Lata sześćdziesiąte i siedemdziesiąte wciąż mają wiele zaginionych muzycznych wydawnictw, które w epoce nie zyskały uznania na jakie zasłużyli. Jednym z nich jest tytułowy album brytyjskiego zespołu FUCHSIA, który tak naprawdę dopiero po kilku dekadach został na nowo odkryty i w końcu doceniony.
Zespół był pomysłem urodzonego w Londynie gitarzysty i wokalisty Tony’ego Duranta, który mając sześć miesięcy wraz z rodzicami przeniósł się na Czarny Kontynent, do Kapsztadu (RPA). Rodzina powróciła do Anglii, gdy Tony miał 10 lat. Wysłany do szkoły z internatem nauczył się grać na perkusji, ale gdy stwierdził, że dziewczyny większą sympatią darzą gitarzystów szybko nauczył się kilku riffów Chucka Berry’ego. To wystarczyło, by zostać członkiem szkolnej kapeli Junkies. Nastoletni Tony przeszedł okres buntu wraz z muzyką The Pretty Things, The Beat Merchants i The Who… Tony Durant: „Pete Townshend był niesamowity. Potrafił uchwycić frustrację pokolenia. A ja, w szkole publicznej, przeznaczony byłem do podążania określoną ścieżką życia. The Who z tekstami typu „Nic nie stoi na twej drodze, nawet zamknięte drzwi. Nie podążaj za życiem, które zostało zaplanowane bez ciebie…” – otworzyło mi oczy. Wow! Kochałem to!”
Pod koniec szkoły średniej dołączył do Boba Chudleya i Chrisa Cutlera (później w Henry Cow) tworząc trio Louise. To były lata 1966-67, okres wczesnej psychodelii. Durant: „Słuchaliśmy takich rzeczy jak The Yardbirds, a potem przyszedł Pink Floyd, singiel „Arnold Layne” i album „The “Piper At The Gates of Dawn”. Syd Barrett łamał zasady. Posłuchaj sekwencji akordów „Arnold Layne”. To była naprawdę dziwna progresja, a pomysł na piosenkę o transwestycie kradnącego ubrania ze sznura z rozwieszoną bielizną był niesamowity. Słuchaliśmy awangardy i eksperymentów z dźwiękiem. Chodziliśmy do londyńskich klubów, do 24 Hour Technicolor Dream, by zobaczyć Soft Machine z Kevinem Ayersem – ich podejście do muzyki było zupełnie inne i wizualnie bardzo ciekawe.”
Pod koniec lat 60-tych Louise wypalił się jako zespół. Durant czuł potrzebę zrobienia czegoś zupełnie innego. Tym razem z nowymi muzykami. Na początku chciał jednak odpocząć od muzyki. Zbiegło się to w czasie, gdy w 1970 roku wyjechał do Exeter podejmując studia na tamtejszym uniwersytecie. Po dwóch tygodniach zajęć wrócił do tworzenia. Tyle, że była to muzyka poetycka, oparta na wierszach Ferlinghettiego inspirowana wojennymi obrazami Goi. Sytuacja zmieniła się, gdy na jego drodze stanęli basista Michael Day i perkusista Michael Gregory, z którymi utworzył rockowe trio Fuchsia. Nazwę zespołu wymyślił Gregory i bynajmniej nie miał na myśli popularnej rośliny z rodziny wiesiołkowatych. Inspiracją była Lady Fuchsia Groan, postać z powieści „Titus Groan” i „Gomenghast” angielskiego pisarza Mervyna Peake’a – dama z dziko bujnymi, czarnymi włosami, wydatnymi ustami i hipnotyzującym wzrokiem.
Konwencja rockowego brzmienia złożonego z gitary, basu i perkusji była dla Duranta zbyt uboga. Jego celem było stworzyć zupełnie coś nowego – połączyć rockowe brzmienie z muzyką klasyczną. Do swojego pomysłu przekonał trzy dziewczyny – studentki muzyki klasycznej z Exeter – Madeleine Bland (wiolonczela), Janet Rogers (skrzypce) i Vanessę Hall-Smith (altówka), które tak jak i on chciały zrobić coś innego. To był ryzykowny projekt. Jedyne takie podwójne trio – trzech rockmanów i akompaniujący żeński tercet smyczkowy. To mogło nie wypalić. Jednak wypaliło!
Na początku, jeszcze pełni obaw jak to wyjdzie na scenie, zagrali kilka koncertów na uniwersytecie, po czym w studiu w Torquay nagrali dwie piosenki: „Ring Of Red Roses” i „Shoes And Ships”. Dobry przyjaciel z branży, Paul Conroy, przekazał taśmy demo Terry’emu Kingowi szefowi wytwórni Kingdom Records. Terry, będąc pod wielkim wrażeniem radykalnie odmiennego podejścia do muzyki i oczarowany grą dziewczyn, z miejsca podpisał z nimi kontrakt. Wczesnym latem 1971 roku w londyńskim Sound Techniques Studios nagrali płytę „Fuchsia”. Producentem krążka był David Hitchcock, znany ze współpracy z Genesis, East Of Eden, Curved Air, Caravan, Eltonem Johnem… Album inspirowany jest brytyjskim folkiem, rockiem progresywnym, muzyką klasyczną i jazzem. Dla kogoś takiego jak ja, który bardzo lubi muzyczny eklektyzm to wymarzona pozycja. Gdy dziś słucham tych nagrań czuję ducha tamtych czasów. Każdy z siedmiu zamieszczonych tu utworów jest elegancki, ale nie pompatyczny. Pełen dźwięków, ale nieprzypadkowych. Teksty nie są hipisowskie, ale też i nie naiwne. Raczej kręcą się wokół twórczości Mervina Peake’a. Całą płytę otacza mroczna, choć na swój sposób optymistyczna atmosfera. Okładkę zaprojektowała Anne Marie Anderson – ta od „Land Of Grey And Pink” grupy Caravan.
Pierwsze nagranie, „Gone With The Mouse”, zaczyna się jak coś w rodzaju małej symfonii. Smyczki są niemal barokowe, a damski śpiew przechodzi od operowego po gotycki. Nie mniej to tradycyjny, angielski folk aczkolwiek brzmiący bardzo progresywnie. Pełno tu dźwięków fantastycznej gitary akustycznej, jazzującej sekcji rytmicznej, skrzypiec i przenikliwej wiolonczeli. To właśnie ona, a nie gitara gra solówkę. Piosenka, będąca opowieścią o dzielnych rycerzach w średniowiecznym królestwie walczących w obronie honoru dziewic, jest tak angielska jak truskawki ze śmietaną na Wimbledonie… Ponad ośmiominutowy „A Tiny Book” to jeden z dwóch najdłuższych numerów na płycie i chyba najbardziej ambitny. Mnóstwo w nim wiolonczeli i skrzypiec, co nadaje mu klasycznego charakteru. Są tam jednak wszystkie elementy prog-folku, z szybkim bębnieniem, gitarowymi riffami i ciągłymi, momentami szalonymi, zmianami tempa, a sympatyczny głos Tony’ego Duranta brzmi jak skrzyżowanie Syda Barretta ze Stevenem Wilsonem z Porcupine Tree… Pochodzący z czasów pobytu Duranta w zespole Louise utwór „Another Nail” (kolejna opowieść o nikczemnych wydarzeniach w średniowieczu) może niektórym odbić się na zdrowiu psychicznym. Żart! Ten niełatwy w odbiorze kawałek zaczyna się piekielnym, trwającym trzy minuty intro granym przez dziewczyny zanim władzę nad nim przejmą panowie. Prawie sześć minut upajającej muzyki będącej doskonałym przykładem na to, że rock i klasyka mogą ze sobą doskonale współistnieć.
W „Shoes And Ships” skrzypce i wiolonczela z prostym wokalem Duranta tworzą swobodny, niemal balladowy, folk-rockowy numer, z częstymi orkiestrowymi repryzami zastępującymi wokalne chórki. Dłuższe, instrumentalne zakończenie gitary akustycznej brzmi jak wzorzec dla późniejszych zespołów folkowych… „The Nothing Song” to psychodeliczna, niemal diaboliczna igraszka, która ma w zasadzie wszystko – od całej baterii instrumentów perkusyjnych i dudniących bębnów, przez dramatyczną orkiestrację z roztrzęsionymi gitarami akustycznymi i diabolicznymi skrzypcami, po maniakalne solówki na gitarze elektrycznej. Zapętlony, rockowy utwór, który porównać można z genialną płytą grupy Comus „First Utterance”… Podoba mi się ten specyficzny, angielski smak melodii współgrający z tekstami, który odróżnia ten zespół od wielu z tamtej epoki. Mam tu na myśli, piosenkę ze słodkim i do bólu prostym refrenem „Me And My Kite”. Z rozmarzoną bluesową gitarą, z manierą wokalną przypominającą Syda Barretta, z historyjką o facecie, który bez żadnej troski ugania się cały dzień po łące z latawcem. Prawda, że nie ma nic lepszego niż kawałek dobrego, angielskiego humoru..? Na samo zakończenie pojawia się „Just Anyone” z filozoficznym tekstem o samotnym życiu i umieraniu w samotności, ale z tlącą się iskierką optymizmu. Jest tu więcej świetnej gitary akustycznej i w stosunku do całego albumu jest też bardziej agresywniej – szczególnie, gdy wściekły fortepian podąża za pulsującym, dudniącym basem. Momentami „Just Anyone” przypomina wczesny Pink Floyd; po jego wysłuchaniu chce mi się go odtworzyć raz jeszcze.
Płyta, wydana przez niezależną wytwórnię Pegasus, ukazała się na brytyjskim rynku jesienią 1971 roku. Niestety, album sprzedawał się słabo. Jak zwykle zawiniła kiepska promocja. Krążek miał tylko jedną(!) reklamę w „Melody Maker” i kilka krótkich (pochlebnych) recenzji w różnych gazetach. Mało! Na dodatek Pegasus wycofał się z planowanej trasy promocyjnej, a stara zasada mówi, że zespół który nie gra i nie koncertuje nie przetrwa długo. Fuchsia, niczym niepodlewany kwiat, uschnął rok później. Co prawda Durant wznowił go na kilka sesji w 1975 roku, ale był to jednorazowy zryw. Nawiasem mówiąc zarejestrowane wówczas nagrania plus dema i ocalałe nagrania na acetacie zostały zebrane na płycie „Fuchsia, Mahagonny And Other Gems” w 2005 roku.
Po rozwiązaniu grupy Tony Durant przeniósł się do Australii. Tam, po wielu latach, reaktywował zespół z nowymi muzykami pod nazwą FUCHSIA II wydając w 2013 roku album „From Psychodelia… To Along Place”. Nie mam (jeszcze!) tej płyty w swoich zbiorach, więc nic o niej nie napiszę. Do tego czasu będę puszczał album „Fuchsia”. I to nie jeden raz!