TASTE OF BLUES „Schizofrenia” (1969)

Era popu, zapoczątkowana przez brzmienie Merseybeat spopularyzowana przez Beatlesów osiągnęła swój szczyt w 1967 roku. W przemysłowym Malmö położonym na południu Szwecji było to prawie niezauważalne, a poziom artystycznej i muzycznej ekspresji był cały czas niski. Lokalne gwiazdy pop, The Namelosers i The Gongs zdążyły wydać kilka singli, ale te wysiłki były dalekie od tego co działo się na Wyspach i za Oceanem.

W małej sali prób położonej zaledwie kilka przecznic od legendarnej Galleri Cannabis promującą sztukę współczesną, grupa młodych muzyków dołączyła do charyzmatycznego piosenkarza Andersa Stridsberga śpiewającego folkowe kawałki i bluesowe standardy. Zainspirowany brytyjskim białym bluesem spod znaku Johna Mayalla, Paula Butterfielda i Cream Stridsberg zaproponował nazwę nowo powstałej formacji. Tak narodził się TASTE OF BLUES.

Najbardziej utalentowanym członkiem grupy był, grający na klawiszach, Claes Erikson. Podobnie jak jego ojciec, udzielał lekcji gry na pianinie. Różnica polegała na tym, że ojciec większość tego co zarobił przeznaczał na alkohol, zaś Claes kupował płyty. Perkusista Patrik Erixson swą frustrację wyładowywał waląc w bębny. Wiecznie bezrobotny, bezdomny i będący na skraju załamania nerwowego miał od młodzieńczych lat wielką pasję do muzyki i wszystkiego, co wiązało się z mitem rock’n’rolla. Jego przeciwieństwem był dojrzały, wówczas 26-letni, basista Robert Möller, ostoja zespołu zapewniająca pełną stabilność, fan bluesa, mający przy tym dużą wiedzę muzyczną. Z kolei Rolf Frenderberg był muzycznym cudem i zagadką, a gitara była przedłużenie jego ciała. Już w wieku 17-tu lat porównywano go do Claptona. Kto wie, jaką zrobiłby karierę, gdyby urodził się w kraju Szekspira…

Taste Of Blues z  amerykańskim wokalistą Donem Washingtonem. (1969)

Po kilku miesiącach, bez wyraźnego powodu, Anders Stridsberg opuścił swoich podopiecznych, a zespół został bez wokalisty.  Pustka została jednak szybko wypełniona, gdy pojawił się Don Washington, Dekadencki, rodowity Teksańczyk po czterdziestce z głęboko zakorzenioną nienawiścią do ludzi z białą karnacją z czym wcale się nie krył. Odczuł to szczególnie Patrik Erixson. Bywało, że Claes Erickson musiał interweniować, gdy wokalista rzucał się do gardła perkusiście. Jak się później okazało Don, uzależniony od narkotyków i alkoholu, przybył do Szwecji w połowie lat 60-tych. Plotka głosi, że w Stanach odsiedział kilkuletni wyrok za kradzieże i rozboje. Inna, że szukał schronienia w Malmö po tym jak zdezerterował z armii amerykańskiej, gdy miał zostać wysłany do Wietnamu. Ale kto by tam wierzył plotkom…

Seria wielu koncertów po całej Skandynawii, wspólne występy z Jefferson Airplane i Frankiem Zappą z jego Mothers Of Invention pozwalały optymistycznie patrzeć w przyszłość. A jednak szwedzkie wytwórnie płytowe nie do końca były do nich przekonane. Na całe szczęście menadżer zespołu, Steven Steinberg, Amerykanin mieszkający w tym czasie w Malmő, wierzył w nich i postanowił pomóc w sfinansowaniu płyty. Wynajęcie studia kosztowało trochę pieniędzy, więc wszystko, poza wokalami Dona Washingtona, zostało nagrane jednym podejściem na żywo.  Sprawność muzyków i zespołowy duch dał o sobie znać i nie trzeba było niczego poprawiać. Taśmy zostały wysłane do Kopenhagi, gdzie wstępnie wytłoczono 1000 kopii. Album „Schizofrenia” ukazał się w 1969 roku. Czy ktoś mógłby się oprzeć płycie z takim tytułem? A jednak…

Kontrowersyjny front okładki „Schizofrenia” 1969)

Front okładki przedstawiał Chrystusa i Diabła obejmujących się nawzajem, mówiąc „Nie będziecie mieli innych bogów przed nami”.  Kilka czołowych gazet uznało ją za zbyt kontrowersyjną i… zbojkotowały album, co z kolei odbiło się na jego słabej sprzedaży,

Słuchanie go po latach wciąż sprawia mi przyjemność. Nic dziwnego. Połączenie progresywnego rocka z psychodelią i bluesem zawsze wydawało mi się fascynujące. Poza tym album ma więcej wspólnego z moją ulubioną duńską sceną rockową tamtych lat niż ze szwedzką. Na krążku znalazło się sześć nagrań, z czego tytułowa „Schizofrenia „ trwająca 17 minut zajmowała całą stronę „A” oryginalnej płyty winylowej. Ten fantastyczny, instrumentalny kawałek zaczyna szybki, egzotyczny groove z hawajskimi gitarami i elektronicznymi efektami wywołanymi przy użyciu generatorów dźwięku, by wkrótce wraz z transowym rytmem i jazzowymi pasażami  wprawić słuchacza w hipnotyczny stan. W drugiej połowie utworu zespół wprowadza skrzypce i flet. Jest super. Wielu porównuje ten kawałek do pierwszych nagrań grupy Can. Nic bardziej mylnego! Ten wspaniały, popisowy przykład zespołowej improwizacji nie ma nic wspólnego z krautrockiem. Bębny ani przez moment nie brzmią jak w nagraniach krautrockowych zespołów. Dalej – w krautrocku nie ma wielu starych pianin, tandetnych organów i rock’n’rollowego saksofonu. Nie wspominając już o tym, że poza solówką gitary jedyną w nim psychodeliczną rzeczą jest użycie oscylatorów do generowania fal sinusoidalnych. Odsuwasz oscylatory i całość brzmi tak, jakby pochodziła z początku 1967, a nie 1969 roku. Jeśli już miałbym porównywać, to zdecydowanie wskazałbym na kompozycję „East-West” Paula Butterfielda, pod wpływem którego był Anders Stridsberg, współzałożyciel zespołu.

Tył okładki.

„A Touch of Sunshine” otwiera drugą stronę płyty. To naprawdę dobry przykład mrocznego bluesa z fortepianem i sfuzzowaną gitarą. Jakże wspaniale brzmi tu głęboki, mroczny jak u Jima Morrisona głos wokalisty… Krótki, momentami skoczny „On The Road To Niaros” został napisany podczas trasy koncertowej w Norwegii. Pomysł na piosenkę wyszedł od ich menadżera i był próbą muzycznego uchwycenia krajobrazu sąsiedniego kraju… Wersja „Another Kinda Love” Johna Mayalla, w którym na pierwszy plan wysuwa się duchowy głos Washingtona jest po prostu genialna.  „Another Mans Mind” to najdziwniejszy, a jednocześnie mój ulubiony kawałek na albumie. To tu rytmy calypso spotykają się z mocno sfuzzowanymi, bluesowymi tonami, zaś hipnotyzujący wokal dostarcza całkowicie psychodeliczny tekst opowiadającym dziwną historię o chłopcu, który potrafi wnikać w umysł drugiego człowieka i poznawać jego najskrytsze myśli. Album kończy „What Kind Of Love Is That” brzmiąc tak, jakby mógł go napisać  zespół The Doors, gdyby nie szalona perkusja Erixsona i prawdziwie gęsta atmosfera, która ma specyficzną duszę scalającą album.

Bardzo niska sprzedaż albumu spowodowała, że zespół TASTE OF BLUES uległ rozwiązaniu. Szkoda, gdyż słuchając tej płyty trzeba obiektywnie stwierdzić, że muzycznie jesteśmy w wyjątkowo dobrych rękach zaczynając od klawiszowca Ericssona, którego cała kariera to imponujący gmach popisowych występów z takimi artystami jak Asoka, Lotus czy Storm. On też dostarczył partie skrzypiec na płycie. Perkusista Erixson tworzył prosty, ale bardzo skuteczny, często wprowadzający w trans beat. Po rozwiązaniu zespołu wraz z Ericssonem przeniósł się do Asoki… Doświadczenie Fredenberga na scenie, zdaniem menadżera zespołu oznaczało usłyszenie muzycznego odpowiednika Raju. Improwizacyjna kreatywność podawana z bezdennej otchłani dosłownie zalewała dość wysublimowanymi i nigdy nie wymykającymi się spod kontroli. tonami fuzzu. Imponujące osiągnięcie dla nastoletniego wirtuoza pragnącego pokazać swoje umiejętności w pełnej krasie. Rytmiczny kręgosłup zespołu, Robert Möller, utrzymuje stabilny i cierpliwy rytm na swoim basie, pozwalając sobie od czasu do czasu na małe ozdobniki. Głęboki, niewątpliwie „leczony” narkotykami bluesowy i uduchowiony głos Washingtona był na ówczesnej, szwedzkiej scenie niepowtarzalny. Trochę przypomina mi Malcolma  Mooneya z Can i to chyba jedyne sensowne porównanie  Szwedów z krautrockowym zespołem z Niemiec… Uważam, że TASTE OF BLUES to jedna z tych nieznanych i niesłusznie zapomnianych grup, które należy posłuchać przynajmniej raz w życiu – do czego gorąco namawiam!