FUCHSIA „Fuchsia” (1971).

Lata sześćdziesiąte i siedemdziesiąte wciąż mają wiele zaginionych muzycznych wydawnictw, które w epoce nie zyskały uznania na jakie zasłużyli. Jednym z nich jest tytułowy album brytyjskiego zespołu FUCHSIA, który tak naprawdę dopiero po kilku dekadach został na nowo odkryty i w końcu doceniony.

Zespół był pomysłem urodzonego w Londynie gitarzysty i wokalisty Tony’ego Duranta, który mając sześć miesięcy wraz z rodzicami przeniósł się na Czarny Kontynent, do Kapsztadu (RPA). Rodzina powróciła do Anglii, gdy Tony miał 10 lat. Wysłany do szkoły z internatem nauczył się grać na perkusji, ale gdy stwierdził, że dziewczyny większą sympatią darzą gitarzystów szybko nauczył się kilku riffów Chucka Berry’ego. To wystarczyło, by zostać członkiem szkolnej kapeli Junkies. Nastoletni Tony przeszedł okres buntu wraz z muzyką The Pretty Things, The Beat Merchants i The Who… Tony Durant: „Pete Townshend był niesamowity. Potrafił uchwycić frustrację pokolenia. A ja, w szkole publicznej, przeznaczony byłem do podążania określoną ścieżką życia. The Who z tekstami typu „Nic nie stoi na twej drodze, nawet zamknięte drzwi. Nie podążaj za życiem, które zostało zaplanowane bez ciebie…” – otworzyło mi oczy. Wow! Kochałem to!”

Tony Durant (1969)

Pod koniec szkoły średniej dołączył do Boba Chudleya i Chrisa Cutlera (później w Henry Cow) tworząc trio Louise. To były lata 1966-67, okres wczesnej psychodelii. Durant: „Słuchaliśmy takich rzeczy jak The Yardbirds, a potem przyszedł Pink Floyd, singiel „Arnold Layne” i album „The “Piper At The Gates of Dawn”. Syd Barrett łamał zasady. Posłuchaj sekwencji akordów „Arnold Layne”. To była naprawdę dziwna progresja, a pomysł na piosenkę o transwestycie kradnącego ubrania ze sznura z rozwieszoną bielizną był niesamowity. Słuchaliśmy awangardy i eksperymentów z dźwiękiem. Chodziliśmy do londyńskich klubów, do 24 Hour Technicolor Dream, by zobaczyć Soft Machine z Kevinem Ayersem – ich podejście do muzyki było zupełnie inne i wizualnie bardzo ciekawe.”

Pod koniec lat 60-tych Louise wypalił się jako zespół. Durant czuł potrzebę zrobienia czegoś zupełnie innego. Tym razem z nowymi muzykami. Na początku chciał jednak odpocząć od muzyki. Zbiegło się to w czasie, gdy w 1970 roku wyjechał do Exeter podejmując studia na tamtejszym uniwersytecie. Po dwóch tygodniach zajęć wrócił do tworzenia. Tyle, że była to  muzyka poetycka, oparta na wierszach Ferlinghettiego inspirowana wojennymi obrazami Goi. Sytuacja zmieniła się, gdy na jego drodze stanęli basista Michael Day i perkusista Michael Gregory, z którymi utworzył rockowe trio Fuchsia. Nazwę zespołu wymyślił Gregory i bynajmniej nie miał na myśli popularnej rośliny z rodziny wiesiołkowatych. Inspiracją była Lady Fuchsia Groan, postać z powieści „Titus Groan” i „Gomenghast” angielskiego pisarza Mervyna Peake’a – dama z dziko bujnymi, czarnymi włosami, wydatnymi ustami i hipnotyzującym wzrokiem.

Konwencja rockowego brzmienia złożonego z gitary, basu i perkusji była dla Duranta zbyt uboga. Jego celem było stworzyć zupełnie coś nowego – połączyć rockowe brzmienie z muzyką klasyczną. Do swojego pomysłu przekonał trzy dziewczyny – studentki muzyki klasycznej z Exeter – Madeleine Bland (wiolonczela), Janet Rogers (skrzypce) i Vanessę Hall-Smith (altówka), które tak jak i on chciały zrobić coś innego. To był ryzykowny projekt. Jedyne takie podwójne trio – trzech rockmanów i akompaniujący żeński tercet smyczkowy. To mogło nie wypalić. Jednak wypaliło!

Fuchsia  – jedyne takie podwójne trio (1971)

Na początku, jeszcze pełni obaw jak to wyjdzie na scenie, zagrali kilka koncertów na uniwersytecie, po czym w studiu w Torquay nagrali dwie piosenki: „Ring Of Red Roses” i „Shoes And Ships”. Dobry przyjaciel z branży, Paul Conroy, przekazał taśmy demo Terry’emu Kingowi szefowi wytwórni Kingdom Records. Terry, będąc pod wielkim wrażeniem radykalnie odmiennego podejścia do muzyki i oczarowany grą dziewczyn, z miejsca podpisał z nimi kontrakt. Wczesnym latem 1971 roku w londyńskim Sound Techniques Studios nagrali płytę „Fuchsia”. Producentem krążka był David Hitchcock, znany ze współpracy z Genesis, East Of Eden, Curved Air, Caravan, Eltonem Johnem… Album inspirowany jest brytyjskim folkiem, rockiem progresywnym, muzyką klasyczną i jazzem. Dla kogoś takiego jak ja, który bardzo lubi muzyczny eklektyzm to wymarzona pozycja. Gdy dziś słucham tych nagrań czuję ducha tamtych czasów. Każdy z siedmiu zamieszczonych tu utworów jest elegancki, ale nie pompatyczny. Pełen dźwięków, ale nieprzypadkowych. Teksty nie są hipisowskie, ale też i nie naiwne. Raczej kręcą się wokół twórczości Mervina Peake’a. Całą płytę otacza mroczna, choć na swój sposób optymistyczna atmosfera. Okładkę zaprojektowała Anne Marie Anderson – ta od „Land Of Grey And Pink” grupy Caravan.

Front okładki płyty „Fuchsia” (1971)

Pierwsze nagranie, „Gone  With The Mouse”, zaczyna się jak coś w rodzaju małej symfonii. Smyczki są niemal barokowe, a damski śpiew przechodzi od operowego po gotycki. Nie mniej to tradycyjny, angielski folk aczkolwiek brzmiący bardzo progresywnie. Pełno tu dźwięków fantastycznej gitary akustycznej, jazzującej sekcji rytmicznej, skrzypiec i przenikliwej wiolonczeli. To właśnie ona, a nie gitara gra solówkę. Piosenka, będąca opowieścią o dzielnych rycerzach w średniowiecznym królestwie walczących w obronie honoru dziewic, jest tak angielska jak truskawki ze śmietaną na  Wimbledonie… Ponad ośmiominutowy „A Tiny Book” to jeden z dwóch najdłuższych numerów na płycie i chyba najbardziej ambitny. Mnóstwo w nim wiolonczeli i skrzypiec, co nadaje mu klasycznego charakteru. Są tam jednak wszystkie elementy prog-folku, z szybkim bębnieniem, gitarowymi riffami i ciągłymi, momentami szalonymi, zmianami tempa, a sympatyczny głos Tony’ego Duranta brzmi jak skrzyżowanie Syda Barretta ze Stevenem Wilsonem z Porcupine Tree… Pochodzący z czasów pobytu Duranta w zespole Louise utwór „Another Nail” (kolejna opowieść o nikczemnych wydarzeniach w średniowieczu) może niektórym odbić się na zdrowiu psychicznym. Żart! Ten niełatwy w odbiorze kawałek zaczyna się piekielnym, trwającym trzy minuty intro granym przez dziewczyny zanim władzę nad nim przejmą panowie. Prawie sześć minut upajającej muzyki będącej doskonałym przykładem na to, że rock i klasyka mogą ze sobą doskonale współistnieć.

Tył okładki włoskiego CD wytwórni Night Wings Records (2003).

W „Shoes And Ships” skrzypce i wiolonczela z prostym wokalem Duranta tworzą swobodny, niemal balladowy, folk-rockowy numer, z częstymi orkiestrowymi repryzami zastępującymi wokalne chórki. Dłuższe, instrumentalne zakończenie gitary akustycznej brzmi jak wzorzec dla późniejszych zespołów folkowych… The Nothing Song” to psychodeliczna, niemal diaboliczna igraszka, która ma w zasadzie wszystko – od całej baterii instrumentów perkusyjnych i dudniących bębnów, przez dramatyczną orkiestrację z roztrzęsionymi gitarami akustycznymi i diabolicznymi skrzypcami, po maniakalne solówki na gitarze elektrycznej. Zapętlony, rockowy utwór, który porównać można z genialną płytą grupy Comus „First Utterance”… Podoba mi się ten specyficzny, angielski smak melodii współgrający z tekstami, który odróżnia ten zespół od wielu z tamtej epoki. Mam tu na myśli, piosenkę ze słodkim i do bólu prostym refrenem „Me And My Kite”.  Z rozmarzoną bluesową gitarą, z manierą wokalną przypominającą Syda Barretta, z historyjką o facecie, który bez żadnej troski ugania się cały dzień po łące z latawcem. Prawda, że nie ma nic lepszego niż kawałek dobrego, angielskiego humoru..? Na samo  zakończenie pojawia się „Just Anyone” z filozoficznym tekstem o samotnym życiu i umieraniu w samotności, ale z tlącą się iskierką optymizmu. Jest tu więcej świetnej gitary akustycznej i w stosunku do całego albumu jest też bardziej agresywniej – szczególnie, gdy wściekły fortepian podąża za pulsującym, dudniącym basem. Momentami „Just Anyone” przypomina wczesny Pink Floyd; po jego wysłuchaniu chce mi się go odtworzyć raz jeszcze.

Płyta, wydana przez niezależną wytwórnię Pegasus, ukazała się na brytyjskim rynku jesienią 1971 roku. Niestety, album sprzedawał się słabo. Jak zwykle zawiniła kiepska promocja. Krążek miał tylko jedną(!) reklamę w „Melody Maker” i kilka krótkich (pochlebnych) recenzji w różnych gazetach. Mało! Na dodatek Pegasus wycofał się z planowanej trasy promocyjnej, a stara zasada mówi, że zespół który nie gra i nie koncertuje nie przetrwa długo. Fuchsia, niczym niepodlewany kwiat, uschnął rok później. Co prawda Durant  wznowił go na kilka sesji w 1975 roku, ale był to jednorazowy zryw. Nawiasem mówiąc zarejestrowane wówczas nagrania plus dema i ocalałe nagrania na acetacie zostały zebrane na płycie „Fuchsia, Mahagonny And Other Gems” w 2005 roku.

Po rozwiązaniu grupy Tony Durant przeniósł się do Australii. Tam, po wielu latach, reaktywował zespół z nowymi muzykami pod nazwą FUCHSIA II wydając  w 2013 roku album „From Psychodelia… To Along Place”. Nie mam (jeszcze!) tej płyty w swoich zbiorach, więc nic o niej nie napiszę. Do tego czasu będę puszczał album „Fuchsia”. I to nie jeden raz!

Mistrzowie improwizacji – FLÄSKET BRINNER „Fläsket Brinner” (1971)

Szwecja na początku lat 70-tych, podobnie jak Niemcy, miała ekscytującą scenę muzyczną ignorującą amerykańskie i brytyjskie trendy. Tutaj zespoły nie były skrępowane komercjalizmem – mogły swobodnie kombinować z brzmieniem i dowolnie mieszać style. Zespoły takie jak Algarnas Tradgard, Samla Mammas Manna, Kebnekaise, Ęlgarnas Trädgård i International Harvester stworzyły bardzo ekscytującą, rockową kulturę pełną kreatywnych pomysłów. Co ciekawe, prawie wszystkie pojawiły się w wytwórni Silence, szwedzkim odpowiedniku niemieckiej wytwórni Ohr. Powstały w Sztokholmie w 1970 roku FLÄSKET BRINNER był ich „czarnym koniem”.

Sztokholmski zespół Fläsket Brinnern na scenie. (1971)

Sercem pompującym muzykę do krwioobiegu grupy był Sten Bergman, grający na klawiszach (głównie na organach Hammonda) i flecie. Wcześniej Bergman towarzyszył popowemu piosenkarzowi Janowi Rhode, grywał w dixielandowym combo jazzowym, a także był członkiem progresywnej formacji Atlantic Ocean, z którą nagrał dwa single i album „Tranquility Bay” (1970). Po jej rozpadzie dobrał sobie nowych, znakomitych muzyków i powołał do życia grupę o dość oryginalnej nazwie Fläsket Brinner (w wolnym tłumaczeniu Pieczona wieprzowina). Przy boku lidera stanęli: basista Per Bruun (ex- Steampacket), gitarzysta Bengt Dahlén (szarpał struny w Lenne & The Lee Kings), oraz świetni muzycy jazzowi – saksofonista Gunnar Bergsten i grający na perkusji Erik Dahlbäck. Choć wywodzili się z różnych środowisk muzycznych każdy z nich był osobowością i wirtuozem swojego instrumentu spajając w jeden doskonały monolit muzykę zespołu.

Zadebiutowali wiosną 1970 roku w sztokholmskim Moderna Musset (muzeum sztuki współczesnej), zaś latem dwukrotnie (w czerwcu i sierpniu) pojawili się na historycznym Gärdetfesten – plenerowym festiwalu muzyki rockowej (taki ichni Woodstock). W marcu 1971 roku wyszedł ich debiutancki album „Fläsket Brinner” z okładką zaprojektowaną przez Hansa Esseliusa przedstawiającą świńską głowę w piekarniku.

Front okładki debiutanckiego longplaya (1971).

Trzeba być nie lada ryzykantem, by debiutować na fonograficznym rynku płytą koncertową. W ich przypadku był to strzał w dziesiątkę! Duża część albumu została nagrana na żywo 1 grudnia 1970  roku w sztokholmskiej sali Konserthuset kiedy to otwierali koncert Franka Zappy z The Mothers Of Invention. Kilka krótszych utworów zostało nagranych na żywo w Decibel Studios 17-18 stycznia 1971. Ta całkowicie instrumentalna płyta została zdominowana przez długie, hipnotyczne jamy pełne surowych gitar, bardzo płynnych partii saksofonu i fletu oraz smacznych brzmień Hammonda wspartych solidną sekcją rytmiczną. Muzyka oscyluje między tak modnym w latach 60-tych free jazzem, z tradycyjnymi szwedzkimi motywami folkowymi, psychodelią i ciężkim progresywnym rockiem łącząc w sobie złożoność Zappy, eklektyzm King Crimson i intensywne brzmieniem wczesnych Deep Purple.

Płyta zaczyna się krótką zapowiedzią Stena Bergmana „Jesteśmy tutaj by was rozgrzać. Nazywamy się Fläsket Brinner” i zachęca publiczność: „nie krępujcie się zdjąć ubrania nim zaczniemy grać.” Tuż potem słyszymy cudownej urody liryczne dźwięki gitary akustycznej i fletu rozpoczynające nagranie „Gånglåten”. Niech nie zmyli nikogo ten folkowy wstęp, gdyż z chwilą wejścia saksofonu tenorowego muzyka nabiera szaleńczego tempa i ognistego żaru. W środku tego wszystkiego Hammond płonie jak drwa w kominku wygrywając szwedzką melodię ludową. Jest ciepło! Rozciągnięty, 14-minutowy „Tysta Finskan” pokazuje, że zespół był mistrzem improwizowanego grania. Ten kosmiczny rockowy jam z lekkimi folkowymi aspiracjami i jazzowymi przyprawami przebija się w najbardziej nieokiełznany sposób. Wściekłe gitarowe partie z mnóstwem fuzzów połączone z sekcją rytmiczną wirują jak papierowa łódeczka w rwącej rzeczce podczas tropikalnej burzy. Dźwięki saksofonu i fletu zdobią drugi plan, zaś organy bulgoczą wulkaniczną lawą zamieniającą się w błotniste bagno. Nie ma tu zbędnych nut i składników – wszystko pasuje jak w puzzlach i brzmi niesamowicie. Coś jak The Jimi Hendrix Experience, tylko z udziałem większej liczby muzyków. Swobodnie płynący psychodeliczny, jazzowy rock progresywny z mnóstwem perkusyjnych smaczków, krowich dzwonków, krzepkiej sekcji dętej i ognistej gitary. I jak tu tego nie kochać..? Trzy krótkie utwory: „Gunnars Dilemma” o podwyższonym tempie z wydatnymi organami, jazzowy „Bengans Vals” i ciężki „Räva” z gitarą i perkusją wysuniętą do przodu. można uznać za punkty wyjścia dla przyszłych  koncertowych improwizacji. I podejrzewam, że tak właśnie było. W „Bosses Låt” główną melodię prowadzi flet, chociaż ładną partią gitarową i piękną solówką popisał się Bengt Dahlén. Na organach gościnnie zagrał tu Bo Hensson; rok później zastąpi on Bergmana gdy ten opuści grupę tuż po wydaniu płyty. Nawiasem mówiąc wcześniejszą (znakomitą!) i dwa razy dłuższą wersję tego utworu znaleźć można na „Fläsket Brinner. The Swedish Radio Recordings 1970-1975″, czteropłytowym, fantastycznym boxie wydanym przez szwedzki Mellotronen w 2003 roku… Na zakończenie dostajemy numer zatytułowany „Musik Från Liljevalchs” z dominującym na początku mocnym brzmieniem saksofonu i perkusji. W drugiej części nagrania do głosu dochodzi piekielna sekcja rytmiczna i szalejące organy, brzmiące i wirujące jak górska bystrza rzeczna. Na punkcie takiej muzyki jestem na zakręcony na maksa. Świetny, wielki finisz!

Od lewej: Erik Dahlbäck, Mikael Ramel, Per Bruun, Bengan Dahlén (1972)

Latem Bergman opuścił zespół, a jego rolę przejął Bo Hansson. Fläsket Brinner nadal grał i oczywiście nadal brzmiał dobrze, ale nie była to już ta sama muzyka i ten sam Fläsket Brinner. W grudniu wydali singiel „Wild Thing”, a w styczniu 1972 wzmocnieni przez śpiewającego gitarzystę Mikaela Ramela rozpoczęli nagrywanie drugiego albumu zatytułowanego „Fläsket”. W trakcie sesji Bo Hansson niespodziewanie zrezygnował z grania w zespole wybierając solową karierę chociaż pojawił się na płycie nie tylko jako muzyk, ale też jako kompozytor i autor tekstów. To podwójne wydawnictwo zawierające na pierwszym krążku nagrania studyjne, a na drugim koncertowe był (niestety) nierówny i niespójny. W 1973 roku grupa przeszła kilka kolejnych zmian w składzie i koncertowała do wczesnych lat 80-tych, ale nie nagrała już żadnej płyty.

Fläsket Brinner, dzięki swojej mieszance rocka, jazzu i folku z brzmieniem, którego nie da się pomylić z niczym innym jest jednym z najważniejszych przedstawicieli nie tylko skandynawskiej muzyki progresywnej wczesnych lat 70-tych. Warto o tym pamiętać, a debiutancki album mieć na półce!

Przeoczony klasyk – T.I.M.E. „Smooth Ball” (1969)

Na początku był Hard Times, pop-garażowy zespół z drugiej połowy lat 60-tych nazwany na cześć bluesowej piosenki Josha White’a o nieco psychodelicznym brzmieniu. Inspirowali się głównie muzyką The Byrds, Boba Dylana, Buffalo Springfield… W Los Angeles, do którego przenieśli się z rodzinnego  San Diego, dzięki prostym i melodyjnym piosenkom stali się ulubieńcami lokalnej społeczności hipisowskiej, oraz stałych  bywalców „Whiskey A Go Go”. W tym legendarnym klubie otwierali koncerty m.in. dla  The Doors, Buffalo Springfield i Jimiego Hendrixa. W ciągu trzech lat działalności wydali kilka singli, głównie w klimacie The Byrds i longplay „Blue Mind”. Ciekawie zapowiadająca się kariera zespołu skończyła się w 1967 roku. Dwóch członków grupy, gitarzyści Bill Richardson i Larry Byrom, chwilę później założyli kapelę Trust In Men Everywhere w skrócie T.I.M.E. w składzie której znaleźli się także basista Nick St. Nicholas i perkusista Steve Rumph.

Podpisany kontrakt z byłą wytwórnią Hard Times, World Pacific Records, zaowocował wydaniem debiutanckiego albumu „T.I.M.E.” w 1968 roku. Urocza mieszanka bardzo chwytliwych i zapadających w pamięć piosenek, oparta była na bogatych harmoniach wokalnych i silnej grze dwóch gitar, znajdując się gdzieś pomiędzy garażowym rockiem, a popową psychodelią spod znaku Love, Bufflo Springfield i późnych The Beatles. Podoba mi się, że każda z dwunastu piosenek jest oryginalna i niepowtarzalna, co w tym czasie taka rzecz udawała się niewielu.

Po jego wydaniu grupa przeszła znaczącą zmianę personalną. Za bębnami zasiadł nowy perkusista Pat Couchois, zaś basistę, który odszedł do The Sparrow (wkrótce przemianowany na Steppenwolf) zastąpił Richard Tepp (ex-Richard And The Young Lions). Od tego momentu brzmienie zespołu stało się dużo cięższe, tym razem bliższe stylistyce The Jimi Hendrix Experience, Cream, Vanilla Fudge i wczesnych Blue Cheer. Potwierdza to drugi album, „Smooth Ball”, nagrany z producentem Alem Schmidtem wydany rok po debiucie.

T.I.M.E. „Smooth Ball” (1969)

Lekkie, melodyjne, trzyminutowe numery z pierwszej płyty zostały zastąpione ciężkim, psychodelicznym rockiem z bluesowymi wpływami. Jeśli porównać tę płytę do poprzedniej słychać, że muzycy zrobili wielki krok naprzód. Całość brzmi tak jakby grał tu zupełnie inny zespół! O ile partie gitar na debiucie były bardzo solidne, to na „Smooth Ball” są genialne. Obaj gitarzyści doskonale wykorzystują fuzz i acid rockowe zagrywki, a do ciężkiego brzmienia swoje „trzy grosze” dodaje nowa sekcja rytmiczna. Ten album nie ma żadnych niewypałów. Nawet niespełna minutowe intro „Preparation G” ma swój urok. Wszystkie utwory są świetne, a niektóre, jak  „Lazy Day Blues”, czy wolno toczący się „See Me As I Am”  mają  bluesowe korzenie. Z kolei Trust In Men Everywhere” „Flowers” to przykłady zmierzenia się z  psychodelicznymi wpływami tamtych czasów. Ale prawdziwym kilerem jest tu „Morning Come”, dziesięciominutowy, apokaliptyczny, hard rockowy klejnot o monstrualnym brzmieniu z fantastyczną grą Larry’ego Byroma na gitarze. Gwiezdny przykład ciężkiego psych rocka tamtej epoki. I jeden z najlepszych w tym stylu!

Pomimo pochlebnych recenzji płyty „Smooth Ball” niedługo po jej wydaniu zespół rozwiązał się.  Larry Byrom przyjął ofertę kolegów ze Steppenwolf, z którymi w latach 1969-1970 nagrał trzy płyty („Monster”, „Steppenwolf 7” i „Live”). Jakie były losy pozostałych członków grupy, tego nie udało mi się ustalić.

Choć T.I.M.E. jest dziś nieco zapomnianą grupą kończącej się epoki hipisów, płyta „Smooth Ball” to klasyk. Przeoczony, ale jednak klasyk!

Kogut w ostrogach. VARIATIONS „Nador” (1970)

W połowie lat sześćdziesiątych, kiedy historia Francji krzyżowała się z historią narodów berberyjskich i mauretańskich nad Sekwaną rock nie istniał. Jedynie twist i yé-yé miały prawa obywatelskie. W przeciwieństwie do innych krajów europejskich Francuzi chętniej wspierali artystów z własnego kraju, śpiewających w ojczystym języku. Tamtejsi wykonawcy parający się rock and rollem, tacy jak Johnny Hallyday  przyznali po latach, że tworzyli wówczas imitację anglojęzycznej muzyki rockowej… Korzystając z możliwości, jakie stwarzała Francja imigrantom z północnej Afryki, trzech muzyków z Maroka: urodzeni w Casablance wokalista Jo Leb i perkusista Jacky Bitton, oraz pochodzący z Fez, gitarzysta Marc Tobaly  w 1966 roku wylądowali w Paryżu z myślą o założeniu zespołu muzycznego. Czwartym jej członkiem został basista Jacques „P’tit Pois” Grande – Francuz, mający włoskie korzenie. Na przekór panującym wówczas tendencjom miała to być stricte rockowa kapela. Ta czwórka, która nazwała się LES VARIATIONS praktycznie nie mając muzycznych korzeni startowała od zera.

Rockowy kwartet Variations (1970)

Zaczęli koncertować w całej Francji  śpiewając po angielsku piosenki swoich ulubionych artystów: Little Richarda, Chucka Berry’ego, Elvisa i Stonesów. W grudniu 1966 roku wygrali konkurs młodych talentów w legendarnym, paryskim klubie Golf-Drouot, goszczący w swoich podwojach takich wykonawców jak David Bowie, The Who, Free… W marcu 1967 roku ładują się do Volkswagena-kombi i atakują Europę. Czas się do tego nadawał, gdyż dość  łatwo można było załapać się na klubowe występy zdobywając tym samym coraz większą publiczność. Podróż (głównie po Niemczech i  Skandynawii) bez planowania, bez menadżera, bez promotora i reklamy trwała prawie dziesięć miesięcy. Na wspólnej scenie grali z wykonawcami jakich we Francji pewnie by nie spotkali – Brianem Augerem, Soft Machine, Booker T & The M.G.’ s… W trakcie jej trwania niezależna, kopenhaska wytwórnia Triola zaproponowała im nagranie singla. Na stronie „A” znalazł się (zasugerowany przez Duńczyków) cover Bee Gees „Spicks & Specks”, a na „B” kapitalna wersja piosenki Bonny Rice’a „Mustang Sally”, wykonana w stylu blues rockowego tria Cream. Pomimo reputacji „scenicznej bestii” przywołującej na myśl wczesnych Rolling Stonesów i dobrego przyjęcia singla na listach przebojów (szczególnie w Danii i Holandii) nic szczególnego się nie działo. Przełom nastąpił 31 grudnia 1968 roku.

Kilka dni wcześniej muzycy znaleźli się w Joinville-le-Pont przyglądając się nagraniom programu rozrywkowego dla francuskiej telewizji. To miała być specjalna, sylwestrowo-noworoczna niespodzianka dla telewidzów z udziałem Small Faces, Fleetwood Mac, The Who, Pink Floyd, Joe Cockera, The Equals… Gdy do studia nie dotarł zespół Traffic (problem na granicy ze służbą celną), producenci programu zaproponowali LES VARIATIONS zastąpienie Steve’a Winwooda i jego kolegów. To była szansa, której nie mogli zmarnować. I nie zmarnowali. Zarejestrowano 20-minutowy set z „Around And Around”, „Mustang Sally”, „Devil With A Blue Dress”, „Everybody Needs Somebody To Love” i „Satisfaction”

Wieczorem, 31 grudnia cała czwórka zasiadła przed telewizorem i z podnieceniem oglądała „Surprise-Partie”. Była niepewność, czy ich występ zostanie pokazany..? A jeśli tak, to jakie utwory..? Napięcie rosło, program dobiegał końca… Wreszcie spiker zapowiada: „Po raz pierwszy w telewizji grupa, którą  zapamiętacie. Les Va-ria-tions!!!” Wbrew wszelkim obawom wyemitowano cały materiał jaki został nagrany i obejrzały miliony telewidzów. Zespół był całkowicie rozluźniony i, co ważne, nie grał z playbacku, w przeciwieństwie do niektórych gwiazd (w tym The Who i Small Faces), którym to się „przydarzyło”… Marc Tolby grał po gryfie zębami; Jo Leb , wyraźnie szczęśliwy, kręcił się wkoło jak chochlik kończąc występ śpiewając na podłodze; Jacques zacięcie szarpał struny gitary basowej, podczas gdy Jacky wyobrażał sobie, że jest Keithem Moonem. A rozgrzana do białości publiczność szalała!

Tuż po emisji programu rozdzwoniły się telefony. Jeden z pierwszych był od przedstawiciela wytwórni płytowej Pathé Records, z którym grupa szybko podpisała kontrakt. Na efekt nie trzeba było długo czekać. W marcu 1969 roku ukazał się „Come Along”/”Promises”– historycznie pierwszy, proto-hard rockowy singiel nagrany przez francuską grupę. To wtedy z jej nazwy zniknął przedrostek Les.

Singiel „Come Along” w oryginalnej okładce (1969)

Można zżymać się na dość kiepską produkcję małej płytki (bas jest za ciężki, perkusja zbyt cofnięta), ale tamtejsi inżynierowie dźwięku jeszcze nie bardzo wiedzieli jak ugryźć muzykę młodych wilków, a i sam zespół nie miał doświadczenia studyjnego. Niemniej w „Come Along” czuć dzikość garage rocka, zaś o „Promises” można by pomyśleć, że został nagrany przez Adriana Gurvitza i zespół Gun. O dziwo, singiel (z alternatywną okładką) dobrze sprzedawał się w niedalekiej Holandii, a „Come Along” wszedł nawet na tamtejszą listę przebojów.

Holenderskie wydanie singla w alternatywnej okładce.

We wrześniu pojawia się kolejny singiel „No.2” z „What’s Happening” będący skrzyżowaniem ciężkiego rocka a la Deep Purple Mk I, z brytyjskim bluesem spod znaku Ten Years After i instrumentalnym „Magda” (imię jednej z sióstr Marca Tobaly’ego). Produkcja znów nie zachwyca, ale następna mała płytka „Free Me”/„Générations” wydana w marcu 1970 roku może budzić zadowolenie. Warto zaznaczyć, że protest song „Générations” to pierwszy utwór zaśpiewany przez grupę po francusku.

W między czasie, razem z Devotion i Aphrodite’s Child, grupa bierze udział w programie Johnny’ego Hallydaya w Palais des Sports transmitowanym przez telewizję.  Po kolejnych występach, w tym ze  Steppenwolf i Led Zeppelin, przyszedł w końcu czas na dużą płytę. Muzycy nic nie mieli przeciw singlom. Były dobre. Szczególnie jak na tamte czasy. Z drugiej strony z zazdrością patrzyli na wychodzące albumy z muzyką, którą sami grali i które odnosiły sukces. Dopięli swego w październiku 1970 roku, gdy  ukazał się ich debiutancki longplay zatytułowany „Nador”.

Okładka płyty „Nador” (1970)

Tytuł albumu można rozszyfrować na dwa sposoby. Nador (pisany z dużej litery) to blisko 150-tysięczne miasto na północnym wybrzeżu Maroka, które – jak uważają jedni – zostało uhonorowane nazwą krążka, by podkreślić rodzinne korzenie muzyków. Inni zauważają, że „nador” pochodzi od arabskiego słowa oznaczającego spojrzenie, lub wizję. Znaczenie tego ostatniego kojarzy się z kolei z medium przepowiadającym przyszłość. Słuchając muzyki i tekstów wiemy, że zespół takimi sprawami się nie zajmował. Interpretacja tytułu jest więc sprawą otwartą, dowolną i niezobowiązującą…

Słuchając płyty od początku uderza mnie dojrzałość grupy, jej profesjonalizm i brak kompleksów. Zupełnie nieskrępowani, nie czują potrzeby utrzymywania powiązań z archetypami francuskiej piosenki. Z wyjątkiem jednego nagrania mają w stu procentach angielskie brzmienie łącząc w niewiarygodnie zwięzłych formach najlepsze cechy The Who, Rolling Stones, Cream, Led Zeppelin zahaczając o Mountain z błyskiem MC5. Żywiołowy Joe Leb opętany wibracjami hard rocka dosłownie eksploduje swoim głosem. Marc Tobaly podkręcając swego Marshalla na maksa brzmi jak najlepszy angielski „drapak” tej dekady. Jego Gibson Les Paul kopuluje mu w rękach wyciskając siódme poty wspierając wokalistę. Jeśli chodzi o sekcję rytmiczną, nie są to leszcze. Jacques Grande , podobnie jak wielcy (i bardzo nieliczni) basiści tamtych czasów zapewnia groove i moc z niezachwianą podstawą, która pozwala Tobaly’emu na wybranie wszystkich bocznych dróg, jakie sobie zażyczy. Natomiast Jacky Bitton to niesamowity perkusista (był w czołówce najlepszych bębniarzy, o czym warto wspomnieć), którego nieco polimorficzna gra może przywołać Gingera Bakera, lub Mitcha Mitchella. To twardy jak diament przykład hard rockowego idiomu z prostym, ale solidnym fundamentem. Mówiąc bardziej obrazowo – francuski kogut w ostrogach potrafiący roztrzaskać bębenki w uszach w drobne puzzle.

Płyta zawiera dziewięć utworów. Tobaly napisał praktycznie cały materiał, więc aranżacje pozwalają mu na wiele riffów i gitarowych solówek. Całość zaczyna się od „What A Mess Again”. Cóż za wspaniały tytuł i co za sposób na rozpoczęcie albumu: uderzenie młota parowego, które kopie tyłek od początku do końca… Tempo schodzi o kilka stopni w dół w „Waiting For The Pope”, ale tylko na moment. Początek przypomina kalifornijskie piosenki rockowe w stylu Jefferson Airplaine, aby po chwili powrócić do ciężkiej, blues rockowej atmosfery z końcowym solem gitarowym wznoszącym się do lotu jak wodne ptaki. Tytułowy, instrumentalny „Nador” poszerza dynamikę albumu o delikatne cieniowanie. Tobaly, niczym hinduski Viram Jasani wyplata mauretański nastrój przy akompaniamencie niskiego basu i bębnów darbuki, na których gościnnie zagrał Youssef Berrebi. Jak widać Led Zeppelin ze swoimi „Black Mountain Side” i „The Battle Of Evermore” nie byli osamotnieni… Jedyny utwór z francuskim tekstem (tak na przełamanie lodów?) to „Générations”. Hałaśliwy i wybuchowy rock and roll z solówką w środkowej sekcji jak ta z „Heartbreaker” tyle, że skompresowana do 10 sekund! Z kolei „We Gonna Find The Way” to fajna ballada przypominająca mi najlepsze momenty Family z Rogerem Chapmanem.

Label wytwórni Pathe oryginalnego longplaya.

Druga strona zaczyna się (stosunkowo) spokojnym, umiarkowanym tempem utworem „Free Me”. Wokal na chwilę ostygł, pozostawiając Tobaly’ego w roli dzikiego dziecka, który musi zająć się co najmniej trzema oddzielnymi gitarami. A kiedy na ziemi nie pozostanie nic innego, jak wypalona trawa, karaluchy i Keith Richards, przetrwają też i te riffy. Jestem tego pewien! „Completely Free” jest najdłuższym (5:40) utworem na albumie. Kolejna, mocno zaaranżowana galeria multi-riffów i gitarowych solówek, przypominająca „Black Eyed Girl” Boba Segera z „Baby Wan’t Ya” MC5 . Rozlega się szczekliwy, mocny riff, któremu towarzyszy echo odbite od ścian studia, skwierczące talerze Jacky Bittona i niskie pomruki wydobywające się spomiędzy ust Jo Leba. Basowe bębnienie wybija godzinę policyjną, ale zespół daje radę. Po sekundowej pauzie cicha perkusja i bas nabierają pary aż po ostatnią sekwencję. Ale śmiertelny cios nadchodzi z super fazową, pojedynczą gitarą i perkusją, która przyspiesza rozbijając się ostatecznie o mur… „Mississipi Woman” zaczyna się jak rock’n’ roll Jerry Lee Lewisa z szalonym rytmem wygrywanym na fortepianie ani na moment nie zwalniając. Fajnie grać go na wszelkich (nie tylko domowych) prywatkach  W ostatnim nagraniu, „But It’s Wright”, Jacky Bitton prowadzi grupę swoim szybkim i mocnym bębnieniem. Szalony riff galopuje z totalnym błyskiem, przełączając się na kaczkę, podczas gdy agresywny rytm wdziera się w serce, a potężna linia basu przelatuje tuż nad głową. Gdy na ostatnie minuty albumu wszyscy członkowie porzucają swoje instrumenty elektryczne, zaczyna się dość niespodziewana część. Część przywołująca na myśl plemienny obrzęd arabsko-afrykańskich praprzodków. Z perkusyjną linią prowadzoną przez darbukę, z tamburynem, klaskaniem w dłonie, generując rytmiczne zawirowania, które tańczą jak nocne cienie przy ognisku. Owe niezwykłe dźwięki tlące się na tej etnicznej nucie zamykają album….

Grupa kalibru VARIATIONS  stworzona w Anglii lub Ameryce, objechałaby planetę dziesięć razy, będąc równorzędną kapelą dla wielkich tamtej epoki. Szkoda, że po wydaniu „Nador” dostali małej zadyszki. Na kolejny krążek, „Take It Or Leave It” fani czekali aż trzy lata – zbyt długa to przerwa dla niecierpliwej publiczność, która w okresie niebywałej eksplozji i jakości produkcyjnej była zarzucana mnóstwem doskonałych pozycji. Kolejne dwa longplaye „Morrocan Roll” (1974) i „Caffe de Paris” (1975) ciekawe, ale zbyt eklektyczne w stosunku do debiutu również przeszły bez echa.

Swój ostatni koncert zagrali za Oceanem, w Filadelfii w tamtejszej  Academy of Music 7 grudnia 1975 roku. Dwa tygodnie później (21 grudnia) zespół oficjalnie podał do wiadomości, że zakończył działalność.