Rebelianci z Czarnego Lądu. SUCK „Time To Suck” (1970).

Zespół SUCK zstąpiła na niczego nie podejrzewającą muzyczną scenę Republiki Południowej Afryki i zmienił jej oblicze. W swojej krótkiej, trwającej zaledwie osiem miesięcy karierze szybko zyskał złą reputację, nagrał zaledwie jeden album i wywołał więcej chaosu niż większość zespołów w ciągu dziesięciu lat kariery. Siekierą rąbali instrumenty, demolowali wszystko cokolwiek nawinęło im się pod ręce,  podpalali sceny, używali „kolorowego”, niewybrednego języka – byli dzicy i wściekli jak nikt inny. Zespół nic sobie z tego nie robił. Cała czwórka bunt miała wpisany w genach. Najważniejsza była dla nich samozachowawczość – musieli bronić się przed tymi wszystkimi „prostakami”, którzy chcieli ich skalpować! Po latach wspominali: „Fakt – podpaliliśmy zasłony w Port Elizabeth’s Feathermarket Hall i stoczyliśmy jogurtową walkę na stadionie Kingsmead w Durbanie. Ale bieganie z siekierą za Brianem Davidsonem z Freedom’s Children było tylko żartem…” Tak jak i niesławny incydent ze zniszczonym (porąbanym siekierą) fortepianem w Selbourne Hall. Muzycy, twierdzą, że to nie było zaplanowane – wyszło spontanicznie i zaskoczyło wszystkich. Nawet ich samych.

Skandaliczne wybryki rockowych rebeliantów przyniosły im niechlubny rozgłos także poza granicami RPA. Występy w ówczesnej Rodezji (dziś Zimbabwe) spowodowały zamieszki; eskortowani przez policję zostali odstawieni do granicy z dożywotnim zakazem jej przekraczania. Jakby tego było mało, ich jedyny album, „Time To Suck”, nagrany w kilka godzin w Johannensburgu w EMI Studios został zbojkotowany przez South African Broadcasting Corporation, co wiązało się z odmową grania i promowania go przez publiczne stacje radiowe. Darmową reklamę robiły im za to niemal wszystkie gazety w kraju – dziennikarze kochali o nich pisać. W ciągu tych ośmiu miesięcy mieli swoje 15 minut sławy. I wykorzystali je wspaniale!

Zespół powstał w Johannesburgu na początku 1970 roku. Urodzony w RPA basista Louis „Moose” Forer spotkał w jednym z klubów przybyłego z Londynu gitarzystę Steve’a „Gila” Gilroya, który wcześniej współpracował z Mickiem Abrahamsem, oryginalnym gitarzystą Jethro Tull i założycielem genialnego Blodwyn Pig. Po latach Gilroy wspominał: „Tej nocy „Moose ” zabrał mnie w kilka miejsc takie jak Club Tomorrow, Black Out, Ciros… Jamowaliśmy z lokalnymi muzykami, piliśmy dużo piwa i dobrze się bawiliśmy. Pamiętam, jak w jednym z nich wydarł basiście gitarę i wykonał z nią  salto na scenie. Tamten prawie zemdlał! To była szalona noc.” Do tej dwójki dołączył przybyły z Kapsztadu, ale urodzony we Włoszech perkusista, były członek Elephant, Savario Pasquale Maria Grande zwany „Savvy”, Gilroy: „Na przesłuchaniu każdy numer jaki zapodaliśmy był przez niego od początku do końca perfekcyjnie zagrany. To było zdumiewające, bo wcześniej nigdy razem nie graliśmy. „Savvy” był jak Keith Moon z The Who. Co ja gadam – on był znacznie lepszy! No i miał wielki wpływ na ciężkie brzmienie zespołu.”  Do pełni szczęścia brakowało jeszcze jednej osoby. Urodzony w Port Elizabeth cypryjski wokalista, gitarzysta i flecista Andrew Ionnides, ex-Blind Lemon Jefferson i October Country, który niedawno przeniósł się do Johannesburga przyjął ich zaproszenie. Tak narodził się SUCK.

Od początku byli kontrowersyjni. To było ich przeznaczenie. Rozważali pomysł, by w nazwie zespołu pierwszą literę zamienić na „F”. Na szczęście zwyciężył zdrowy rozsądek. Moose: ” Niezależnie od tego, czy nazwalibyśmy siebie Saints, Suck, czy Hannes and the Foreskins i tak wzbudzalibyśmy kontrowersje.” Ich pierwszy występ na „Rand Easter Show” w Milner Park w Johannesburgu wywołał burzę. Agresywna, ostra muzyka o ciężkim brzmieniu zmiotła spod sceny dwa pierwsze rzędy wystraszonych fanów sądząc, że na ich karkach ląduje Jumbo Jet. Na scenie Moose wywijał nożem myśliwskim, Gilroy dzierżył w ręku młotek nabijany ostrymi kolcami, a Andrew paradował ze swoim ukochanym rewolwerem (Colt Python .357 Magnum) i pejczem, którym „chłostał” Moose’a (teraz wiadomo kto napisał „The Whip”). Tego rodzaju zachowanie zespołu rockowego w konserwatywnej Republice Południowej Afryki było do tej pory NIESPOTYKANE! Nie trzeba dodawać, że nazajutrz prasa miała używanie. „To była obrzydliwość! Dzikie zwierzęta! Swoją muzyką i zachowaniem psują umysły naszej ukochanej młodzieży!” To tylko mały fragment z tych łagodniejszych cytatów. Innego zdania był Benjy Mudie, szef wytwórni Fresh Music, który widział prawie wszystkie ich koncerty. „Byli najbardziej wizualnym zespołem, jaki kiedykolwiek spotkałem! Z jednej strony chwytałem się za siedzenie w dziwnym poczuciu paniki i  strachu. Z drugiej – byłem zafascynowany ich mocarnym brzmieniem.”

Błyskotliwa działalność zespołu nie uszła uwadze Clive’a Caldera,  jednego z najbardziej utytułowanych i szanowanych ludzi w branży muzycznej (jak się potem okazało, członkowie zespołu nie podzielali tego sentymentu). Calder, który wraz z Peterem Vee i Ralphem Simonem, zarządzał takimi zespołami jak The Otis Waygood Blues Band i Hawk wziął pod swoje skrzydła SUCK i szybko uruchomił plan nagrania albumu. Podekscytowani chcieli napisać i nagrać własny materiał. Nie mieli na to najmniejszej szansy. Calder dał im zaledwie trzy tygodnie na zebranie materiału. Album „Time To Suck”, nagrany „na żywca” w dwóch podejściach (sesja trwała jedynie sześć godzin!) został wydany w 1970 roku. Okładka, na której uroczy maluch siedzi przy pedale bębna perkusyjnego, należy do mojej ulubionej tamtego okresu.

Front okładki płyty „Time To SUCK” (1971)

„Time to Suck” to pakiet bezkompromisowego ciężkiego rocka z  szaloną sekcją rytmiczną, piekielnie buzującymi gitarami Gilroya i silnym wokalem. Andrew Ionnides został obdarzony doskonałym hard rockowym głosem, łączącym moc Roberta Planta z ziemisto bluesową barwą Paula Rodgersa. Może nie jest to najwyższy poziom wykonawczy, ale taki właśnie jest entuzjazm! Płyta, poza jednym autorskim utworem („The Whip”) jest zbiorem coverów wielkich zespołów i artystów tamtych czasów: Grand Funk Railroad, Deep Purple, Free, Colosseum, King Crimson. Szkoda, że rażąco pominięto tu… Led Zeppelin. Trudno. Co istotne – niektóre z tych nagrań wypadły lepiej niż oryginały. Serio! W tym jakże doborowym i stricte rockowym towarzystwie dziwić może piosenka Donovana „Season Of The Witch”. Jednak zapewniam – to nie mógł być przypadek. Jak się okazuje 10-minutowa wersja SUCK jest jego najmocniejszym punktem! Początek, grany na flecie przez wokalistę w bardzo tradycyjny sposób, jest jedynym spokojniejszym momentem  na płycie. Potem utwór i tak nabiera coraz cięższego, pschodeliczno-progresywnego charakteru dalekiego od romantycznych dźwięków. Poza tym panowie niczym się nie przejmują grając swoje – głośno i mocno. Bez padania na kolana przed oryginalnymi wersjami, co akurat bardzo mi się podoba. Nie ma bowiem nic fajniejszego, niż dobrze zinterpretowany cover we własnym stylu. Słychać to chociażby w „21st Century Schizoid Man” King Crimson i w „Elegy” Colosseum, gdzie schizofreniczny śpiew w połączeniu z hard rockową muzyką bardziej przypomina ciężkie zespoły spod znaku Black Sabbath niż te grające rock progresywny, czy jazz rock. Nie przypominam też sobie, by we wczesnych latach 70-tych ktokolwiek chciał mierzyć się na swój sposób z kompozycjami Frippa i spółki. Tak sobie myślę, że chyba już nigdy więcej nie chcę słyszeć innej wersji „Schizofrenika”… Dwa nagrania Grand Funk Railroad, „Aimless Lady” i „Sin’s A Good Man’s Brother” są (w co aż trudno uwierzyć) lepsze od oryginałów! Pierwszy daje cios między oczy otwierając album; drugi z niesamowicie energetycznym bębnieniem (stopa!) doprowadza do szaleńczej jazdy. Apogeum  ciężkiego grania grupa ujawnia w klasyku Deep Purple „Into The Fire”, zaś w „I’ll Be Creeping” z repertuaru Free zmierzyli się z nieco obcą dla nich blues rockową formułą wychodząc z niej zwycięsko. Jak w tym wszystkim prezentuje się jedyny własny numer? Otóż całkiem nieźle, bo „The Whip” składa obietnicę doom-metalu i prawie ją dotrzymuje. Podoba mi się główny riff, pewny siebie wzniosły wokal, zaś gra na perkusji jest po prostu zajefajna i przyjemnie się jej słucha. Z uwagi na to, że trwa niecałe trzy minuty, nie ma tu wiele do opisania. Może z wyjątkiem tego, że życzyłbym sobie, aby takich oryginalnych numerów było tu więcej.

W kompaktowej reedycji płyty z 2009 roku wytwórnia Shadocks dołączyła jeszcze jedno nagranie, którego nie było na oryginalnym krążku. Mowa o „War Pigs” Black Sabbath. Trudno się dziś ekscytować tym, że grają go inni, ale uświadomienie sobie, że ta wersja jest jednym z najwcześniejszych coverów Sabbath  maluje wszystko w nieco innym świetle. W każdym bądź razie cover SUCK atakuje zmysły falą krzyków, ciężkiej perkusji, mocnego basu i gitar przez ponad siedem wspaniałych minut powodując, że w domach wiele gitar zostało roztrzaskanych na kawałki, a wyimaginowane wzmacniacze w sypialniach poszły z dymem jak nic.

Los trochę zakpił z SUCK, gdyż krótko po wydaniu płyty zespół przestał istnieć. Osiągnęli cel bycia najbardziej kontrowersyjnym zespołem w kraju, ale odegrało to dużą rolę w jego ostatecznym upadku. Życie w trasie było ciężkie – tak naprawdę była to tylko pasja i miłość do ich muzyki, która utrzymywała ich przy życiu przez osiem miesięcy. Nierozsądne i chciwe zarządzanie, brak lokali i brak funduszy. Zakazy, restrykcje rządowe i policyjne, które ogólnie miały negatywny wpływ na muzykę rockową w Afryce Południowej w tamtym czasie, a  także fakt, że czasami musieli przetrwać zaledwie na jednym randzie dziennie (1 rand = 0,75 amerykańskiego dolara) były największymi rozczarowaniami jakie ich spotkały.

Gil Gilroy zniesmaczony i rozczarowany opuścił przemysł muzyczny, ale pozostał w RPA. Dziś jest właścicielem dużego browaru, pubu i  restauracji Gilroy w West Randzie… Moose Forer pozostał w branży muzycznej. Udzielał się jako muzyk sesyjny, występował z Trevorem Rabinem i grupą Rat. Jego obecny zespół, Sounds Like Thunder, przez ostatnie trzy lata grywa regularnie w słynnym Blues Room w Johannesburgu… Savvy Grande, jeden z najlepszych perkusistów rockowych w tamtym czasie, również pozostał w branży muzycznej, występując ze znanymi zespołami i artystami, takimi jak Omega Ltd, Stagecoach, Jack & the Beanstalk, David Kramer i Jonathan Butler. Obecnie mieszka w Kapsztadzie, gdzie uczy w szkole gry na perkusji… Andrew Ionnides, później znany również jako Andy Dean, miał krótki pobyt w Hedgehopper’s Anonymous w Rodezji (mieli hit „Hej!”), Przez jakiś czas związany był z Rat, a także z Rainbow (ale nie Ritchie’ego Blackmore’a!). Przez większość życia żył na krawędzi ryzykując wszędzie gdzie się udał, ale dopiero w późniejszych latach odniósł sukces prowadząc dobrze prosperującą restaurację we wschodnim Londynie (tego w RPA, nie w Anglii).

SUCK w tamtym czasie spowodował wiele siwych włosów u wielu ludzi. Dali prasie coś, na czym mogła wyostrzyć swe zbiorowe kły. Ale co ważniejsze, grając świetną muzykę dali początkującej południowoafrykańskiej scenie rockowej solidnego kopa w tyłek przynosząc tak bardzo potrzebne emocje i kontrowersje. I choć dla mieszkańców spoza RPA płyta „Time to Suck ” to co najwyżej ciekawostka, ale jakże ważna, bo dokumentująca kawałek historii afrykańskiego rocka!

BIG WRECK „Ghosts” (2014).

Miał okazję stanąć na czele Velvet Revolver, rockowej supergrupy, w której skład wchodzili byli członkowie Guns N 'Roses – Slash, Duff McKagan i Matt Sorum. Jednak gdy menadżer zespołu zapytał, czy rozważyłby odłożenie gitary i tylko śpiewał, Ian Thornley szybko zaprotestował. Potem wyjaśniał: „Świetnie się z nimi bawiłem. Oni są naprawdę dobrymi kolesiami, ale chwytanie tamburynu i tańczenie z nim dookoła statywu nie jest dla mnie” – i dodaje: „Myślę, że zawsze czułem się bardziej jak Keith Richards niż Mick Jagger”. Hm, trochę szkoda, bo połączenie entuzjastycznego wokalu Thornleya z lubieżnym stylem Slasha stworzyłoby piękny blues o czarnych sercach. Fani BIG WRECK odetchnęli wtedy z ulgą, że to się nie wydarzyło.

Ponad dekadę po ostatnim albumie zespołu, współzałożyciel Big Wreck, Brian Doherty, ponownie połączył się  z kolegami wydając w 2012 roku  elektryzujący album „Albatross”. Ale o nim może innym razem…

Big Wreck. Od lewej: F. Williams, I Thornley, D. Henning, B. Doherty.

Ten kanadyjsko-amerykański zespół rockowy został założony w 1994 roku przez studentów bostońskiego Berklee College Of Music –  dwóch gitarzystów: Iana Thornleya i Briana Doherty’ego, oraz perkusistę Foressta Williamsa i świetnego basistę Dave’a Henninga.  W tym składzie działali do 2002 roku wydając dwie płyty; pokryta podwójną platyną w Kanadzie „In Loving Memory Of…” (1997) i „The Pleasure and the Greed” (2001). Po nagraniu tej ostatniej Doherty opuścił zespół, przeprowadził się do Camlachie, małej społeczności niedaleko Sarni w Ontario, gdzie uczył gry na gitarze. Tam też założył z lokalnymi muzykami półamatorski zespół Death Of 8. W tym samym czasie Thornley wrócił do Toronto gdzie z nowymi muzykami stworzył post-grunge’owy Thornley wydając dwie płyty i kilka singli. W 2010 roku na jednym z koncertów pojawił się wcześniej niezapowiedziany Doherty; to był impuls, by ponownie wrócić do wspólnego grania pod starą nazwą. Efektem była wspomniana wyżej płyta „Albatross”.

Front okładki płyty „Albatross” (2012)

BIG WRECK na początku był ignorowany poza rodzimą Kanadą lub uznawany za tamtejszy klon Soundgarden przede wszystkim ze względu na wokalne podobieństwo Iana Thornleya (ten jego charakterystyczny lament w głosie) do Chrisa Cornella, oraz za zamiłowanie (było nie było zespołu alternatywnego) do mocno osadzonej tradycji klasycznego rocka w stylu Zeppelina. Krok po kroku z godną podziwu konsekwencją grupa nie zbaczając z obranej drogi pięła się w górę kariery. Poprzedzony bardzo dużą ilością koncertów, dwa lata po wydaniu „Albatrossa” zespół wspiął się na szczyty wydając płytę „Ghosts”.

Front okładki płyty „Ghosts” (2014)

Thornley, oprócz tego, że jest cholernie dobrym wokalistą, jest znakomitym gitarzystą. BIG WRECK często flirtował z rockiem progresywnym, szczególnie na ich wcześniejszych płytach, co momentami słychać też na „Ghosts”. Na pierwszy rzut oka zespół wygląda na dość typowy rockowy band; uważne słuchanie ujawnia imponująco zawiłą warstwę i różnorodną paletę dźwięków, które są subtelne i zwodniczo proste. Thornley jest też wspaniałym gitarzystą na slajdzie, a jego umiejętności słychać w solówce w „A Place To Call Home”. Wyciąga też,  w alternatywnym strojeniu, kilka ładnych brzęczących akordów i bezprogową solówkę gitarową w „Diamonds” nadając piosence orientalny klimat. Przez cały album udaje mu się eksperymentować z dźwiękami na tyle, by łatwo odróżnić od siebie utwory, ale nie na tyle, by brzmiało to chaotycznie.

Na całej płycie zespół jako zespół znajduje czas na rozciąganie i napinanie swoich muzycznych mięśni. Chłopaki zrobili naprawdę kapitalną robotę nie tylko serwując świetną grę na gitarze. Od pierwszego nagrania mają szczerość i umiejętność emocjonalnego łączenia się niezależnie od tego, czy są to twarde rockowe numery, czy bardziej melodyjne („Break”), lub blues-folkowe („Hey Mama”). Są to kompozycje, przynajmniej dla mnie, które konsekwentnie sprawiają, że włosy unoszą mi się do góry. Muzycy znaleźli też miejsce na zespołowe jamowanie jak w fantastycznym utworze tytułowym i na mocne progresywne granie. Myślę tu o „Friends”, który przechodzi przez kilka riffów, janglowe akordy a la The Byrds, a następnie wchodzi na terytorium Dream Theater z klawiszowym solo w kodzie, łamiąc przy tym kark karkołomnymi zmianami metrum. Pomimo tych przeciągniętych jamów muzykom udaje się zachować tak organiczne brzmienie, że nie zauważamy jak utwory mające po 6-7 minut mijają jak z bicza strzelił. 

Trudno na tym albumie wyróżnić jakikolwiek utwór, a jest ich trzynaście. Wszystkie są jak dobrze dopasowane elementy układanki i wszystkie trzymają naprawdę znakomity poziom. Szczerze jednak przyznam, że po pierwszym przesłuchaniu uwiodła mnie tytułowa kompozycja, która wprowadziła mnie w pewien rodzaj transu. Cudowne uczucie, którego nawet nie podejmuję się opisać trwało do ostatniej nuty, do ostatniej nanosekundy, Myślę, że przeciętny człowiek nie ma pojęcia, jak dobra jest ta piosenka. Czasem sobie myślę, że to duch Stevie’ego Ray Voughana gra tu gitarowe solo. Od góry do dołu, od początku do końca to, moim skromnym zdaniem, arcydzieło rocka!  Na zakończenie albumu, pod numerem 12-tym znalazło się „War Baby” – hipnotyzująca i uzależniająca bardziej niż heroina piosenka z cudowną gitarową solówką w środkowej części. Ma ona w sobie coś z klimatów solowych płyt Davida Gilmoura. Przerażająca w wymowie (tekst), ale boleśnie piękna wersja utworu napisana przez brytyjskiego piosenkarza Toma Robinsona, który znalazł się w podzielonym przez mur Berlinie Wschodnim w 1983 roku. Czy to właśnie „War Baby” jest tym ciastkiem na tym albumie..?

Thornleyowi, mimo imponującej, ale dyskretnej magii całego zespołu udaje się zachować wokalną chwytliwość. Porównanie do Chrisa Cornella jest trudne do zignorowania, ale Thornley na moje ucho jest w tym momencie lepszym wokalistą – jego głos emanuje ciepłem, które Cornell po latach intensywnego śpiewania zatracił. Pod względem stylu Thornley jest trochę jak kameleon; przywołuje różne wpływy – od Zeppelina, przez U2, aż po Coldplay (!), zaś autorskimi melodiami tylko podkreśla swoją wyjątkowość. W niektórych bardziej wyluzowanych piosenkach, takich jak „Still Here” i „Off and Running” kompletnie nic nie traci ze swej magii. Powiem więcej – zyskuje na tym!

Podczas gdy BIG WRECK był często krytykowany za to, że w nasyconym rockowym krajobrazie nie miał nic nowego do powiedzenia płyta Ghosts” pokazała, że uważne słuchanie ujawnia, że zespół miał silne poczucie tożsamości i bynajmniej nie podążał za tłumem. To imponujące wydawnictwo zespołu na tym etapie kariery dało nadzieję, że rock naprawdę nie umarł. Przynajmniej nie w Kanadzie.

 

THE THIRD EYE „Awakening…” (1969) – rockowa perła z RPA.

Maleńką, często zapomnianą i pomijaną w annałach historii muzyki, ale jakże fascynującą rockową scenę z Republiki Południowej Afryki reprezentowały mało znani, ale świetni wykonawcy. Znawcy tematu twierdzą, że największy wpływ na tamtejszą muzykę rockową miał progresywny zespół Freedom’s Children, ale psychodeliczny THE THIRD EYE podzielił się co najmniej połową tego tortu.

W późnych latach sześćdziesiątych THE THIRD EYE byli jednym z czołowych zespołów w RPA, nagrywając w latach 1969-1970 trzy kapitalne albumy. Mogły być one ostrą konkurencją dla podobnie brzmiących artystów jak ChicagoTransit Authority, Alice Cooper, czy Electric Flag gdyby nie światowy bojkot muzyki i artystów z powodu apartheidu A wówczas kto wie jak potoczyłyby się ich losy…

Mieszkali w Durbanie, nadmorskim mieście oddalonym o kilkaset kilometrów od muzycznej stolicy, Johannesburga. Liderem zespołu był gitarzysta Ron Selby, który razem z basistą Mike’em Sauerem wcześniej grali covery w zespole It’s A Secret. Przybycie gitarzysty Maurice’a Saula grywającego różnych kapelach w Rodezji (późniejsze Zimbabwe), oraz Robbiego Pavida, perkusisty z Abstract Truth, spowodowało, że w 1968 roku grupa przekształciła się w THE THIRD EYE. Ze względu na prostotę brzmienia i brak w składzie klawiszy początki kwartetu nie należały do udanych. Poszukiwania dobrego klawiszowca dość długo nie przynosiło rezultatów. Pomoc przyszła z najmniej spodziewanej strony. Młodsza siostra Rona, drobna blondyneczka uczęszczająca do szkoły muzycznej w klasie fortepianu u znanej pianistki Moiry Birks tak bardzo wierciła dziurę w brzuchu swemu bratu, że ten w końcu uległ jej prośbom i przyjął do kapeli. Tym samym Dawn Selby stała się piątym i (jak się okazało) mocnym jej ogniwem.

The Third Eye. (Kwiecień 1969).

Mieszanie oryginalnych kompozycji z ulubionymi coverami Deep Purple, czy Hendrixa na koncertach w Durbanie i sąsiednim Pietermaritzburgu zapewniły im lokalną popularność, która gwałtownie wzrosła po wygraniu kilku prestiżowych krajowych konkursów młodych talentów. W 1968 roku siła singla „Fire”  nagranego w Troubadour Studios w Johannesburgu pod kierownictwem producenta Billa Forresta doprowadziła do kontraktu nagraniowego z Trutone, oddziałem wytwórni Polydor. Jeszcze w tym samym roku pojawił się ich debiutancki album zatytułowany „Awakening…”

Zespół musiał chyba siedzieć na wulkanie, który w momencie jego nagrywania wybuchł energią i pozwolił rozbrzmieć muzyką w rockowym wszechświecie. Przede wszystkim zachwyca zabójcza sekcja dęta, gra dwóch gitar prowadzących i niesamowite partie klawiszy (Hammond plus fortepian). Wierzyć się nie chce, że Dawn Selby miała wtedy, uwaga, zaledwie 14 lat!!! Trzeba też koniecznie pochwalić doskonałą pracę sekcji rytmicznej; bas i perkusja świetnie spajają utwory napędzając je szaleńczą mocą. Świetna jak na rok 1969 produkcja, a soczysty dźwięk po prostu zachwyca. I jeszcze jedno. Maurice Saul, kierując się osobistym wstrętem do wojny i nienawiści, zadedykował album „wszystkim młodym mężczyznom na świecie zmuszonym do pójścia na wojnę”. To była także odpowiedź na krytykę rządzących, którzy widzieli w  muzykach rockowych i ich „diabelskiej muzyce” zagrożenie dla młodego pokolenia.

„Awakening…” to psychodeliczny rock, zawierający elementy wczesnego prog rocka i jazzu (dęte). Na płycie znalazło się dziesięć kompozycji z czego aż siedem to covery, które (nie ma co tu owijać w bawełnę) są główną atrakcją krążka. Na otwarcie mamy przeróbkę słynnej piosenki Boba Dylana, wcześniej spopularyzowaną przez Jimi Hendrixa „Watch Along The Watchtower”. Ta wersja (a znam ich sporo) z gitarowo-organową petardą i szaleńczą sekcją dętą powala! Swego czasu miałem ją w mp3 na „wakacyjnej playliście” i długo nie mogłem się od niej uwolnić… Z kolei „Valley Of Sadness” to uroczo kołyszący, powolny numer z debiutanckiej płyty Aphrodite’s Child „End Of The World” (1968) z ciekawymi harmoniami wokalnymi zbliżonymi do śpiewu Demisa Roussosa. Instrumentalny „Apricot Brandy” grupy Rhinoceros eksploduje istną orgią połączonych sił wściekłego Hammonda (Dawn Selby, jak cię nie kochać – jesteś niesamowita!) do spółki z dętymi, przesterowanymi gitarami i szaloną sekcją rytmiczną. „Magic Hankerchief” i „Love Is A Beautiful Thing” znalazły się na doskonałej (w tym czasie na Wyspach jeszcze „ciepłej”) płycie „Outward Bown First Album” Alana Bowna i jego zespołu. Zaskakująco szybko docierały płytowe nowinki do THE THIRD EYE. Pewnym zaskoczeniem w tym mocno rockowym towarzystwie wydają się być dwie piękne, jakby z innego świata, ballady: nieśmiertelne „Morning Dew” Bonnie Dobson i Tima Rice’a i „Society’s Child” amerykańskiej piosenkarki folkowej Janis Ian. Ta ostatnia, zamykająca album, opowiada historię gorącej miłości jaka wybuchła pomiędzy nastolatkami o odmiennych kolorach skóry. Tej miłości nie akceptowała ani matka dziewczyny, ani jej rówieśnicy… Trzy oryginalne kompozycje: psychodeliczny „Lost Boy”, oniryczny „My Head Spins Round” i wczesno progresywny „Snow Child” wcale nie były wypełniaczami i utrzymały poziom albumu.

THE THIRD EYE wydali jeszcze dwa zabójcze krążki: „Searching” (1969) i „Brother” (1970), ale czas i fortuna nie były łaskawe dla zespołu. Być może ich „nieszczęściem” było to, że mieszkali i występowali w Durbanie oddalonym o kilkaset mil od centrum Johannesburga. Być może to wina wytwórni Polydor, która nie promowała ich tak mocno, jak EMI zrobiło to ze swoją stajnią artystów. Pamiętajmy, że we wczesnych latach 70-tych w Republice Południowej Afryki nie było telewizji, która nadawałaby rockową muzykę na „żywo”. Radiowe stacje kontrolowane były przez państwo, a rządowi cenzorzy pilnie strzegli młodzież przed gorszącą i deprawującą muzyką zza Oceanu. Singlowa wersja „Fire” Arthura Browna była trzymana z dala od fal radiowych przez tychże samych strażników moralności narodu. Jedyne wsparcie jakie otrzymali to te ze stolicy… Mozambiku, Maputo (obecnie Lourenço Marques), od LM Radio – pierwszej komercyjnej stacji radiowej w Afryce. Singiel „Fire / With The Sun Shining Bright” był hitem stacji przez sześć tygodni. Mało tego – utwór „Apricot Brandy” z debiutanckiej płyt stał się później sygnaturą playoffów stacji! Szkoda, że LM Radio, skupiając się wyłącznie na popowych singlach nie zaryzykowało i pominęło dużo ciekawsze, rozszerzone utwory z albumu – a była to ich mocna strona!

WITCH – ojcowie afrykańskiego Zamrocka.

Palili trawę, słuchali muzyki, mieli długie włosy, nosili kolorowe ubrania, słoneczne okulary, spodnie dzwony i buty na koturnie. Nie było to jednak San Francisco i Haight-Ashbury. Mówię tu o Lusace, stolicy Zambii z południa Afryki. Podobnie jak większość młodych ludzi na świecie w tamtym czasie, Zambijczycy słuchali Jimiego Hendrixa, Jamesa Browna, Deep Purple, Led Zeppelin, The Who, Cream… i byli chętni  eksperymentować z nowymi dźwiękami docierającymi zza Oceanu.  Nie było w tym ślepego kopiowania. Tamtejsi muzycy tacy jak Paul Ngozi, Rikki Ililonga i Emmanuel „Jagari” Chanda stworzyli gatunek, który stał się znany jako Zamrock. Była to mieszanka tradycyjnej muzyki afrykańskiej z użyciem zambijskich  instrumentów ludowych, funkowych rytmów i psychodelicznych gitar z fuzzem. Śpiewali głównie po angielsku, choć używali także lokalnych języków (Nyanja, Bemba), poruszając w nich problemy społeczne. W swojej ojczyźnie zamrockersi uważani byli za hipisów i ekscentryków: podczas jednego z legendarnych występów zespołu Amanaz w 1974 roku wokalista wyskakiwał z trumny niczym zombie w szkieletowym garniturze a la Screamin 'Jay Hawkins. Dziś taki numer wywołałby jedynie grymas, lub uśmieszek – wówczas był czymś ekstrawaganckim…

Co sprawia, że scena Zamrock jest tak interesująca? Cechą szczególną było jego ciężkie brzmienie, czego w tym czasie brakowało w Afryce. Prawie każdy kraj miał jakąś scenę muzyczną. Nigeria miała więcej funku, Mali było bardziej bluesowe, Etiopia jazzowa. W Zambii po prostu pokochali Black Sabbath, Grand Funk Railroad, Deep Purple, Jimi Hendrixa. To proto-metal, proto-punk, brudny dźwięk, którego nie można było usłyszeć nigdzie indziej w Afryce. Pamiętajmy, że kraj ten uzyskała niepodległość bez rozlewu krwi. Nie było wojny, apartheidu, ucisku. W porównaniu z wieloma sąsiednimi krajami, na początku lat 70-tych Zambia była bardzo przyjemnym miejscem do życia. Biednym, ale spokojnym. To był powód, dla którego mogło powstać coś takiego jak Zamrock. Tyle, że ta żywotna scena istniała zaledwie kilka lat. Konflikty w Mozambiku, Namibii i innych pobliskich krajach przyczyniły się do kryzysu gospodarczego. Sytuacja polityczna stała się niestabilna, AIDS pustoszyło kraj. Wielu muzyków zmarło na HIV, lub odeszło z branży, zambijska scena umarła śmiercią naturalną.

Za ojców Zamrocka uznać należy zespół WITCH. Założony w 1971 roku przez wokalistę Emmanuela Kadwa „Jagari” Chandę był pierwszym zespołem, który wydał rockową płytę, co spowodowało, że zambijskie wytwórnie, takie jak Teal Records Zambia Music Parlor, zaczęły coraz częściej nagrywać rodzimych artystów. Skład WITCH zmieniał się często i składał się z wielu muzyków, którzy nagrywali z innymi zespołami, opierając się na idei, że scena była twórczym kolektywem odzwierciedlającym czas w historii kraju. Nagrania grupy są niesamowicie surowe i szczere, z niszczącymi gitarowymi riffami, bogatymi, melodyjnymi gitarowymi solówkami i rytmicznymi liniami klawiszy poparte prostą, ale konkretną sekcją rytmiczną.

Koncert zespołu WITCH na stadionie Matero w Lusace  (1974)

Koncerty zespołu przeszły do legendy. Podczas gdy muzycy improwizowali „Jagari” wskakiwał w tłum, wirował jak derwisz, krzyczał lub śpiewał. Pokazy często trwały sześć, lub więcej godzin. Zazwyczaj zaczynali od utworów instrumentalnych, po których następowało kilka coverów – w tym „Sympathy For The Devil” i „You’re An American Band” Grand Funk Railroad. Tekst tego ostatniego „Jagari” zmodyfikował na “We called it we’re a Zambian band”… Wkrótce zespół stał się gwiazdą zapełniając tysiącami fanów stadiony – to były jedyne miejsca, które mogły ich pomieścić. Nie obyło się od nieprzewidzianych sytuacji. Na przykład w Dniu Niepodległości, 24 października 1974 roku, policja weszła na scenę i przerwała koncert. Okazało się, że w pobliżu mieszkał jakiś minister nie będący fanem rock and rolla. Wokalista i jego koledzy z zespołu zostali oskarżeni o „irytujące i natarczywe hałasowanie” i osadzeni na 48 godzin w areszcie. Zaradny „Jagari” Chanda skorzystał z okazji i za kratkami napisał jedną ze swoich najlepszych piosenek „October Night”. To nie była niecodzienna sytuacja, ale nic nie było typowe dla kapeli, której nazwa WITCH była skrótem od We Intend To Cause Havoc (Zamierzamy spowodować spustoszenie)…

Emmanuel Chanda dorastał wśród górników, którzy przyjechali do Zambii z sąsiednich krajów i przywieźli ze sobą nie tylko silne ręce do ciężkiej pracy, ale i zachodnie płyty. W barach mieliśmy szafy grające. Stałem na zewnątrz ponieważ byłem za młody, by znależć się w środku. Czekałem, aż ktoś puści Beatlesów, Shadowsów, The Doors, Hendrixa. Słuchałem i zachwycałem się ich kawałkami.” Początkowo WITCH, który ewoluował z kapeli o nazwie Kingston Market Band, zaadaptował te rockowe hity ku uciesze fanów utożsamiających wokalistę z Mickiem Jaggerem. To właśnie oni nadali mu przydomek „Jagari” – stylem bycia na scenie, ekstrawaganckim zachowaniem i kolorowym strojem jak nic przypominał frontmana Stonesów. Ale Chanda nie chciał żyć w cieniu Rolling Stonesów. Z biegiem czasu grupa przyjęła cięższe brzmienie z gitarowymi przesterami, używając fuzz boxów, efektów wah wah… Najwcześniejsze albumy grupy, Introduction” (1973) i „In The Past” (1974) pulsowały surowym, psychodeliczno garażowym brzmieniem zespołów takich jak Them, Love i The Zombies. W połowie lat 70-tych, gdy ich brzmienie ewoluowało w kierunku rocka w połączeniu z rodzimymi rytmami etnicznymi, WITCH stał się jedną z największych atrakcji Zambii nie wychodząc jednak poza jej granice. A szkoda… W 1977 roku, po nagraniu piątej płyty Chanda opuścił zespół. Najpierw został nauczycielem, potem poszukiwaczem kamieni szlachetnych, w końcu stał się gorliwym chrześcijaninem. Być może to ochroniło go przed epidemią AIDS. Jako jedyny z zespołu ustrzegł się przed HIV i ocalił życie.

Cztery dekady później muzyczny świat na nowo odkrył zespół za sprawą wytwórni Now-Again i Eothena Alapatty, „tropiciela” mało znanej muzyki świata takiej jak jazz modalny, irański folk, czy Afro-psychodelii. Alapatta natknął się na WITCH podczas pracy nad pionierami rocka z Zambii, Zdezorientowany i kompletnie oszołomiony kapitalnym materiałem zaczął zgłębiać temat, a efekt jego wysiłku został opublikowany w formie płytowego boxu „WITCH: We Intendent To Cause Havoc” wydanego 22 maja 2012 roku.

Front okładki czteropłytowego boxu „Witch.” (Now-Again 2012)

Na czterech kompaktowych płytach opublikowano pięć albumów,  w tym rzadkie, 7-calowe nagrania z okresu świetności zespołu w latach 70-tych zremasterowane z oryginalnych taśm-matek. Dołączona do tego 24-stronicowa książeczka zawiera wcześniej niepublikowane zdjęcia, ulotki, obszerne notatki, adnotacje, oraz bardzo interesujący wywiad z „Jagari” Chandą.

Pierwszy krążek CD zawiera pierwsze dwa albumy zespołu wyprodukowane we własnym zakresie. Kiedy po raz pierwszy usłyszałem WITCH moją uwagę zwróciło to, jak głęboko zachodnie jest ich brzmienie. W otwierającym cały ten zestaw tytułowym utworze „Introduction” z debiutanckiej płyty z miejsca wciągnął mnie sfuzzowany bas Gedeona Mwamulengi, doorsowe organy Paula  Mumby i rozgrzane gitary Johna Muma i Chrisa Mbewe.  Bębnienie Boyda Sinkala dają trochę wskazówek i zdradzają, że to może być nagranie afrykańskiego zespołu. Śpiew Chandy jest tak manieryczny i piekielnie odlotowy, że brzmi jak Mick Jagger. Jeśli czujesz się przygnębiony, niespokojny, smutny, sfrustrowany lub obłąkany, to sugeruję poszukać sobie spokojnego miejsca, odciąć się od bólu i posłuchać tego inspirującego albumu. Gwarantuję, że dobre samopoczucie wróci!

Front okładki debiutanckiej płyty „Introduction” (1972)

W mojej opinii WITCH nie brzmiąjak Cliff Richard i The Shadows, (chociaż w pewnym momencie przypominają The Hollies) – to żywiołowe eksperymenty w stylu garażowego rocka inspirowane zarówno Rolling Stonesami, jak i Jamesem Brownem. Wszystkie oryginalne utwory zawierają mnóstwo gitary wah wah, fuzz, i mocne rytmy w stylu afrykańskim. Niesamowicie fajny i odurzający album z Afryki. Entuzjazm, nadzieja i radość z pierwszych płyt są zaraźliwe i trudno nie pokochać rytmów „Like A Chicken”, „No Time” i „Smiling Face”. Utwory te mówią o optymizmie zarówno zespołu, jak i Zambii. Kolejne płyty opowiadają historię o znacznie mroczniejszych, bardziej trudnych i wzburzonych czasach… Pierwszy album jest idealnym punktem wyjścia dla każdego, kto jest zainteresowany zagłębianiem się w zespół WITCH lub ogólnie w Zamrocka: drugi, „In The Past”,  jest jego doskonałą kontynuacją.

LP „Lazy Bones!!” (1975)

Sięgam po drugi krążek z boxu, gdzie zgodnie z akronimem (We Intend To Cause Havoc) zespół daje czadu z acidowymi gitarowymi riffami w utworach pokroju „Black Tears” i masywnymi breakdownami inspirowanymi Cream w „Motherless Child”. Te utwory, które pierwotnie zostały wydane w 1975 roku na albumie Lazy Bones!!” przedstawiają WITCH w ich najcięższym wydaniu. Podczas gdy materiał z dwóch pierwszych płyt został w całości nagrany w pośpiechu, z ograniczonym budżetem, w wielu różnych miejscach, ten album zachwyca spójnym brzmieniem, które w równym stopniu dorównuje klasycznym płytom Deep Purple, Grand Funk Railroad lub Blue Cheer. Audiofile z przyjemnością odczują, że mętny dźwięk wczesnych nagrań WITCH tutaj się poprawił, a utwory takie jak „Strange Dream” wybrzmiewają z godną podziwu czystością i klarownością. Jeśli kolekcjonerzy psycho rocka uganiają się w poszukiwaniu coraz bardziej rzadkich i  nieuchwytnych płyt, to utwór „Look Out” ze strużkami rozmytej gitary i płynnego rocka z wah wah może ich usatysfakcjonować! Podsumowując, „Lazy Bones!!” to arcydzieło zespołu – mroczny, ponury psychodeliczny opus, który w równym stopniu wykorzystuje gitary, wah-wah i fuzz, które opierają się w równym stopniu na  hard rocku, jak i na synkopie funku.

Trzeci album „Lukombo Vibes” (1976)

Trzeci dysk prezentuje czwarty album „Lukombo Vibes” nagrany w 1976 roku po trasie z zespołem  Osibisa, w którym zespół wykorzystuje tradycyjne zambijskie rytmy i ludowe melodie. To ich najbardziej „Afro-rockowa” pozycja, która heavy rocka, proto metal i funk połączyła z tanecznymi rytmami afrykańskimi. Znamienne, że tytuły na płycie typu: „Thou Shalt Not Cry”, „Bleeding Thunder”, „Devil’s Flight”, czy „Blood Donor” odzwierciedlały pogarszające się warunki w kraju i w ich otoczeniu.

Ostatnia płyta w zestawie, „Including Janet (Hit Single)” wbrew pozorom nie jest zbiorem hitowych singli, a albumem „Witch” pod zmienionym tytułem, nagranym w dniach 21-26 listopada 1977 roku w Sapra Studios w Nairobi (Kenia). Tu mamy wizję dużo bardziej afro-centryczną. Moim zdaniem pozycja fascynująca i to nie tylko dla miłośników i kolekcjonerów afro rocka zawierająca takie cudeńka utwory jak „Nazingwa”, „Janet”, „Ntedelakumbi”„Anyinamwan”

Front okładki płyty „Witch” (1977)

Pełny tytuł boxu „WITCH: We Intend To Cause Havoc! The Complete Works Of Zambia’s Legendary Garage-, Psych-, Prog-, Funk-, Afro-Rock Ensemble, 1972-1977″ jest nieco mylący, ponieważ zespół bez Chandy kulał się w latach 80-tych wydając dwie przeciętne płyty w dyskotekowo soulowym stylu. Dziś Chanda ma mieszane uczucia do tego, co udało się WITCH: „Mogę powiedzieć, że ogólnie wyniki były zadowalające, ale nasze cele nie zostały w pełni osiągnięte. Powinniśmy byli wyemigrować gdzieś poza Zambię, z dala od naszych więzi rodzinnych, do miejsc, w którym muzyka była bardziej doceniana. Działać na obszarach, które miały większą populację i lepszy status ekonomiczny.”

Myślę, że ten wspaniały zestaw  w pewien sposób daje Chandze – jedynemu żyjącemu członkowi WITCH – uznanie i szacunek, którego zawsze pragnął poza własnym krajem.

BLOODROCK „Bloodrock 1” (1970); „Bloodrock 2” (1970); „Bloodrock 3” (1971).

Zespół BLOODROCK – a raczej jego pradziadek – został założony w Fort Worth w Teksasie już we wczesnych latach sześćdziesiątych przez śpiewającego perkusistę Jima Rutledge’a, gitarzystę Nicka Taylora oraz kilku ich kumpli. Zajęło im to prawie dekadę, wiele przetasowań w składzie, kilka zmian nazwy, by w końcu w 1969 roku stać się sekstetem. Sekstetem mającym wiele niepodważalnych zalet. Przede wszystkim byli zespołem o ciężkim brzmieniu – może nie tak jak Grand Funk, ale brzmieniowo cięższym niż Steppenwolf, z którym kilka razy zdarzało im się wspólnie grać na jednej scenie. Muzyka Bloodrock była mroczna, czasem przerażająca, płynnie balansująca z apokaliptycznymi i demonicznymi odniesieniami, mistycznymi obrazami i ociekającymi krwią okładkami albumów. Co prawda prochu nie wymyślili, ale wykonali kawał znakomitej roboty.

Bloodrock (1971)

Byli pod wpływem Cream, Jimiego Hendrixa, Deep Purple, a także muzyków bluesowych z Freddie Kingiem na czele. Na początku kariery kilkakrotnie otwierali koncerty Hendrixowi. W lipcu 1970 roku wystąpili na drugim Międzynarodowym Festiwalu Muzyki Pop w Atlancie, gdzie oklaskiwało ich ponad 350 tysięcy fanów! Podpisali kontrakt z Capitol Records i współpracowali z producentem Grand Funk Railroad, Terry Knightem przy pierwszych trzech albumach. To on zasugerował im by porzucili nazwę Texas, pod którą ostatnio występowali i wymyślił nową. Bloodrock robił także sesje w Electric Lady Studios w Nowym Jorku z producentem Mitch Mitchellem (perkusistą Jimiego Hendrixa) i inżynierem Eddiem Kramerem. Mieli kontakt ze światem jazzu – na festiwalach jazzowych grali z Milesem Davisem, Rolandem Kirkiem…  Całkiem fajne CV.

Na rynku muzycznym zadebiutowali płytą „Bloodrock” wydaną w marcu 1970 roku. Genialną i, co tu ukrywać – moją ulubioną, przy której chce się roztrzaskać okna, krzyczeć i wyć, aż z mózgu zrobi się galareta. To właśnie tutaj znajdziemy jedne z najlepszych utworów w całej twórczości zespołu.

Ten album najeżony jest wielką ilością kapitalnych gitarowych riffów. I choć nie miały miażdżącej siły Blackmore’a, Page’a, Becka, czy Iommi’ego, były dobrze wymyślone, a przy tym precyzyjne i dokładne odzwierciedlające stan emocjonalny. Duet gitarowy Lee Pickens/Nick Taylor był bardzo pomysłowy w swoich zagrywkach, pojedynkach gitarowych i solówkach. Nie ma tu sztuki dla sztuki – wszystko jest podane w odpowiednich proporcjach, wspierane profesjonalną sekcją rytmiczną i brzmieniem Hammonda. Bo trzeba przyznać, że klawiszowiec Stevie Hill potrafił skopać tyłek – żadne bzdury R&B nie wylatują z jego B3! Szorstki wokal Jima Rutledge’a wyróżniający się odwagą i mocą czasem jest jedwabisty, innym razem ryczący jak grizzly w rui, który zamiast beczki miodu opił się whisky.

Na albumie nie ma złego utworu, żadnego wypełniacza. Poza „Fantastic Piece Of Architecture” pozostałe nagrania (osiem) są ciężkie, ołowiane i imponująco kołyszące. Zgodnie z oczekiwaniami w stosunku do zespołów heavy metalowych motywy tekstów wydają się być dość złowieszcze: Double Cross” to radosny hymn o zemście, a Timepiece” opisuje myśli więźnia idącego na szubienicę… Z kolei Gotta Find A Way” zawiera jeden z najwcześniejszych przypadków backmastingu w hard rocku, czyli mówiąc prościej ukrytej wiadomości możliwej do odczytania przy odsłuchaniu utworu „od tyłu”. Ponoć umieszczono w nim fragment wiersza Lewisa Carrolla „Jabberwocky”. Chwytliwy refren  przerywany zwrotkami i niepozornymi organowymi solówkami zapada w pamięć…  Szybko toczący się „Castle Of Thoughts” to całkiem przekonujące monstrum ze świetną jazdą wykorzystujący tylko jeden, ale za to przyjemnie dokuczliwy, „niegrzeczny” riff. Z jakiegoś powodu liryczna dychotomia „tu stoję w zamku moich myśli” i „tu stoję w kolegium moich marzeń” naprawdę mnie uwodzi. Mocna rzecz, do której lubię często wracać! Kolejną atrakcją jest „Double Cross” z riffem który powinni sprzedać Tony’emu Iommi za fortunę (on i tak później pewnie by ją podwoił). Próbkę jamowego grania muzycy dają w „Timepiece”, gdzie melodyjna atmosfera (organy plus gitara) wspaniale kontrastuje z dzikim refrenem. W pełni przemyślany zbiór riffów zafundowano nam w sabbathowym „Wicked Truth”. Główny riff szybko zapada w pamięć – po kilku przesłuchaniach nie sposób pozbyć się go z głowy. Siedzi jak czop w dębowej beczce! Najważniejszymi elementami albumu są ostatnie dwa utwory. „Fantastic Piece Of Architecture” z pewnością jest jedną z najbardziej epickich i nawiedzonych ballad jakie kiedykolwiek nagrano; brzmienie kościelnych organów i fortepianu w stylu The Doors, tworzą przerażającą atmosferę… „Melvin Laid An Egg”, którego główny riff wydaje się być późniejszą inspiracją do „Iron Man” Black Sabbath łączy się z delikatnymi dźwiękami fortepianu i wokalnymi harmoniami. Żre rdzę i zdziera tynk ze ściany!

Nie ma sensu rozpatrywać, czy debiut Bloodrock jest lepszy/gorszy od wydanego miesiąc wcześniej debiutu Black Sabbath. Jedno jest pewne: kiedy wszyscy zapatrzeni byli w brytyjski rock, Teksańczycy udowodnili, że Jankesi też potrafili grać ciężkiego rocka!

Po wydaniu debiutu Bloodrock ugruntował swoją pozycję jako zespół, o potężnym brzmieniu, z obrazami śmierci i cierpienia oraz gniewnymi riffami. W grupie zaszła jedna zmiana. Rutledge wyszedł zza zestawu perkusyjnego obejmując obowiązki wokalisty, a jego miejsce zajął Rick Cobb, z którym nagrali album „Bloodrock 2” wydany w październiku 1970 roku.

„Dwójka” odniosła największy (czyt. komercyjny) sukces w całej historii zespołu. Wpływ na jego wysoką sprzedaż miał singiel „D.O.A.”. Wysoka pozycja płyty na liście Billboardu z 6 marca 1971 roku zapewniła zespołowi dużą popularność, szczególnie w Teksasie i Południowej Kalifornii. Tym razem pokazali się z innej strony – jako szczęśliwy, southern rockowy zespół bardziej w stylu Styx, niż Grand Funk Railroad. Pytanie, czy tego właśnie oczekiwali ich zagorzali fani..? W tym czasie muzyczna scena potrzebowała więcej ciężkiego, „brudnego” rocka! Rebeliantów, a nie wymoczków. No i dostaliśmy głupie maminsynki w rodzaju „Lucky In The Morning”  i wesołe (by nie powiedzieć – debilne) teksty typu „Nie mógłbym bez ciebie żyć” w „Cheater”. Albo pseudo-uduchowioną balladę, taką jak „Sable And Pearl”, bez wyraźnego powodu przerywaną quasi „agresywnymi” kawałkami chaotycznego riffu z krzykiem Rutledge’a „Naucz mnie, jak cię kochać!”. Takie rzeczy mogliby zaśpiewać z Frankiem Sinatrą…

Poza wspomnianym już wyżej „D.O.A” – ośmiominutową epopeją o ofierze katastrofy lotniczej i jego dziewczynie umierającym w drodze do szpitala, pozostałe siedem utworów zadowoli zapewne wielbicieli amerykańskiego, południowego rock. Mnie tym albumem nie kupili. No i ta okładka – czyżby kapiąca krew przed członkami miała sugerować agonię hedonistyczno-demokratycznych wartości współczesnej Ameryki i ostateczny upadek zachodniej cywilizacji..? Idąc tym tropem okaże się, że Sable And Pearl” to wskazówka na bezlitosną eksploatację zasobów krajów Trzeciego Świata, „Lucky In The Morning” jest ukrytą odą do ludzi ze Wschodu, a tytuły takie jak „Fallin” i „Dier Not A Lover” mówią same za siebie. Dziwne, że FBI nie wszczęło dochodzenia w sprawie i nie ścigało członków Bloodrock…

Jeśli jednak mam szukać pozytywów, to dobra wiadomość jest taka, że gitarowe riffy nadal są dobre. Mimo kiepskiego, grafomańskiego tekstu wyróżniam, za całość, „Cheater”. Ten interesujący utwór jest przynajmniej wieloczęściowy i – co tu ukrywać – porywa. Będę mało krytyczny także w stosunku do dwóch rock’n’rollowych numerów pośrodku, czyli do „Children Heritage” i „Dier Not A Lover” choćby dlatego, że pokazują Bloodrock jako niepowstrzymaną, machinę parową, o czym nie powiedziałbym na przykład o Steppenwolf. Ale absolutnie najlepszym numerem jest Fancy Space Odyssey”, który zamyka album. Nie mogę pojąć, o czym wokalista śpiewa (tekst jest  mętny i depresyjny), jednak główny riff jest nie do pobicia!

Na szczęście opamiętanie przyszło szybko. Trzeci album, wydany 10 kwietnia 1971 roku, był powrotem zespołu do złowrogiego, hard rockowego brzmienia znanego z debiutu. I to powrotem bardzo udanym.

Żeby nie szukać daleko wystarczy posłuchać dwóch pierwszych nagrań otwierających płytę. „Jessica” i „Whiskey Vengeance” to absolutne, rockowe kilery z pikującymi organami i świetnie prowadzonym wokalem. „Jessica” jest dość chwytliwa, a początek złowieszczego, basowego riffu Eda Grundy’ego od razu zapowiada, że nie przywita nas bzdura taka jak „Sable And Pearl” z „dwójki”.  W kilka instrumentalnych pauz z zawrotną prędkością wplatają się ciekawe, zawiłe riffy. Z kolei „Whiskey Vengeance” zaczyna się od przerażającego, pozbawionego słów intro wokalnego, a następnie przechodzi w galopujący riff, który stanowi tętniące życiem tło dla opowieści o bezdusznej zemście. Nie mogli powstrzymać się też od napisania nowego „D.O.A”  i z pewnością „Breach Of Lease” nie jest gorszy od tamtego numeru. Podążając jego schematem znów mamy powolne, przerażające i nastrojowe intro, a w instrumentalnych refrenach atakujące po cichych, złowieszczych zwrotkach wybuchowe riffy. Apokaliptyczny obraz to woda na młyn uszczęśliwiająca muzyków Bloodrock robiących z tego porażającą, 9-minutową epopeję. Tekst jest na tyle prosty, że bez problemu przekazuje punkt widzenia autora, czerpiąc przy tym korzyść z dobrze zaaranżowanej melodii. Grupa wciąż ma problemy ze swoimi balladami; „A Certain Kind” ma ładną melodię z pianinem, ale cierpi z powodu… jadowitych tekstów miłosnych. Cóż, nikt nie jest na tym świecie doskonały, co nie znaczy, że może mi to w jakikolwiek sposób przeszkodzić cieszyć się z „Kool Aid Kids” – utworu wszechczasów grupy. Szybkie zagrywki z mnóstwem smakowitych i ostrych niuansów są niezwykle kuszące – rzadko zdarzało się, żeby zespół robił tak speedowe numery, a tekst Johna Nitzingera o społecznych sprzecznościach jest prawdopodobnie najbardziej inteligentnym ze wszystkich jakie Rutledge do tej pory zaśpiewał. Poza tym utwór zawiera jedną z najbardziej płonnych solówek Lee Pickensa!

Krytycy uznali „Bloodrock 3” za najlepszą płytę w dorobku zespołu, co zresztą pokrywa się z ogólną opinią fanów zespołu i wyznawców ciężkiego rocka. W latach 1971-1974 wydali  jeszcze cztery płyty, w tym jedną koncertową. Zmiany personalne w 1972 roku (odeszli Rutledge i Pickens) przesunęły ich w stronę prog rocka, jazzu i… muzyki pop. Ostatecznie zespół, który miał szansę być amerykańską odpowiedzią na Black Sabbath, Deep Purple i Uriah Heep rozwiązał się w 1975 roku.