilami: dwoma kotami i psem. Salon ich domu pełen jest zdjęć i pamiątek, wypełniony masą wspomnień z lat 60-tych i 70-tych, złotego wieku rock and rolla dokumentującego ich działalność w zespole, który z angielska nazywają Stone Facade (kamienna fasada).

Zespół LA FACHADA DE PIEDRA pojawił się na bogatej scenie rockowej „guanatos” pod koniec 1967 roku, która była wówczas świadkiem narodzin takich grup jak  Los Monstruos, The Spiders, Toncho Pilatos, La Revolución De Emiliano Zapata (o której już pisałem), 39,4… Muzyczna historia Miguela „El Mike” Ochoa zaczyna się jednak wcześniej, bo już w 1964 roku, kiedy wraz z Angelem Echeverrym, Rafaelem Goldem i Felipe Sanzem założył grupę The Beat Makers działająca aż do 1966 roku. „Później przez rok miałem śpiewającą kawiarnię „El Clan” w Jardines del Bosque ozdobioną specjalnie dla mnie przez malarza Alejandro Colunga, który wykonał piękne malowidła ścienne. Jednak władze dwukrotnie zamykały bar, ponieważ w tamtych czasach rząd był bardzo represyjny i cenzurował wszystko, co miało związek z rock and rollem. Stanąłem na rozdrożu mając do wyboru: albo biznes, albo muzyka. A że moją pasją była gitara wybór był oczywisty ”- wspomina Ochoa. Wraz z Tony Bakerem (g. voc), Markiem Havey’em (g, bg), Adriánem Cuevasem ( bg) i Tomásem Yoakuma (dr), którzy studiowali w Guadalajarze utworzyli grupę LA FACHADA DE PIEDRA. Nawiasem mówiąc Mark Havey był założycielem legendarnej kapeli Hangar Ambulante z Ajijic, którą opuścił podczas trasy w Mexico City. Nazwę grupy zaproponowała Dina, żona Marka. „Mieszkaliśmy w Chapalita, był tam mały zamek z fasadą z czystych kamieni boloncitas, bardzo piękny, więc nazwa była idealna i łatwa do zidentyfikowania” – wyjaśnia „El Mike”. Od tego momentu rozpoczyna się ścieżka po której zespół piął się w górę budując swoją karierę i legendę przy okazji zmieniając co jakiś czas skład i liczbę muzyków.

Kulminacyjnymi momentami w owym czasie były dwa spektakularne koncerty. Pierwszy (wspólnie z Dugs Dugs) w słynnym Teatro Degollado w Guadalajarze. taki ichni odpowiednik Teatru Bolszoj w Moskwie. Miguel Ochoa wspominał po latach: „To było najbardziej szokujące doświadczenie w naszym życiu. Nasz wokalista poszedł za potrzebą na stronę, gdy nagle organizatorzy zapowiedzieli nasze wyjście na scenę. Szczęśliwie był z nami Enrique Sánchez z grupy 39.4 i zagrał z nami dwa kawałki zanim został podmieniony. Ludzie krzyczeli i śpiewali tak głośno, że zagłuszyli nas totalnie. Adrenalina buzowała nam jeszcze długo po występie…” Drugi koncert w Avándaro, na festiwalu Rock y Ruedas będący meksykańską wersją Woodstock, przeszedł do legendy i zapewnił im nieśmiertelność w sercach fanów. Przyjechali tu… niezapowiedziani, ku ogólnemu zaskoczeniu organizatorów i licznie zgromadzonej publiczności dając takiego ognia na scenie jakiego do tej pory w tej części świata nikt nie widział. Tłum autentycznie oszalał!

Zespół wydobywał swój bluesowy undergroundowy ciężki rock z wpływami Cream i Mountain wraz z angielskim wokalem, organami, dwiema gitarami prowadzącymi, okazjonalnymi elektrycznymi skrzypcami i odrobiną latynoskiej perkusji. Oryginalne kompozycje, mnóstwo psychodelicznych efektów, sfuzzowane gitary w stylu Hendrixa, słowem najlepsza muzyka i najlepszy zespół jaki istniał na przełomie lat 60 i 70-tych w Ameryce Środkowej. Według klasy rządzącej (czyt. dyktatury gen. Diaza Ordaza) grupa ze swoją muzyką i swobodnym stylem życia była silnym ciosem dla ustalonego porządku publicznego, która „bezpośrednio atakowała ciało i umysł meksykańskiej młodzieży”. Tyle, że ta kochała ten „atak” i szalała na ich punkcie – La Fachada zarażała ich wolnością. Niestety, naciski z strony rządowej, cenzura, nieufność wytwórni płytowych, brak radiowych promocji spowodował, że nie udało się im zaistnieć poza granicami kraju. I tak oto jeden z najbardziej utalentowanych i oryginalnych meksykańskich zespołów pozostał w cieniu bardziej popularnych, ale mniej dobrych kapel. Paradoks tamtych czasów… Nigdy nie nagrali dużej płyty, a przecież mieli własny, autorski materiał dużego kalibru. Wydali tylko dwie EP-ki, zaledwie osiem kawałków. Pierwsza z 1971 roku, La Fachada de Piedra en Avándaro”, zawiera przebój Roaming skomponowany przez Tony’ego Bakera. Druga, z 1972 roku. zatytułowana po prostu La Fachada”, przynosi m.in. dwie kompozycje lidera – Same Old Story i Walking The Dog. Komplet nagrań z obu „czwórek” znalazły się na płycie CD wydanej przez wytwórnię Walhalla w 2006 roku pod tytułem „Stone Facade”. Dodatkowo srebrny krążek zawiera zapis koncertu z 1974 roku z Teatro Experimental z Guadalajary – w sumie ponad 51 minut kapitalnej muzyki!

Pierwsza EP to błogosławione dzieło sztuki. Grupie, nie tracąc nic z brytyjskiej wierności DNA, udaje się na nowo sformułować ostre wzorce, dodając latynoskie akcenty, bluesowe eksperymenty i powolną kadencję typową dla mroczniejszego „sabbathowego” rocka. Riff w „Roaming” jest jak wstrząs elektromagnetyczny dla chorego przestępcy w więziennym szpitalu psychiatrycznym. Jest technika, ale bez popisów. Wiedzą, że wdzięk można znaleźć w dobrej trzyminutowej piosence, niekoniecznie w bardzo długich solówkach. Wokal surowy, prosty. Cztery piosenki facetów, którzy cieszą się muzyką. Surowe, świeże i autentyczne!

Na drugiej EP-ce nastąpiły pewne zmiany, z których najważniejsza to dodanie organów obecnych w każdym utworze oraz „wypożyczenie” na tę sesję wokalistki Carmen Hernadez z grupy 39.4 (wróci do LA FACHADE na stałe w 1977 roku), właścicielki potężnego, dzikiego i jednocześnie delikatnego głosu  nadający nowe brzmienie świeżej już propozycji zespołu. Stracili co prawda surowość, ale nie jakość. Otwiera ją „Walking The Dog” z mocną, dobrze ułożoną, solidną linią basu i precyzyjną grą perkusisty akcentującym rytm w bojowym nastroju. Nagle zniekształcenie w grze gitary przerywa rytm przedłużonym beatem, a gdy perkusja słabnie gitarzysta podwaja timing. Bas podąża za tempem wściekle biegnąc za pospiesznym rytmem, a tymczasem gitary brzdąkają w powietrzu swoją melodię. I to wszystko w piosence opowiadającej o wyprowadzaniu psa na spacer. Swoją drogą bardziej przypomina to bieganie z wielkim bernardynem po ulicy, gdy psisko z napiętą smyczą ciągnie za sobą swego pana… „Moving Too Fast” – rock’n’ roll w hard rockowym wydaniu powodujący u mnie nieskoordynowane ruchy głowy do przodu i w tył przez całe dwie i pół minuty… „Same Old Story” to zawiadomienie o eksmisji: „Wyjeżdżam, kochanie, bo nie mogę znieść twoich kłamstw”. Temat z progresją w bluesowym wydaniu z harmonijką ustną, organami i gitarowymi solówkami. No i  z tekstem z przymrużeniem oka. Kolejna EP-ka godna gatunku!

Koncertowe nagrania z nieco bootlegowym dźwiękiem to siedem kompozycji, z czego tylko dwie: „Better Watch” i „Roaming” znane są z pierwszej EP-ki. Grupa pokazuje tu swoje ciężkie, surowe, blues rockowe oblicze pełne gitarowego żaru, dudniącego basu i mocnej perkusji. Świetny, niepowtarzalny występ zatrzymany w czasie żarzący się nieokiełznaną sceniczną energią. Rozkosz dla ucha każdego miłośnika bluesa. I nie tylko!

Festiwal w Avándaro był wspaniałym doświadczeniem dla wielu zespołów, ale była to także i obraza dla rządu, który odtąd represjonował muzyków. Muzyczne kluby i kawiarnie zaczęły być zamykane, a granie i słuchanie rock zabronione. Niektórzy próbowali potajemnie grać, inni zamienili gitary na czarne aktówki i poszli sprzedawać ubezpieczenia. Represje rządowe i moda na disco pogrzebała rock and rolla, a także granie muzyki na żywo. Miguel i Carmen, już jako małżonkowie, w 1979 roku schronili się w Stanach Zjednoczonych. „Pracowaliśmy w sklepie muzycznym, a po pracy graliśmy w grupie The Blues Nucleus. Czasami spotykaliśmy się, aby grać z Lalo Torralem i Fito de la Parra (znanym z udziału w Canned Heat). Graliśmy, żeby nie stracić pasji”– wspomina Carmen. Odrodzenie muzyki rockowej w Meksyku spowodowało, że para wróciła do kraju w 1992 roku ponownie integrując się z muzyczną sceną Guadalajary. Nowy boom sprawił, że w 2002 roku wydali koncertową płytę CD i DVD. Pięć lat później odbyło się spotkanie z okazji 40-lecia zespołu, choć nie wszyscy jego pierwotni członkowie byli obecni. Pojawił się tylko Tony Baker i Tomás Yoakum. Ta magiczna noc została również uwieczniona na płycie kompaktowej.