PREMIATA FORNERIA MARCONI „Storia Di Un Minuto” (1972)

PREMIATA FORNERIA MARCONI w skrócie zwana  PFM jest w istocie muzyczną i artystyczną ewolucją grupy I Quelli, która w drugiej połowie lat sześćdziesiątych dała się poznać we włoskim środowisku artystycznym z doskonałej technik instrumentalnej jej muzyków. Perkusista Franz Di Cioccio, gitarzysta Franco Mussida, klawiszowiec Flavio Premoli i basista Giorgio „Fico” Piazza byli czołowymi muzykami sesyjnymi nagrywając dla popularnych w tym czasie krajowych artystów: Miny, Lucio Battistiego, Fabrizio De André…  Gdy pod koniec lat 60-tych muzyka ewoluowała w nowe formy czerpiąc z niemal wszystkich innych gatunków muzycznych ich umiejętności pozwoliły stać się czymś więcej niż luksusowymi sidemanami. Rock progresywny, który na Wyspach stawiał pierwsze kroki wymagał od muzyków wielkich umiejętności instrumentalnych i technicznych. Nowy gatunek, bogaty w akcenty klasyczne, folkowe, jazzowe okazał się idealny dla członków I Quelli. To była nowa idea, ewolucja rockowej techniki instrumentalnej, kamień węgielny progresywności.

Punktem zwrotnym dla I Quelli był rok 1970. Porzucili formę prostej piosenki przechodząc do bardzie wyszukanych kompozycji. Zespół zmienił nazwę na Krel i wydał singla „Until The Arms Makes Wings / And The World Fall Down”. Ale co ważniejsze – na ich drodze stanął skrzypek i flecista, Mauro Pagani (ex-I Dalton). Wirtuozeria, troska o aranżację i improwizacja to elementy, których grupa, poszerzona o nowego członka, uczyła się od King Crimson, Jethro Tull i innych przedstawicieli nowego rocka. Kontynuując studyjne sesje dla innych i uczestnicząc w projektach zaprzyjaźnionych muzyków (Di Cioccio przez jakiś czas dołączył do Equipe 84), Krel całkowicie poświęcił się rozwojowi nowego języka muzycznego. Wraz ze zmianą muzyki i przejściem do nowej wytwórni płytowej (Numero Uno) konieczna była również zmiana nazwy. Wśród wielu propozycji wybór miał się dokonać pomiędzy Isotta Fraschini i La Forneria Marconi. Ta ostatnia była nazwą piekarni w Chiari (Brescia), nad którą od dzieciństwa mieszkał Pagani i to ona ostatecznie została wybrana dodając do niej słowo Premiata. Według bossów firmy fonograficznej nazwa była zbyt długa, ale grupa odpowiedziała na zarzut twierdząc, że im trudniej ją zapamiętać, tym trudniej o niej zapomnieć.

Z wielką odwagą i intuicją PFM, również dzięki impresario Franco Mamone i Francesco Sanavio, rozpoczęła owocną działalność jako grupa wspierająca na włoskich koncertach kilku wielkich zespołów tamtych czasów: Procol Harum, Yes i Deep Purple. To właśnie dzięki tym występom grupa mogło dać się poznać ówczesnym wielkim fanom rocka. W 1971 roku wzięli udział w pierwszej edycji „Festiwalu Awangardy i Nowych Trendów” w Viareggio z utworem „La Carrozza di Hans”, wygrywając edycję na równi z Mią Martini i Osanną. Utwór ten wraz z nagraniem „Impressioni di Settembre” ukazał się na singlu w maju tego samego roku z czego „Impessioni…” szybko stał się jednym z ich flagowych utworów i klasykiem włoskiej muzyki. Aby nie tracić wpływu i energii jaką dawały im koncerty grupa zdecydowała się nagrać album na żywo w studiu, w którym użyli jako pierwsi w Italii minimooga. Instrument będący marzeniem wielu ówczesnych zespołów nie był ich własnością. W tamtych czasach nawet PREMIATA FORNERIA MARCONI nie mogła sobie na to pozwolić, więc jedyny egzemplarz będący w posiadaniu włoskiego importera wypożyczyli na tę jedną sesję nagraniową (na marginesie dodam, że pierwszym włoskim zespołem, który posiadł na własność ten instrument był Le Orme). Nagrania odbyły się w Fonorama Studios w ich rodzinnym Mediolanie. Album, z artystyczną kolorową okładką  z twarzą kobiety, kilkoma miejskimi domami i pustymi gałęziami drzewa, ukazał się w styczniu 1972 roku.

Premiata Forneria Marconi „Storia Di Un Minuto” (1972)

Już sama okładka sprawia, że możemy spodziewać się po tej płycie czegoś niezwykłego – przynajmniej ja ją tak odebrałem, co  w tym konkretnym przypadku sprawdziło się co do joty! Mamy tu siedem utworów, niesamowitej, dynamicznej i dramatycznej muzyki, gdzie piękno przeplata się z finezją. Z burzliwymi i ciągle zmieniającymi się tempami, z masywną gitarą, jasnymi syntezatorowymi riffami, nie wspominając o wspaniałym flecie i melotronie. No i z cudownymi skrzypcami na pierwszym planie. Kolejną rzeczą, która zwróciła moją uwagę jest jej eklektyzm, znacznie szerszy niż w przypadku innych ówczesnych włoskich zespołów, takich jak Banco Del Mutuo Soccorso, czy Museo Rosenbach nie wspominając o mariażu włoskiej muzyki klasycznej z rockową muzyką lat 70-tych, co w przypadku większości tamtejszych grup stanie się wkrótce regułą. Tyle, że oni poszli krok dalej wlewając odpowiednie do niej dawki bluesa i folku.

Otwierające płytę, leniwie płynące nagranie „Introduzione” działa jak prawdziwa uwertura, która prowadzi do „Impressioni di Settembre”, do dziś uważanego za najbardziej klasyczny utwór włoskiego rocka progresywnego. Sposób, w jaki temat jest rozwijany nosi cechę, która będzie rodzajem znaku firmowego PFM; powolny i spokojny początek, po którym następuje wyniosły i majestatyczny rdzeń. Wokal, gitary i klawisze współpracują ze sobą, aby przekazać słuchaczowi podróż astralną, progresywną symfonię podobną do pastoralnej; wszystko przyprawione ciągłymi kroplami miękkiego fletu i ciężkiego bębnienia. Cudo..! „È festa” ukazuje rockową twarz PFM. To rodzaj radosnej i szaleńczej „Rock-Tarantelli” niemal całkowicie instrumentalnej z krótką partią wokalną, gdzie elementy włoskiego folkloru łączą się z wpływami klasycznymi. Zwykle grali go na koncercie jako bis przy szalejącej ze szczęścia publiczności. To już nie uczta, a wspaniały bankiet..!  „Dove… Quanto” składa się z dwóch części, z czego pierwsza to senna i delikatna ballada o mężczyźnie tęskniącym za ukochaną. Inspiracja dla muzyki pochodzi z XV wieku, a nieśmiały włoski wokal (jak wszystkie na tym albumie) bardzo dobrze komponuje się z melodią i tekstem. W części drugiej, całkowicie instrumentalnej, zespół rozwija temat próbując łącząc klasyczne wpływy z jazzem i rockiem… „La Carrozza Di Hans” to mój ulubiony kawałek PFM zbudowany wokół niesamowitej grze Franco Mussidy na gitarze i wspaniały, progresywny moment na albumie. Tak przy okazji, w tym utworze można znaleźć nie tylko niesamowitą technikę gitarową, ale także doskonałą interakcję między gitarą a pozostałymi instrumentami nadając mu epickie kontury. Wersja albumowa różni się nieco od wersji singlowej. Kocham obie! Końcowy utwór, „Grazie Davvero” jest również najbardziej włoskim utworem PFM, które nigdy nie zapominało o swoich korzeniach. Zapach Półwyspu Apenińskiego  jest tu przyjemnie wszechobecny. Kolejny dobry kawałek z melancholijnym nastrojem i tekstami o deszczu, „wiecznej wodzie bawiącej się kolorami i dźwięcznie spadającym z nieba do jeziora”, który ożywia świat…

Dla mnie melodyjność tej muzyki jest tak uzależniająca, że ​​przywodzi mi na myśl idealne połączenie dwóch okresów muzycznych: klasycznego ze współczesną erą lat 70-tych. To pięknie zaaranżowane i wykonane arcydzieło. Wielka, mocna kreacja i jeden z najbardziej klarownych włoskich symfonicznych snów dzieląc z nim nieśmiertelność. I jeszcze jedno – po każdym przesłuchaniu tego albumu jest mi po prostu lepiej. Czyż potrzeba lepszej rekomendacji?