MELLOW CANDLE „Swaddling Songs” (1972)

Historia MELLOW CANDLE składa się z dwóch rozdziałów, z których pierwszy rozpoczyna się w 1963 roku, kiedy to  trzy irlandzkie panienki Clodagh Simonds, Alison Bools i Maria White uczące się się w klasztorze w Dublinie zaczęły wspólnie śpiewać  nazywając się The Gatecrashers. Zakochane w muzyce pop i folk tamtego okresu namiętnie słuchały piosenek Helen Shapiro, Boba Dylana i żeńskich grup. Szczególnie tych zza Oceanu. Miały też talent i dar śpiewania oparty na pięknych, anielskich harmoniach. Pięć lat później, już pod nazwą MELLOW CANDLE, wysłały taśmy demo z domowymi nagraniami do Radia Luxemburg. Kiedy kilka tygodni później listonosz wręczył im list polecony nie mogły uwierzyć w to, co się stało – zostały zaproszone do Londynu na nagrania do profesjonalnego studia! Tam, wspierane przez orkiestrę i chórek Cliffa Richarda, The Breakaways, nagrały piosenkę „Feeling High”. Niewiarygodne, że momencie nagrywania Clodagh miała lat piętnaście, a Alison i Maria po szesnaście.

Piosenka (napisana przez Simonds) brzmiała imponująco dojrzale jak na tak młode dziewczęta mieszkające setki mil od Londynu – muzycznej Mekki tamtych czasów. Oczywiście ściana dźwięku i produkcja Phila Spectora miała w tym swój udział. W wywiadzie udzielonym dla „The Quietus” panna Simonds wspominała: „Odkąd go poznałam byłam zachwycony jego techniką nagrywania. Gdy tylko wróciłam do domu, siadłam przy pianinie i odkryłam swoją muzyczną receptę na kilka następnych lat: cały czas mocno naciskaj pedał podtrzymania, graj szybko i niezwykle głośno; zbierz kilku przyjaciół z równie mocnymi głosami i niech wszyscy równo śpiewają.” Singiel został wydany w sierpniu 1968 roku w wytwórni Simona Napier-Bella SNB i podobnie jak większość krótkotrwałych zespołów bez promocji i wsparcia wytwórni, upadł. Dziewczyny wróciły do ​​Dublina i przez rok dryfowały w oddzielnych światach.

Koniec rozdziału pierwszego.

Dla większości zespołów, których pierwszy singiel prowadzi donikąd, rozdział pierwszy byłby ostatnim. Ale mówimy tutaj o dwóch upartych damach. Maria White co prawda zrezygnowała ze śpiewania, ale pozostałe członkinie utrzymywały płomień świecy przy życiu, choć jeszcze nie razem. Clodagh Simonds kontynuował pisanie piosenek, a Alison Bools dołączyła do zespołu Blue Trint grającego popularne covery.

Mellow Candle  jako żeńskie trio (1967)

Drugi rozdział zaczyna się od spotkania Alison z gitarzystą Dave’em Williamsem w tymże zespole. Williams, którego gusta muzyczne obejmowały Franka Zappę i Yes miał na nie duży wpływ. Clodagh Simonds: „Tak naprawdę to był jego pomysł, aby stworzyć kolejny etap Mellow Candle. Dave muzycznie był znacznie bardziej rozwinięty niż ja i Alison, więc jego wpływ na zespół był ogromny”. Dziewczyny zaczęły słuchać takich artystów jak The Incredible String Band, Joni Mitchell… Przyjęli hipisowski styl życia i przy pomocy chemicznych suplementów zaczęli tworzyć piosenki nowego rodzaju. Wkrótce Williams sprowadził basistę Pata Morrisa, wielkiego fana Jethro Tull i już w czwórkę pracowali nad piosenkami, z których wiele napisała Simonds. W 1970 roku kwartet godzinami ćwiczył w stajni, w posiadłości jej rodziców. Niektóre piosenki pochodzące z tego okresu znajdą się później na albumie „Swaddling Songs”. Słuchając taśm demo nagranych podczas tych sesji można przekonać się jak niewiele różnią się od ich ostatecznych wersji studyjnych. Jedną z nich jest moja ulubiona. To „Heaven Heath”.  Wersja demo, nagrana bez perkusji, może nie przewyższa tę oficjalną, albumową, ale jest równie fantastyczna. Dema z tego okresu znajdą się później na albumie „The Virgin Prophet” wydanym w 1994 na winylu (limitowana edycja500 szt.) i 1997 roku na CD przez wytwórnię Kissing Spell specjalizującą się w wydawaniu folkowych i psychodelicznych rarytasów.

Mellow Candle jako kwartet. Jeszcze bez perkusisty. (1970)

Kwartet, jeszcze bez perkusisty, zagrał kilka koncertów wspierając półprofesjonalny wówczas zespół The Chiftains; wystąpili też na Wexford Festival Of Living Music, którego gospodarzem był John Peel. Alison: „Cały ten festiwal był bardzo interesujący. Było tam kilka bardzo dobrych grup: Principal Edwards’ Magic Theatre, Continuum i oczywiście Fairport Convention, o których byliśmy zazdrośni, gdyż  mieli w umowie zapis, że na zapleczu muszą mieć skrzynkę piwa…” Od tego momentu sprawy dla zespołu zaczęły toczyć się szybko. Ted Carroll, menedżer Thin Lizzy, dodał ich do listy swoich artystów. Phil Lynott został ich fanem. Zaprosił nawet Simonds do zagrania na klawiszach na drugim albumie Thin Lizzy „Shades Of A Blue Orphanage”.  Elegancki akompaniament na melotronie w utworze tytułowym to jej dzieło. Ze spraw poza muzycznych odnotuję fakt, że panna Alison Bools poślubiła Dave’a Williamsa i zamieniła się w panią Alison Williams. Zbiegło się to mniej więcej w tym samym czasie, gdy niespodziewanie opuścił ich Patt Morris, na szczęście  szybko zastąpiony przez Franka Boylana. Z wypożyczonym na kilka dni perkusistą Caravan, Richardem Coughlanem, MELLOW CANDLE nagrał kilka piosenek i podpisał kontrakt z Deram, oddziałem wytwórni Decca. Zdając sobie sprawę z tego, że potrzebny im był perkusista, zwerbowali Williama Murraya. Jak się wkrótce okaże będzie on miał duży wpływ na materiał, który znajdzie się na albumie. Wszyscy przenieśli się do Londynu i zaczęli występować dla bardziej znanych zespołów, takich jak Lindisfarne i Steeleye Span. Ten szał aktywności sprawił, że zostali dostrzeżeni i doczekali się kilka wzmianek w prasie muzycznej. Szkoda, że nie poszły za tym większe pieniądze, których tak potrzebowali na nagranie płyty.

Mellow Candle w pełnym składzie (1971)

Na szczęście w grudniu 1971 roku muzycy weszli do londyńskiego Decca Tollington Park Studios i rozpoczęli nagrania. Album został wyprodukowany przez Davida Hitchcocka, który kilka miesięcy wcześniej zdecydował się na niezależność i opuścił wytwórnię Decca wraz z Neilem Slavenem, z którym współtworzył firmę producencką Gruggy Woof. Ta firma wydała wiele świetnych albumów na początku lat 70- tych i jak się domyślacie robiła to dla… Decca. Sprytne. Niektóre z tych albumów to „Waterloo Lily” Caravan, „Space Shanty” Khan, „Foxtrot” Genesis i „Mirage” Camel. Slaven, który bardziej pasował do bluesowej strony muzyki, wyprodukował płyty dla Chicken Shack i Savoy Brown. Po latach Simonds wciąż docenia rolę jaka wówczas odegrał producent: „David Hitchcock zasługuje na medal za stworzenie tak spójnego albumu od bandy roztrzepanych, nastoletnich hipisów. Pierwsze sesje były dość trudne, ale zamiast porzucić projekt, sugerował zmiany, więcej prób, pozostając cierpliwym, taktownym i spokojnym do samego końca. Jesteśmy mu winni drinka!” Głównym inżynierem dźwięku był Derek Varnals, który pracował nad wieloma albumami dla Deram, począwszy od przełomowej płyty „Days Of Future Passed” z 1967 roku The Moody Blues po innych klasyków z tego okresu, w tym Caravan („In The Land Of Grey And Pink” ) i Amaryllis („Bread, Love And Dreams”).

Płyta „Swaddling Songs” ukazała się w kwietniu 1972 roku. Autorem okładki był David Anstey, wzięty ilustrator i grafik na stałe pracujący dla Decca, najbardziej znany ze swoich okładek dla The Moody Blues (płyta „Days Of The Future Passed”) i grupy Camel, („Moonmadness”).

Front okładki „Swadding Songs” (1972)

Co można powiedzieć o tej okładce? To, że jakiś facet z bronią i kordelasem znajduje się na otwartej, zaśnieżonej przestrzeni, która wygląda jak zamarznięte jezioro? Że w ręku trzyma świecę na wysokiej iglicy wykonanej z niezidentyfikowanego materiału, prawdopodobnie lodu, topiąc ją? Że na szczycie siedzi gruby, głupkowaty ptak, który wkrótce z niego spadnie… chyba że odleci? Że byłbym niedbały, gdybym nie zwrócił uwagi na dość duże pióro w kapeluszu naszego bohatera..? Co ta okładka ma wspólnego z  muzyką zespołu? Nic. Kompletnie NIC! To znaczy, podoba mi się sam rysunek, ale wygląda na to, że powinien być np. na okładce powieści fantasy. Albo albumu Hawkwind. Gdybym miał zgadywać, co artysta miał na myśli powiedziałbym, że wokół niego konsumowało się trochę za dużo substancji zmieniających umysł co, jak sądzę, było w owym czasie czymś normalnym. Nie, nie narzekam na okładkę. Po prostu próbuję poskładać pewne rzeczy w całość. Oryginalne kopie płyty kosztują obecnie grubo ponad 1000 dolarów! Cena zawrotna, o której ci młodzi hipisi w 1972 roku w najsłodszych snach nie śnili.

Dużo ciekawsza była wewnętrzna strona okładki przedstawiająca zdjęcia członków zespołu, pod którymi zamieszczono krótkie, z humorem napisane, mini komentarze.

Wewnętrzna grafika z humorystycznymi komentarzami pod zdjęciami

Oto kilka ich fragmentów. FRANK BOYLAN. Baran. Gitara basowa. Obecnie jest na tropie wynalezienia okularów, których soczewki zawierają mapy Słońca… CLODAGH SIMONDS. Byk. Piosenkarka i pianistka. Nawiedzona przez Księżyc, który sprawia, że płacze za każdym razem, gdy go kroi, aby włożyć go do gotowania. Największe dotychczasowe osiągnięcie to hanowerski recital fortepianowy zagrany nuta w nutę w wełnianych rękawiczkach… ALISON WILLIAMS. Waga. Wokalistka. Największe roszczenie do sławy ze zdumiewającą zdolnością śpiewania trzyczęściowych harmonii. Mewy z Wicklow mrugają słysząc jej imię… WILIAM MURRAY. Baran. Perkusista. Większość swojego dzieciństwa spędził w towarzystwie pawi dzięki którym poznał tęczę i inne alternatywne wymiary…”. Tyle odnośnie okładki. Czas skupić się na muzyce.

Gdy igła gramofonu opada w rowek płyty, po upływie dwudziestu kilku sekund utworu „Heaven Heath” łapią za serce piękne harmonie wokalne. Od razu powiem, że ze wszystkich cudownych momentów na tym albumie, to właśnie owe harmonie powracające w różnych kształtach i odmianach sprawiają, że płyta jest naprawdę wyjątkowa. Każda zaśpiewana tutaj piosenka jest folkową rozkoszą; czasem z psychodelicznymi podtekstami, czasem z odrobiną szaleństwa, ale zawsze z anielskimi głosami Clodagh Simonds i Alison Williams, które są stworzone do śpiewania takiej muzyki. Obie panie mają bogate, ekspresyjne głosy niosąc każdą melodię na wyżyny jakich nie byłby w stanie zaśpiewać żaden męski trubadur. Obie też napisały, lub są współautorkami, prawie wszystkich utworów na albumie. Siłą płyty jest też dość prosta instrumentacja: bas, gitara, klawisze (głównie fortepian), perkusja… Kilka razy David Williams podkręca nieco swoją gitarę, łącząc psychodeliczny i łagodny rockowy styl jak w Lonely Man” i Buy Or Beware”, ale takich momentów jest niewiele. Kilka utworów, jak „Dan The Wing” i Break Your Token”, ma zdecydowanie irlandzki akcent, jednak w większości jest to po prostu dobra muzyka folkowa bez zbytniego nadęcia i  pompatyczności. Wracając na moment do mojego ukochanego „Heaven Heath” to w porównaniu z okrojoną wersją demo, o której wspominałem wcześniej, ten albumowy posiada wzbogaconą o klawesyn aranżację, na którym ślicznie zagrała Clodagh. Jego dźwięki wnoszą do muzyki lekko barokowy nastrój i nie jest to na szczęście purystyczna średniowieczna muzyka ludowa tak bardzo eksploatowana przez wielu folkowych artystów.

SImonds: „Byliśmy bandą rozwydrzonych, nastoletnich hipisów.”

Na płycie znalazło się dwanaście nagrań i proszę mi wierzyć, że o każdym mógłbym pisać dużo i długo. Nie chcę odbierać radości w odkrywaniu tych cudownych muzycznych dźwięków, ale nie mogę oprzeć się pokusie, by o niektórych napisać choć kilka krótkich zdań.

Długi fragment zaczynający się mniej więcej od drugiej minuty z sekundami w „Sheep Season” poprzedzony fortepianowym akompaniamentem jest świetnym przykładem przemyślanej aranżacji i zawiera rzadkie jak dla tego zespołu piękne gitarowe solo Davida Williamsa„Silver Song” to smutna ballada napisana przez Simonds i zagrana na fortepianie z przyjemnym akompaniamentem smyczkowym. Nawiasem mówiąc fortepianowe akompaniamenty na całym albumie to jedna z tych rzeczy, która odróżniała zespół od współczesnych mu folkowych grup, które zwykle opierały swoje brzmienie na gitarach, skrzypcach i fletach. Dwadzieścia lat później piosenka została ponownie nagrana przez rockowy zespół All About Eve z podobnym układem smyczków i całkiem fajnym wokalem Julianne Regan, ale moim zdaniem nie dorównuje oryginałowi… Delikatny fortepian w „Reverend Sisters” czaruje nawiedzoną melodią, która dosłownie hipnotyzuje. Z kolei w „Break Your Token” Alison i Clodagh pokazują jak można na luzie bawić się śpiewem. I tak sobie myślę, czy one czasem nie sprzedały duszy diabłu! Przecież dwudziestolatki nie śpiewają z taką dojrzałością, prawda? Najbardziej skomplikowana rytmicznie „Buy Or Beware” to optymistyczna, rockowa piosenka z pseudoreligijnym tekstem z przymrużeniem oka, pianinem i sekcją rytmiczną dudniącą w szybkim tempie. A pani Williams i pani  Simonds brzmią, jak nie przymierzając, Mama Cass Elliott i Michelle Phillips z The Mamas & The Papas. „Vile Excesses” to nieco podobny utwór, będący punktem kulminacyjnym gry na perkusji Williama Murraya. Oprócz harmonii wokalnych i akompaniamentu fortepianu, perkusja w „Swaddling Songs” to kolejny aspekt zespołu, który odróżnia go od brytyjskiej sceny folkowej. Skomplikowane schematy perkusyjne, które Murray gra na całym albumie zdecydowanie umieszcza zespół w kategorii progresywnego folku. Murray przed przybyciem do MELLOW CANDLE grał w zespole Kevina Ayersa, Whole World. Simonds o Murrayu: „Wpływ Willy’ego był ogromny. Przedstawił nam całe mnóstwo muzyki, której wcześniej nie znaliśmy. To on odkrył nam Soft Machine, Hatfield & The North, Henry Cow i Gong.” Oboje, Simonds i Murray, będą gośćmi na albumie „Ommadawn” Mike’a Oldfielda; dodatkowo William napisał tekst do cudownego „On A Horseback”… I na zakończenie, instrumentalne tour de force, czyli „Boulders On My Grave”. Jeden z najważniejszych utworów napisany przez Clodagh Simonds okazuje się najbardziej rockowym toczącym się kamieniem na całym albumie i jest jego prawdziwym hitem. W tym miejscu zespół naprawdę odpalił wszystko, co miał najlepszego uzyskując ogniste zakończenie, nie paląc  przy tym swej łagodnej świecy (ang. mellow candle).

Płyta „Swaddling Songs” zebrała kilka bardzo krótkich recenzji w gazetach muzycznych, przeszła właściwie niezauważona i zniknęła z powierzchni ziemi, tak jak sam zespół. Po kilku dekadach ponownie odkryta i doceniona przez krytyków uznawana jest dziś za świętego graala brytyjskiego folk rocka. Cóż, lepiej późno niż wcale…