Mistycy podziemia. FREEDOM’S CHILDREN „Astra” (1970).

Jeśli kiedykolwiek w Republice Południowej Afryki istniał zespół rockowy, wokół którego powstała żywa legenda, to tym zespołem był FREEDOM’S CHILDREN. Tu rodzą się pytania. Czy byli hordą ze złamanymi sercami, piszącymi piosenki miłosne..? Absolutnie nie. Czy byli lotnikami galaktycznymi w zgodzie z astralnymi dniami..? Być może, choć ja jestem skłonny uznać Dzieci Wolności za jeden z najlepszych rockowych zespołów Czarnego Kontynentu, o którym świat nie słyszał. A może inaczej – usłyszał o kilka dekad za późno. Brzmi to nieco eufemistycznie i jak znajomy refren; oto kolejna historia typu „co by było, gdyby” miłośnika rocka z lat 60/70-tych, który chce nagłośnić swój ulubiony, mało znany zespół. Otóż nie, gdyż nigdy nie ukrywałem swojej słabości do tego zespołu. Podobnie zresztą jak do The Third Eye i Suck – grup, które należą do ścisłej czołówki moich ulubionych kapel nie tylko z RPA, ale z całego kontynentu. Hiperbola w stosunku do Freedom’s Children ma swoje uzasadnienie. Uformowani u szczytu znienawidzonej ery apartheidu, szybko stali się w tych burzliwych czasach najbardziej innowacyjnymi synami RPA nieporównywalnymi z nikim, tak pod względem muzycznym jak i politycznym.

Swoją muzyczną przygodę rozpoczęli w 1966 roku. Ramsay McKay, gitarzysta basowy i autor tekstów i perkusista Colin Pratley połączyli siły w Durbanie, aby eksperymentować ze swoimi muzycznymi pomysłami. W Kapsztadzie poznali gitarzystę Kena E Hensona i razem z klawiszowcem, Jimmym Thompsonem zaczęli występować jako Freedom’s Children. W przeciwieństwie do wielu działających grup odgrywających hity The Beatles, Beach Boys, czy The Monkees ekipę McKaya pociągały zespoły typu Grateful Dead, Jefferson Airplane i Pink Floyd, których muzyka naznaczona była eksperymentalną kreatywnością spod znaku astralnego acid rocka i psychodelii. W tym trudnym czasie byli jedną z pierwszych grup psychodelicznych w tym kraju. Otwarta postawa przeciwko apartheidowi była dla ówczesnej władzy bardzo nie na rękę. Swoimi niesamowitymi występami z feerią kolorowych świateł, lampami stroboskopowymi, filmami ze spadającymi za ich plecami bombami  i śpiewającymi mnichami, z zupełnie „obcą” i niezrozumiałą muzyką wywoływali panikę wśród stróżów moralnego porządku. Największy wrażenie sprawiali na nich ci, którzy pod jej wpływem konwulsyjnie wili się na parkiecie jak podczas ataku epilepsji. Nikt wtedy nie wiedział, że światła stroboskopowe faktycznie mogły powodować te napady co nie zmienia faktu, że kontrolowane przez władzę środki przekazu zarzucały zespołowi „pranie mózgu dzieciakom”.  Ale tym, którzy rozumieli rocka wysokiej jakości, Freedom’s Children zapewnił im zerwanie z konwencjonalnym myśleniem i natchnął ich całkiem nowymi pomysłami muzycznymi.

Freedom’s Children. Od lewej: Craig Ross, Colin Pratley, Harry Poulos, Julian Laxton i Ramsay MacKay (lipiec 1968)

W 1968 roku do zespołu dołączył klawiszowiec Harry Poulos, zaś nowym gitarzystą został Julian Laxton zastępując Kena Hensona, któremu narzeczona postawiła warunek: „Albo ja, albo zespół”. Miłość do muzyki w jego przypadku i tak zwyciężyła; niewiele później, wraz z innymi muzykami, stworzył na poły legendarny Abstract Truth… Jeszcze tego samego roku ukazała się debiutancka płyta Freedom’s Children „Battle Hymn Of The Broken Hearted Horde”. Okazuje się, że ten dość interesujący i obiecujący longplay został wyprodukowany i wydany…. bez wiedzy i zgody zespołu(!). Sam album wydaje się dziś nieco przestarzały, ale jak na swoje czasy zawierał kilka świetnych, popowo-psychodelicznych, utworów choćby takich jak „Season” i „Kafkasque”. Zastanawia mnie tylko, po jakie licho na końcu płyty Parlophone zamieścił jingiel z reklamą… Pepsi!?

Rozczarowany całą sytuacją McKay z Partley’em  wyjechali do Anglii, gdzie  planowali wypromować Freedom’s Children na tamtejszym rynku. W ślad za nimi do Londynu przybyli pozostali muzycy. Niestety nie był to dobry czas dla przybyszów z RPA. Podczas krótkiego pobytu doznali wielu upokorzeń, co było dość ironiczne biorąc pod uwagę antyapartheidową postawę zespołu w swoim kraju. Brak pozwolenia na pracę wykluczył granie koncertów. Co prawda zdarzyło im się kilka razy wystąpić w Hampstead, w północnej dzielnicy Londynu, w „Country Club” i to w doborowym towarzystwie Pink Floyd i Van The Graaf Generator, ale zrobili to nielegalnie narażając się na natychmiastową deportację. Wolny czas poświęcili na tworzenie materiału muzycznego, a pracę nad nim kontynuowali po powrocie do Kapsztadu w styczniu 1970 roku. Nieobliczalne zachowanie Harry’ego Poulosa uzależniającego się od narkotyków stało się powodem do niepokoju. Mckay groził, że jeśli nie upora się z nałogiem wyrzuci go z zespołu. Wydarzenia przybrały niestety tragiczny obrót; niedługo po tej rozmowie Poulos popełnił samobójstwo skacząc z dachu wieżowca. Kolejna ofiara ery psychodelicznej…

Na szczęście dla zespołu sprawy po tej tragedii przybrały dobry obrót. Do grupy dołączyli: wokalista o potężnym głosie, Brian Davidson, który według Laxtona był trochę podobny do Roberta Planta i był idealną tubą dla ich astralnego rocka, oraz klasycznie wykształcony pianista (również tancerz baletowy!) Gerald Nel. Tej samej wiosny Freedom’s Children weszli do studia EMI w Johannesburgu i rozpoczęli nagrania. Prace trwały zaledwie trzy dni; zaczęły się w piątkową noc, skończyły w poniedziałkowy ranek. W sesji nagraniowej Julian Laxton użył skonstruowaną przez siebie tzw. „czarną skrzynkę” służącą do wywoływania gitarowych efektów echa, pogłosu, sprzężeń, fuzzu… Producentem płyty był Nick Calder, który dał muzykom zielone światło na wszelkie eksperymenty i pełną swobodę działania, co w tamtych czasach w EMI było cudem. To, co się z tego wyłoniło zwało się „Astra” i było jednym z wielkich, mrocznych arcydzieł rockowych jakie kiedykolwiek wyszło z RPA.

Front okładki płyty „Astra” (1970)

„Astra” z surrealistyczną okładką wyglądającą jak obraz Yves Tanguy’a to album, w którym nie ma światła na końcu tunelu. To, co słyszymy, to tylko „martwe oczy wyjące do Księżyca, odzwierciedlające Jądro Ciemności”, które przenikało południową część Czarnego Lądu. W znakomitej grze Pratleya i MacKaya zachwyca nić telepatii w ich muzycznych interakcjach. Misterne i pulsujące afrykańskie rytmy nadają albumowi geograficzny ton i pomagają stworzyć atmosferę, która doskonale odzwierciedla epokę apartheidu, podczas gdy solidne, melodyjne linie basu MacKaya dodają tej oszałamiającej mieszance wigoru. Wkład Martensa jest równie interesujący; jego klawisze, groźne i hipnotyzujące, przewijają się przez całą płytę, podkreślając ogólne poczucie izolacji i strachu. Davidson swój wokal traktuje niekiedy jak dodatkowy instrument i powiem szczerze – brzmi to przekonująco. Jego głos, momentami przypominający Iana Andersona z Jethro Tull i Mike’a Harrisona ze Spooky Tooth, wznosi się majestatycznie, by w innym miejscu zawarczeć plując złością na polityczną niesprawiedliwość w kraju i na świecie. Soniczne eksploracje Laxtona, wzmocnione jego magiczną „czarną skrzynką”, to oszałamiająca sztukateria godna szczerej uwagi. Szczególnie w „Tribal Fence”, w którym przebija mroczną atmosferę przeszywającymi i zapierającymi dech w piersiach swoimi cudnymi solówkami. Pod względem tekstowym „Astra” zmierzyła się z wyzywającymi tematami religii („The Kid He Came From Hazareth”), wojny wietnamskiej („Medale Of Bravery”), oraz politycznymi ze szczególnym naciskiem na temat życia w RPA pod rządami apartheidu („Tribal Fence”, „Gentle Beast”).

Wypełniona porywającymi zmysły dźwiękowymi efektami płyta rozpoczyna się od „Aileen”, jednej z najstarszych kompozycji jakie MacKay przyniósł zespołowi pochodząca z okresu La Macabre, w której to grupie grał wcześniej. Co ciekawe,  Freedom’s Children nigdy nie wykonywał jej na żywo… Przestrzenny „The Homecoming” z pulsującym basem został wspaniale zbalansowany ognistymi solówkami Laxtona z mocno przesterowanym wokalem i pięknym, niezapomnianym akustycznym refrenem. Trochę zamieszania było wokół nagrania „The Kid Came From Hazareth”, a w zasadzie z jego tytułem. W oryginale było słowo Nazareth, ale rządowa cenzura kalwińsko-chrześcijańska wyznająca reguły Starego Testamentu zagroziła, że nie dopuści albumu do wydania jeśli zespół tego nie zmieni. Ten złożony ze świeżych pomysłów numer oparty został na brzmieniu mocarnej sekcji i ciężkiej gitary. Kolejny świetny utwór to „Medals Of Bravery” z delikatną, psychodeliczną (brytyjską) atmosferą, z marszowym rytmem i dużą ilością Hammonda, na których gościnnie zagrał inżynier dźwięku, Nic Marten. To jeden z cichych bohaterów tej płyty, o którym wiedzieli wówczas tylko nieliczni… Z kolei „Tribal Fence” uznać można za rodzaj hołdu złożonego King Crimson. Przesterowany wokal z kłującą jak dzida gitarą i potężnymi organami jest ukłonem w stronę „21st Century Schizoid Man” i „In The Wake Of Poseidon”. Szkoda tylko, że trwa zaledwie cztery minuty… „Gentle Beasts” brzmi jak wczesny, ciężki Hawkwind, Pierwsza część, z pulsującym sygnałem satelitarnym wysyłanym w przestrzeń kosmiczną, to technologiczny człowiek z jednej strony tęskniący za innymi światami, z drugiej zubożający i zabijający swój własny. Pisanie wiadomości na ścianie kończy się przerażającym odgłosem plemiennego bębnienia zwiastującym zbliżający się apokaliptyczny koniec świata. „Szukasz wskazówek na opuszczonym statku kosmicznym, a kiedy przypadkowo pukasz w dziwny przedmiot, odległy, obciążony echem jęk staje się głośniejszy i słychać ostatni krzyk umierającego gatunku”. To jest to. Dwuczęściowy „Slowly Toward The North” jest przedostatnim utworem na płycie. Część pierwsza to mroczny i złowieszczy progresywny kawałek, który przekształca się w drugiej części w podnoszącą na duchu pieśń zdominowaną przez organy. Jest więc jakaś nadziej na lepsze jutro… Album kończy „Afterward” zaczynający się fortepianową miniaturą w stylu elegii Sergieja Rachmaninowa do utraconej ojczyzny, po której Ramsey MacKay ma szansę wyrecytować część swojej poezji z gatunku „ognia i siarki” na tle pojawiającego się w samej końcówce piekielnego chóru.

Każdy, kto szuka wspaniałej, psychodelicznej płyty spod znaku space rocka powinien mieć „Astrę” na swojej półce. To jedna z najlepszych pozycji tego typu. To muzyka, której dziś już nie ma. Wiemy, że Stockhausen i Coltrane są świetni… wiemy, że Rolling Stones są sławni, ale mistycy podziemia są o wiele ciekawsi… Szukając nowych wrażeń artystycznych skłonny jestem zainwestować w nieznany Incredible Hog niż do bólu grany w windzie i u fryzjera Led Zeppelin; w Nicka Drake’a, niż w Joan Baez… Kogo obchodzi Weather Report, lub Jean-Luc Ponty, gdy na odkrycie czeka The Flock i Gass…? I kogo obchodzi Genesis kiedy możesz sięgnąć po Freedom’s Children..?