MOUNTAIN I LESLIE WEST. Wspinając się na góry szczyt.

Wydana w 1970 roku na debiutanckim albumie „Climbing!” grupy  Mountain dwu i pół minutowa piosenkaMississippi Queen” ma wszystko czego potrzeba, żeby stać się nieśmiertelna: cholernie dobry gitarowy riff i mocny wokal Leslie Westa, ciężki bas Felixa Pappalardiego i… krowi dzwonek, w którego z wielkim zacięciem i ekspresją  wali perkusista Corky Laing. Taki hit z epoki klasycznego rocka pojawia się w niezliczonych płytowych składankach, ścieżkach dźwiękowych, programach telewizyjnych. Ale to nie jedyne z czym kojarzyć się nam będzie jej autor. Leslie West szanowany był za swoją wszechstronną grę nie tylko u współczesnych mu mistrzów: Claptona, Becka, Page’a, Hendrixa, ale przez kolejne pokolenia młodych gitarzystów.

West (prawdziwe nazwisko Wallenstein – zmienił je po rozwodzie rodziców) urodził się w Nowym Jorku w rodzinie żydowskiej dorastając na Manhattanie, Long Island i Forest Hills w Queens. Był członkiem i założycielem garażowej grupy The Vagrants działającej w połowie lat sześćdziesiątych, w skład której wchodził również jego brat Larry grający na basie. Mieli nawet dwa hity: „I Can’t Make A Friend” oraz cover Otisa Redinga „Respect” wydany tuż przed bombastyczną wersją Arethy Franklin. Leslie nigdy nie robił nic na pół gwizdka. Punktem zwrotnym w jego życiu artystycznym okazał się występ Cream w nowojorskim The Village Theatre (późniejsze Fillmore East), który obejrzał ze swym bratem. „Wcześniej wzięliśmy trochę LSD na rozjaśnienie umysłu. Czekaliśmy w napięciu na rozpoczęcie koncertu. Nagle kurtyna się otwiera. Widzę Claptona w kurtce z koziej skóry i słyszę jak grają  „Sunshine Of Your Love”. Powiedziałem: „O mój Boże, ja nic nie umiem. Jestem do niczego!” Wróciłem do domu z mocnym postanowieniem –  będę ćwiczyć, by dorównać najlepszym.” Wysiłek się opłacił: jego grupa Mountain odegrała kluczową rolę w hard rocku i miała swój wkład w narodzinach heavy metalu.

Leslie przez większość życia walczył z nadwagą. W erze rządzonej przez cienkie jak rurki gwiazdy rocka, sylwetka Westa wyróżniała się słuszną posturą, ale na scenie wykorzystywał ją na swoją korzyść dzięki czemu jego vibrato i gitarowe brzmienie trzęsło z mocą trzęsienia ziemi. „Chciałem brzmienia gitary, które brzmiałoby jak trzy gitary”, wyjaśnił kiedyś o technice, na której opiera się Mountain. Z grzmiącym, ale efektywnie prostym fuzzem, które Kyuss i Monster Magnet uruchomią 20 lat później. Styl śpiewania odzwierciedlał jego grę na gitarze potrafiącą przydusić słuchacza do ściany. „Cały czas pracowałem nad swoim brzmieniem.  Chciałem mieć najwspanialszy, największy dźwięk i chciałem vibrato jak ktoś, kto gra na skrzypcach w stuosobowej orkiestrze.”

Kiedy Mountain pojawił się po raz pierwszy na scenie, magazyn „Rolling Stone” nazwał go „głośniejszą wersją Cream”. Zostało to podkreślone rolą Felixa Pappalardiego jako producenta drugiej płyty Cream. Za kulisami sprawy były mniej proste. Najwcześniejszy skład Mountain nękany był wewnętrznymi napięciami, problemami z narkotykami, a nawet zastraszaniem. Perkusista Corky Laing stwierdził kiedyś, że początki zespołu były jak „życie w karnym obozie”.

Mountain. Od lewej: Felix Pappalardi, Corky Laing, Leslie West (1970)

Zanim narodził się zespół Mounatain, Leslie West wydał w 1969 roku płytę pod własnym nazwiskiem zatytułowaną… „Mountain”. Producentem i współautorem ośmiu z jedenastu nagrań był nie kto inny jak właśnie Pappalardi. Obaj znali się jeszcze z czasów The Vagrants. Wśród tych nagrań znalazło się „Long Red” znane później z koncertowego wykonania na Woodstock. Na perkusji zagrał ND Smart (wł. Norman D. Smart) były członek Remains i Kangaroo. Dodatkowo w trzech nagraniach na organach wspomagał ich Norman Landsberg. Płytę wydała wytwórnia Windfall Records w lipcu 1969 roku.

West zachęcony dobrymi recenzjami w prasie muzycznej przekonał Pappalardiego do stworzenia zespołu o takiej samej nazwie jak jego płyta. Z pewną dozą humoru argumentował: „Na scenie nigdy nie było grubego i chudego faceta. Nie możemy tego przegapić”. Przejście od solowego projektu do zespołu wymagało jednak zmian. Pappalardi, wrażliwy na muzyczne podobieństwa zespołu do Cream zwerbował, mimo sprzeciwu Westa, klawiszowca Steve’a Knighta, aby dopełnił brzmienie grupy. West, ogromny wielbiciel Claptona i The Jimi Hendrix Experience, lekceważył te porównania twierdząc, że teraz będą z kolei kojarzeni z Vanilla Fudge i Deep Purple.

Jeden z pierwszych koncertów Mountain miał miejsce na festiwalu Woodstock, który jednym nie wypalił, innym ugruntował reputację. Koncert Crosby, Stills & Nash był dopiero ich drugim publicznym występem. Inne zespoły, takie jak The Grateful Dead czuły niedosyt ze swojego, podczas gdy Alvin Lee i Ten Years After błysnęli jak Supernowa w ciemną listopadową noc. Stąpanie po deskach na polu Maxa Yasgura zmieniło również karierę Mountain. Potężny Leslie West ze swoim Les Paulem wyglądającym w jego rękach jak dziecinna zabawka opanował centralną część sceny, podczas gdy Felix Pappalardi stał w półcieniu po swojej prawej stronie grając wściekłe linie basowe. Wyrobiona publiczność nie słyszała jeszcze gitarzysty, który byłby w stanie połączyć dostępność, melodię, moc, płynne vibrato i mocny rytm w jednym pakiecie. Ogniste wykonanie „Beside The Sea” i „Southbound Train” zrobiły wielkie wrażenie i nie pozostały niezauważone przez dyrektorów wytwórni płytowych.

Debiutancki album grupy zatytułowany „Climbing!”  (znany również jako „Mountain Climbing!”) ukazał się dokładnie 7 marca 1970 roku i przyniósł jedną zmianę w zespole – Corky Laing zastąpił za bębnami ND Smarta. Oprócz wspomnianego już „Mississippi Queen” krążek zawierał osiem utworów, które ugruntowało ich artystyczną wizję.

Nagranie albumu zajęło zaledwie 10 dni i wiele z jego piosenek natychmiast weszło do koncertowego zestawu grupy pozostając tam do końca jej działalności. Muskularny i fascynujący riff dominujący w „Never In My Life” przyniósł Westowi szacunek rówieśników, w tym samego Hendrixa. Ciężki popowy akcent „Silver Paper” i senna, lekka psychodelia „The Laird” to słodycze napędzane przez Pappalardiego, które odciągnęły Mountain od niechcianych porównań. Jego gładki wokal pozbawiony był rytmu Westa oferując słuchaczom jaśniejszy odcień Mountain. „For Yasgur’s Farm” zawierał soulowy śpiew Westa w najlepszym młodzieńczym wydaniu. Jego wokal wydobywa z tekstu każdą kroplę dramatu i emocji, idealnie pasujący do dynamicznej aranżacji. Warto w tym miejscu zaznaczyć, że numer ten grany był na Woodstock pod pierwotnym tytułem „Who Am I But You And The Sun”… Pewną niespodzianka w tym zestawie jest kompozycja „Theme For An Imaginary Western”, napisana przez basistę Cream, Jacka Bruce’a i nadwornego autora ich tekstów Pete’a Browna. Wiedząc jak ważne dla Pappalardiego było zdystansowanie się od porównań z Cream, wybór tej piosenki może zastanawiać. Podejrzewam, że nie obyło się tu od mocnej ingerencji Westa.

Pod koniec pierwszego roku działalności Mountain zagrał aż 132 potwierdzone występy dzieląc sceny z takimi wykonawcami, jak Sly And The Family Stone, Jethro Tull, Country Joe McDonald, Van Morrison, Bloodrock… Wystąpili na głównej scenie Atlanta Pop Festival w lipcu 1970 roku, a jednym z głównych punktów imprezy było urzekające wykonanie bluesowego standardu „Stormy Monday”.

Szczyt twórczej możliwości nadszedł wraz z nagraniem i wydaniem w styczniu 1971 roku drugiego albumu „Nantucket Sleighride”.

To była wspaniała kontynuacja „Climbing!”. Tytułowy utwór nawiązuje do prawdziwej historii Owena Coffina, młodego marynarza, którego statek wielorybniczy został staranowany przez kaszalota. Ciężko ranny chłopak został zjedzony przez swych towarzyszy, którzy na szczątkach łodzi, bez żywności i słodkiej wody przez wiele tygodni dryfowali po Oceanie. Pappalardi i jego przyszła żona, Gail Collins, którzy byli jego twórcami  odwołali się również do szkockiej melodii ludowej wyrażającej smutek odległej miłości i moc Przyrody. „Nantucket Sleighride” stał się centralnym punktem koncertów Mountain przeradzając się w długi jam…  Dwa inne, nie mniej ważne kawałki to „Travellin’ In The Dark (To EMP)” i „The Animal Trainer And The Toad” – oba na wpół autobiograficzne. Pierwszy mówił o poczuciu zagubienia i samotności w drodze, drugi o pułapkach przemysłu muzycznego… Pomimo, że Mountain uważany był za jeden z pierwszych zespołów heavy metalowych, można tu znaleźć mnóstwo prog-rocka i psychodelicznego pop rocka. „Tired Angels” wcieliło się w fantasy i złożyło hołd Jimiemu Hendrixowi; „My Lady” bliżej było do klasyki ciężkiego bluesa, a „The Great Train Robbery” łączył południowy rock z wczesną formą glamu. Moim zdaniem cała czwórka na tej płycie zademonstrowała swoją genialną współpracę. Szkoda, że następny album, wydany dziesięć miesięcy później, był ostatnim w tym składzie…

Pierwsza strona „Flowers Of Evil” zawiera nowy materiał studyjny, natomiast druga to nagranie koncertowe zarejestrowane  27 czerwca 1971 roku w nowojorskim Filmore East. Znów narzuca się podobieństwo do Cream i ich studyjno-koncertowej płyty „Wheels Of Fire”.

Talent na pewno ich nie opuścił, ale nadmiar narkotyków, (szczególnie u Westa) osłabił dyscyplinę. Proces pisania piosenek do pewnego stopnia załamał się, ponieważ na albumie znalazły się tylko cztery nowe utwory. O tym, że zespół wciąż grał bardzo dobrze nie było wątpliwości, ale staczał się w twórczą „flądrę”.  Większość nowego materiału skupiała się na klasycznym rocku z gitarą Westa zdegradowaną do drugorzędnej roli i dominującym wokalem Felixa Pappalardiego. Po raz pierwszy równowaga między nimi została mocno zachwiana. Przyzwoicie wypada tu tytułowy, czadowy  kawałek w stylu boogie z podwójną gitarą Westa będący swoistym  komentarzem na temat żołnierzy powracających z Wietnamu, a także nieco wolniejszy „Crossroader” napisany przez państwo Pappalardich. Krótki „King’s Chorale” z fortepianem świetnie komponuje się jako intro do „One Last Cold Kiss” – bagnistego hard rocka. Nie przekonuje mnie niestety „Pride And Passion”, który brzmi jak skrzyżowanie ELO z Queen…

Mountain. Z tyłu od lewej F.Pappalardi, L. West, z przodu C. Laing, S. Knight

Druga strona płyty to zapierający dech w piersiach pokaz umiejętności całego zespołu. „Dream Sequence” to 25 minutowy jam składający się z pięciu sekwencji (bez nudnego, perkusyjnego sola na perkusji!) z pirotechniką gitar o wielkiej mocy, z wplecionym w połowie nieśmiertelnym numerem Chucka Berry’ego „Roll Over Beethoven”. Niezwykłe wykonanie „Mississippi Queen” zamyka ten nierówny, ale wciąż godny uwagi album.

Po występie w Anglii, na początku 1972 roku zespół ogłosił rozpad. Podawali różne przyczyny, ale głównym był Pappalardi twierdzący, że wyczerpująca praca poważnie uszkodziła mu słuch. Problem tkwił jednak gdzie indziej. To narkotykowe i osobiste problemy zespołu rozwaliły wszystko. Knight całkowicie porzucił muzykę rockową i wrócił do swojej prawdziwej miłości, jazzu. Pappalardi powrócił do pracy w studio, West i Laing  udali się na Wyspy tworząc z basistą Cream, Jackiem Bruce’em nową super grupę o nazwie West, Bruce and Laing. Chemia między duetem z Mountain a utalentowanym, ale ponurym Bruce’em niosła nadzieję na trwały związek. Połączenie takich osobowości nadało ich pierwszemu albumowi niesamowicie nieprzewidywalny charakter, a utwory takie jak „The Doctor”, „Love Is Worth The Blues” i potężne „Third Degree” Williego Dixona sugerowały, że ich gwiazda powinna świecić trochę dłużej. Okazało się, że był to początek niezwykłej, lecz niestety krótkiej współpracy pomiędzy muzykami. Uzależnienie Westa od narkotyków osłabiło potencjał zespołu i spowodowało kolejne rozczarowanie; niecałe dwa lata po powstaniu pozostawili po sobie „zaledwie” dwa albumy studyjne i jeden koncertowy…

West i Pappalardi w 1973 roku reanimowali Mountain w zmienionym składzie wydając rok później dwa albumy – studyjny „Avalanche” i koncertowy „Twin Peaks” po czym grupa ponownie się rozpadła tuż po koncercie w Felt Forum w Nowym Jorku, 31 grudnia 1974 roku. To były dwie ostatnie płyty Mountain na których zagrał Felix Pappalardi.

Małżeństwo Felixa i Gail Collins przetrwało zgiełk lat 60 i 70-tych, ale na przełomie nowej dekady lata napięć nadszarpnęły imponującą więź pary. Pappalardi podobno zakochał się w młodszej kobiecie i krążyły plotki o zbliżającym się rozwodzie. Gdy 17 kwietnia 1983 roku muzyk wrócił do domu od swojej kochanki, Collins wpadła w szał i zastrzeliła niewiernego męża z pistoletu, który wcześniej dostała od niego w prezencie. Podczas procesu twierdziła, że był to nieszczęśliwy przypadek – broń wypaliła podczas jej czyszczenia (o piątej nad ranem…?). W tę wersję nie wierzył ani West, ani nikt inny kto znał parę od lat. Sąd dał wiarę słowom Gail. Za nieumyślne spowodowanie śmierci wymierzył jej karę dwóch lat więzienia. Po jej odbyciu Gail Collins wyprowadziła się do Meksyku, gdzie zmarła 6 grudnia 2013 roku.

Felix Pappalardi, producent, muzyk i współzałożyciel grupy Mounatian.

Zdrowie Leslie Westa było problemem przez wiele lat. W połowie lat siedemdziesiątych przeniósł się do Milwaukee, aby zerwać z heroiną, morfiną, kokainą… W wywiadzie z 1990 roku powiedział, że minęło 10 lat, odkąd „przestał bratać się z narkotykami”. W połowie lat osiemdziesiątych zdiagnozowano u niego cukrzycę. Na początku nowego stulecia stwierdzono mu raka przewodu moczowego. Jakby tego było mało w 2011 roku, podczas lotu na koncert do Biloxi w stanie Mississippi prawa noga Westa stała się sina na skutek powikłań związanych z cukrzycą. Został przewieziony do szpitala, gdzie chirurdzy nie mieli innego wyjścia – aby uratować mu życie amputowali dolną jej część. Na szczęście West wyzdrowiał i jego kariera trwała dalej. Jego ostatnie trzy albumy: „Unusual Suspects” (2011), „Still Climbing” (2013) i „Soundcheck” (2015) zostały nagrane z zaproszonymi gośćmi wśród których znaleźli się m.in. Slash, Joe Bonamassa, Billy Gibonns, Johny Winter, Brian May, Zakk Wylde, Peter Frampton…

20 grudnia 2020 roku Leslie West doznał zatrzymania akcji serca. Przewieziony do szpitala trafił na oddział intensywnej terapii. Nie odzyskawszy przytomności zmarł trzy dni później. Miał 75 lat…