Zespół BLOODROCK – a raczej jego pradziadek – został założony w Fort Worth w Teksasie już we wczesnych latach sześćdziesiątych przez śpiewającego perkusistę Jima Rutledge’a, gitarzystę Nicka Taylora oraz kilku ich kumpli. Zajęło im to prawie dekadę, wiele przetasowań w składzie, kilka zmian nazwy, by w końcu w 1969 roku stać się sekstetem. Sekstetem mającym wiele niepodważalnych zalet. Przede wszystkim byli zespołem o ciężkim brzmieniu – może nie tak jak Grand Funk, ale brzmieniowo cięższym niż Steppenwolf, z którym kilka razy zdarzało im się wspólnie grać na jednej scenie. Muzyka Bloodrock była mroczna, czasem przerażająca, płynnie balansująca z apokaliptycznymi i demonicznymi odniesieniami, mistycznymi obrazami i ociekającymi krwią okładkami albumów. Co prawda prochu nie wymyślili, ale wykonali kawał znakomitej roboty.
Byli pod wpływem Cream, Jimiego Hendrixa, Deep Purple, a także muzyków bluesowych z Freddie Kingiem na czele. Na początku kariery kilkakrotnie otwierali koncerty Hendrixowi. W lipcu 1970 roku wystąpili na drugim Międzynarodowym Festiwalu Muzyki Pop w Atlancie, gdzie oklaskiwało ich ponad 350 tysięcy fanów! Podpisali kontrakt z Capitol Records i współpracowali z producentem Grand Funk Railroad, Terry Knightem przy pierwszych trzech albumach. To on zasugerował im by porzucili nazwę Texas, pod którą ostatnio występowali i wymyślił nową. Bloodrock robił także sesje w Electric Lady Studios w Nowym Jorku z producentem Mitch Mitchellem (perkusistą Jimiego Hendrixa) i inżynierem Eddiem Kramerem. Mieli kontakt ze światem jazzu – na festiwalach jazzowych grali z Milesem Davisem, Rolandem Kirkiem… Całkiem fajne CV.
Na rynku muzycznym zadebiutowali płytą „Bloodrock” wydaną w marcu 1970 roku. Genialną i, co tu ukrywać – moją ulubioną, przy której chce się roztrzaskać okna, krzyczeć i wyć, aż z mózgu zrobi się galareta. To właśnie tutaj znajdziemy jedne z najlepszych utworów w całej twórczości zespołu.
Ten album najeżony jest wielką ilością kapitalnych gitarowych riffów. I choć nie miały miażdżącej siły Blackmore’a, Page’a, Becka, czy Iommi’ego, były dobrze wymyślone, a przy tym precyzyjne i dokładne odzwierciedlające stan emocjonalny. Duet gitarowy Lee Pickens/Nick Taylor był bardzo pomysłowy w swoich zagrywkach, pojedynkach gitarowych i solówkach. Nie ma tu sztuki dla sztuki – wszystko jest podane w odpowiednich proporcjach, wspierane profesjonalną sekcją rytmiczną i brzmieniem Hammonda. Bo trzeba przyznać, że klawiszowiec Stevie Hill potrafił skopać tyłek – żadne bzdury R&B nie wylatują z jego B3! Szorstki wokal Jima Rutledge’a wyróżniający się odwagą i mocą czasem jest jedwabisty, innym razem ryczący jak grizzly w rui, który zamiast beczki miodu opił się whisky.
Na albumie nie ma złego utworu, żadnego wypełniacza. Poza „Fantastic Piece Of Architecture” pozostałe nagrania (osiem) są ciężkie, ołowiane i imponująco kołyszące. Zgodnie z oczekiwaniami w stosunku do zespołów heavy metalowych motywy tekstów wydają się być dość złowieszcze: „Double Cross” to radosny hymn o zemście, a „Timepiece” opisuje myśli więźnia idącego na szubienicę… Z kolei „Gotta Find A Way” zawiera jeden z najwcześniejszych przypadków backmastingu w hard rocku, czyli mówiąc prościej ukrytej wiadomości możliwej do odczytania przy odsłuchaniu utworu „od tyłu”. Ponoć umieszczono w nim fragment wiersza Lewisa Carrolla „Jabberwocky”. Chwytliwy refren przerywany zwrotkami i niepozornymi organowymi solówkami zapada w pamięć… Szybko toczący się „Castle Of Thoughts” to całkiem przekonujące monstrum ze świetną jazdą wykorzystujący tylko jeden, ale za to przyjemnie dokuczliwy, „niegrzeczny” riff. Z jakiegoś powodu liryczna dychotomia „tu stoję w zamku moich myśli” i „tu stoję w kolegium moich marzeń” naprawdę mnie uwodzi. Mocna rzecz, do której lubię często wracać! Kolejną atrakcją jest „Double Cross” z riffem który powinni sprzedać Tony’emu Iommi za fortunę (on i tak później pewnie by ją podwoił). Próbkę jamowego grania muzycy dają w „Timepiece”, gdzie melodyjna atmosfera (organy plus gitara) wspaniale kontrastuje z dzikim refrenem. W pełni przemyślany zbiór riffów zafundowano nam w sabbathowym „Wicked Truth”. Główny riff szybko zapada w pamięć – po kilku przesłuchaniach nie sposób pozbyć się go z głowy. Siedzi jak czop w dębowej beczce! Najważniejszymi elementami albumu są ostatnie dwa utwory. „Fantastic Piece Of Architecture” z pewnością jest jedną z najbardziej epickich i nawiedzonych ballad jakie kiedykolwiek nagrano; brzmienie kościelnych organów i fortepianu w stylu The Doors, tworzą przerażającą atmosferę… „Melvin Laid An Egg”, którego główny riff wydaje się być późniejszą inspiracją do „Iron Man” Black Sabbath łączy się z delikatnymi dźwiękami fortepianu i wokalnymi harmoniami. Żre rdzę i zdziera tynk ze ściany!
Nie ma sensu rozpatrywać, czy debiut Bloodrock jest lepszy/gorszy od wydanego miesiąc wcześniej debiutu Black Sabbath. Jedno jest pewne: kiedy wszyscy zapatrzeni byli w brytyjski rock, Teksańczycy udowodnili, że Jankesi też potrafili grać ciężkiego rocka!
Po wydaniu debiutu Bloodrock ugruntował swoją pozycję jako zespół, o potężnym brzmieniu, z obrazami śmierci i cierpienia oraz gniewnymi riffami. W grupie zaszła jedna zmiana. Rutledge wyszedł zza zestawu perkusyjnego obejmując obowiązki wokalisty, a jego miejsce zajął Rick Cobb, z którym nagrali album „Bloodrock 2” wydany w październiku 1970 roku.
„Dwójka” odniosła największy (czyt. komercyjny) sukces w całej historii zespołu. Wpływ na jego wysoką sprzedaż miał singiel „D.O.A.”. Wysoka pozycja płyty na liście Billboardu z 6 marca 1971 roku zapewniła zespołowi dużą popularność, szczególnie w Teksasie i Południowej Kalifornii. Tym razem pokazali się z innej strony – jako szczęśliwy, southern rockowy zespół bardziej w stylu Styx, niż Grand Funk Railroad. Pytanie, czy tego właśnie oczekiwali ich zagorzali fani..? W tym czasie muzyczna scena potrzebowała więcej ciężkiego, „brudnego” rocka! Rebeliantów, a nie wymoczków. No i dostaliśmy głupie maminsynki w rodzaju „Lucky In The Morning” i wesołe (by nie powiedzieć – debilne) teksty typu „Nie mógłbym bez ciebie żyć” w „Cheater”. Albo pseudo-uduchowioną balladę, taką jak „Sable And Pearl”, bez wyraźnego powodu przerywaną quasi „agresywnymi” kawałkami chaotycznego riffu z krzykiem Rutledge’a „Naucz mnie, jak cię kochać!”. Takie rzeczy mogliby zaśpiewać z Frankiem Sinatrą…
Poza wspomnianym już wyżej „D.O.A” – ośmiominutową epopeją o ofierze katastrofy lotniczej i jego dziewczynie umierającym w drodze do szpitala, pozostałe siedem utworów zadowoli zapewne wielbicieli amerykańskiego, południowego rock. Mnie tym albumem nie kupili. No i ta okładka – czyżby kapiąca krew przed członkami miała sugerować agonię hedonistyczno-demokratycznych wartości współczesnej Ameryki i ostateczny upadek zachodniej cywilizacji..? Idąc tym tropem okaże się, że „Sable And Pearl” to wskazówka na bezlitosną eksploatację zasobów krajów Trzeciego Świata, „Lucky In The Morning” jest ukrytą odą do ludzi ze Wschodu, a tytuły takie jak „Fallin” i „Dier Not A Lover” mówią same za siebie. Dziwne, że FBI nie wszczęło dochodzenia w sprawie i nie ścigało członków Bloodrock…
Jeśli jednak mam szukać pozytywów, to dobra wiadomość jest taka, że gitarowe riffy nadal są dobre. Mimo kiepskiego, grafomańskiego tekstu wyróżniam, za całość, „Cheater”. Ten interesujący utwór jest przynajmniej wieloczęściowy i – co tu ukrywać – porywa. Będę mało krytyczny także w stosunku do dwóch rock’n’rollowych numerów pośrodku, czyli do „Children Heritage” i „Dier Not A Lover” choćby dlatego, że pokazują Bloodrock jako niepowstrzymaną, machinę parową, o czym nie powiedziałbym na przykład o Steppenwolf. Ale absolutnie najlepszym numerem jest „Fancy Space Odyssey”, który zamyka album. Nie mogę pojąć, o czym wokalista śpiewa (tekst jest mętny i depresyjny), jednak główny riff jest nie do pobicia!
Na szczęście opamiętanie przyszło szybko. Trzeci album, wydany 10 kwietnia 1971 roku, był powrotem zespołu do złowrogiego, hard rockowego brzmienia znanego z debiutu. I to powrotem bardzo udanym.
Żeby nie szukać daleko wystarczy posłuchać dwóch pierwszych nagrań otwierających płytę. „Jessica” i „Whiskey Vengeance” to absolutne, rockowe kilery z pikującymi organami i świetnie prowadzonym wokalem. „Jessica” jest dość chwytliwa, a początek złowieszczego, basowego riffu Eda Grundy’ego od razu zapowiada, że nie przywita nas bzdura taka jak „Sable And Pearl” z „dwójki”. W kilka instrumentalnych pauz z zawrotną prędkością wplatają się ciekawe, zawiłe riffy. Z kolei „Whiskey Vengeance” zaczyna się od przerażającego, pozbawionego słów intro wokalnego, a następnie przechodzi w galopujący riff, który stanowi tętniące życiem tło dla opowieści o bezdusznej zemście. Nie mogli powstrzymać się też od napisania nowego „D.O.A” i z pewnością „Breach Of Lease” nie jest gorszy od tamtego numeru. Podążając jego schematem znów mamy powolne, przerażające i nastrojowe intro, a w instrumentalnych refrenach atakujące po cichych, złowieszczych zwrotkach wybuchowe riffy. Apokaliptyczny obraz to woda na młyn uszczęśliwiająca muzyków Bloodrock robiących z tego porażającą, 9-minutową epopeję. Tekst jest na tyle prosty, że bez problemu przekazuje punkt widzenia autora, czerpiąc przy tym korzyść z dobrze zaaranżowanej melodii. Grupa wciąż ma problemy ze swoimi balladami; „A Certain Kind” ma ładną melodię z pianinem, ale cierpi z powodu… jadowitych tekstów miłosnych. Cóż, nikt nie jest na tym świecie doskonały, co nie znaczy, że może mi to w jakikolwiek sposób przeszkodzić cieszyć się z „Kool Aid Kids” – utworu wszechczasów grupy. Szybkie zagrywki z mnóstwem smakowitych i ostrych niuansów są niezwykle kuszące – rzadko zdarzało się, żeby zespół robił tak speedowe numery, a tekst Johna Nitzingera o społecznych sprzecznościach jest prawdopodobnie najbardziej inteligentnym ze wszystkich jakie Rutledge do tej pory zaśpiewał. Poza tym utwór zawiera jedną z najbardziej płonnych solówek Lee Pickensa!
Krytycy uznali „Bloodrock 3” za najlepszą płytę w dorobku zespołu, co zresztą pokrywa się z ogólną opinią fanów zespołu i wyznawców ciężkiego rocka. W latach 1971-1974 wydali jeszcze cztery płyty, w tym jedną koncertową. Zmiany personalne w 1972 roku (odeszli Rutledge i Pickens) przesunęły ich w stronę prog rocka, jazzu i… muzyki pop. Ostatecznie zespół, który miał szansę być amerykańską odpowiedzią na Black Sabbath, Deep Purple i Uriah Heep rozwiązał się w 1975 roku.