1 listopada 1969 roku szwedzcy fani blues rocka zebrani w Que-Club w Göteborgu z niecierpliwością czekało na pojawienie się gwiazdy wieczoru, brytyjskiego zespołu Fleetwood Mac. Wielu przyszło też posłuchać sztokholmskiego tria z rewelacyjnym, zaledwie 16-letnim gitarzystą Richardem Rolfem w składzie. Blues rockowe trio, które tego wieczoru otwierało koncert szacownych gości z Londynu występowało tu nie raz – za każdym razem pod inną nazwą. Kiedy menadżer klubu zapytał lidera zespołu, wokalistę i basistę Christera Stålbrandta jak ma ich zapowiedzieć, ten, patrząc na wiszący kalendarz na ścianie, rzucił krótko: „November. Tak nas zaanonsuj.”
Legenda o pierwszym hard rockowym zespole ze Szwecji i o tym, że grali tak szybko jak tylko to było możliwe (choć kompletnie nie mieli nic wspólnego z tzw. speed metalem) dotarła do mnie pocztą pantoflową prędzej niż jakiekolwiek ich nagranie, czy płyty. Kiedy w końcu odkryłem ich muzykę z dwóch pierwszych płyt pierwsze na co zwróciłem uwagę to to, że śpiewali w swoim ojczystym języku. O dziwo, w ogóle mi to nie przeszkadzało. Nie znając ani jednego słowa po szwedzku moja wyobraźnia uruchomiła się do tego stopnia, że patrząc na track listę dwóch pierwszych płyt wyobrażałem sobie, że być może chodzi o sagę Wikingów, legendarnego bohatera Ragnara Lodbroka i jego synów. I chociaż NOVEMBER był postępowym i politycznie pacyfistycznym zespołem wierzyłem, że tak jak Led Zeppelin w „Immigrant Song” śpiewają „We come from the land of the ice and snow/From the midnight sun where the hot springs flow/The Hammer of the gods/ Will drive our ships to new lands/To fight the hordes, and sing and cry/Valhalla, I am coming”. To by do nich pasowało. Zresztą ich styl, który w zasadzie daleko nie odbiegał od Zeppelina, Cream, Free, czy Budgie był nieco mylący, gdyż poza tonami (1000 kg.) bluesa, zabójczymi, hard rockowymi riffami trio miało także skłonności do progresji i psychodelii. Grupa działała krótko, niespełna trzy lata, wydając w tym czasie trzy znakomite albumy: „En ny tid är här…”(1970), „2 : a” (1971) i „6 : e” (1972).
Początki zespołu sięgają 1968 roku i kwartetu The Imps, który regularnie występował w młodzieżowym klubie Tegelhögen w Vällingby na przedmieściach Sztokholmu. Rosnąca popularność kwartetu nie przeszkodziła, by Christer Stålbrandt i Björn Inge (dr) opuścili zespół tworząc nową grupę o nazwie Train, w której znalazł się doskonale nam znany gitarzysta Snowy White. Gdy wczesną jesienią 1969 roku z powodów rodzinnych Snowy White opuścił Skandynawię jego miejsce zajął młodziutki, wielce utalentowany Richard Rolf. A skoro w składzie nie było już rodowitego Anglika Stålbrandt zdecydował, że wszystkie teksty będzie śpiewał w ojczystym języku. Większość z nich, które powstały pod wpływem ruchu flower power, napisał sam. Było to dość ryzykowne posunięcie mogące ograniczyć komercyjny sukces tria. W rzeczywistości wyszło im to na plus. Pomimo szwedzkich tekstów November zyskał dość sporą popularność na Wyspach Brytyjskich. Podczas trasy po Albionie teksty były tłumaczone na angielski jednak publiczność na koncertach domagała się, by śpiewali w ojczystym języku.
Podpisany na początku 1970 roku kontrakt z firmą Sonet zaowocował singlem „Mount Everest”/”Cinderella”, który przez trzy tygodnie utrzymywał się na drugim miejscu listy przebojów tuż za piosenką „Bridge Over Troubled Water” duetu Simon & Garfunkel. Mała płytka była forpocztą albumu „En ny tid är här…” wydanego w tym samym roku.
Tytuł albumu można przetłumaczyć jako „Nadeszły nowe czasy”. I faktycznie, ich płytowy debiut był czymś bardzo świeżym, nowym i oryginalnym. Wcześniej niewielu lokalnych artystów decydowało się śpiewać w swoim ojczystym języku lub grać taką muzykę. Co prawda w odniesieniu do muzyki anglosaskiej może wydać się wtórny, co nie znaczy, że jest gorszy. Wręcz przeciwnie. Sposób, w jaki użyli basu jako szkieletu dla większości kompozycji jest imponujący i wraz z ogólną atmosferą muzyki nie tylko zadziwia, ale przykuwa uwagę. Unoszące się nad zwartą, ale dyskretną sekcją rytmiczną, hard rockowo bluesowe próby („Mount Everest”, „Lek Att Du Ęr Barn Igen”) są doskonale uzupełniane subtelnym prowadzeniem gitary Rolfa z fantastycznym użyciem fletu. Ten ostatni nabiera łagodnego, progresywnego charakteru, niezbyt odległego od twórczości ikonicznych muzyków choćby takich jak Ian Anderson. Strategicznie rozrzucone po całym albumie utwory bluesowe wraz z ich skłonnościami do ciężkiego brzmienia składają się z fantastycznych wstępów do czystego hard rocka („Ta Ett Steg I sagans land” , „En annan värld”) lub hipisowskiego boogie („Sekunder”, „Åttonde”). Sekcja rytmiczna Stålbrandta/Inge wychodzi z bluesowej gry wstępnej poprzez szaleńcze, ale przemyślane bębnienie i orgazmiczne linie basu („Åttonde”), podczas gdy gitary prowadzące i rytmiczne Rolfa krążą sobie w swobodnym stylu. Muzycy potrafili też zabrzmieć naprawdę mocno, o czym świadczy niemożliwie zatytułowany „Varje gång jag cheese dig känns det lika skönt”. Wystarczy jedno przesłuchania płyty i naraz zdajemy sobie sprawę, że November jest na tym samym poziomie doskonałości co Led Zeppelin, Jethro Tull, Grand Funk Railroad, żeby wymienić tylko te. Oczywiście zawsze ktoś porówna ich do innych trzyosobowych kapel z tej samej epoki (Cream, Mountain, Jimi Hendrix Experience, Budgie, West Bruce & Laing, etc), ale moim skromnym zdaniem November był czymś więcej niż tylko inspiracją owych grup. W tej chwili nie przypominam sobie lepszego nieanglojęzycznego hard rockowego albumu. „En ny tid är här…” to ich najsłynniejsza płyta. I nic dziwnego, bo to piekielny album którym można się albo naćpać, albo dobrze przy nim odpocząć.
Rok później na rynek trafił drugi longplay zespołu „2:a November” będący kontynuacją debiutu.
Na nowym krążku zniknął fantastyczny flet, który zastąpiono okazjonalnymi partiami klawiszy (fortepian, organy). Z tego też powodu niektórzy uważają, że „dwójka” jest nieco słabsza. Moim zdaniem nic bardziej mylnego. Klawisze nie zaszkodziły zespołowi w utrzymaniu ciężkiego brzmienia. Mówi się, że listopad to najbardziej zapłakany miesiąc w roku. Kiedy za oknem, w czarną jak smoła nocą wyje wiatr, a deszcz bębni w szyby wystarczy iskra, mały płomyk w kominku, a smoła zmienia się w mleko. I tak jest właśnie z tymi klawiszami – dają płycie odrobinę ciepła i blasku. Tak jak na przykład w utworze „Sista resan” otwierającym płytę, gdzie liryczny, miękki fortepian idzie w parze z psychodeliczną gitarą. Cudeńko trwające ledwie dwie i pół minuty a ściska gardło. No, ale potem robi się już ciężko w stylu Black Sabbath („Men mitt hjärta ska vara gjort av sten”, „På väg” ), lub Hendrixa („Mina fotspår fylls av vatten”, „Mouchka”, „Ganska långt från Sergel”). I choć bas Stålbrandta nadal zapewnia połowę cudownie luźnego i ciężkiego brzmienia zespołu na płycie obok bluesa „En lång dag är över”, którego nie mogło zabraknąć pojawiło się też skoczne boogie („En ny tid är här”), a nawet dwie instrumentalne miniaturki: klimatyczna „Och så en morgon…” i żartobliwa „Asthamahgurchk”.
Trzeci i ostatni album tria, „6:e November” pojawił się w sklepach w 1972 roku. Okładką albumu była kopia XIX wiecznego obrazu szwedzkiego malarza Carla Wahlboma „Śmierć króla Gustawa II Adolfa w bitwie pod Lützen”; artysta przedstawił tu historyczne wydarzenie z 16 listopada 1632 roku. Tak na marginesie, Gustaw II kilka lat wcześniej napsuł nam, Polakom sporo krwi zajmując część naszych Prus Książęcych. Pogoniliśmy go i jego armię w bitwie pod Lubiszewem-Tczewem 18 sierpnia 1627 roku.
Wracając do płyty trzeba stwierdzić, że ci goście naprawdę mieli talent do pisania świetnych kawałków. Po raz kolejny otrzymaliśmy bardzo dobre, ciężkie utwory z mocną perkusją, ładnymi riffami i znakomitymi solówkami gitarowymi. Nieczęsto zdarza się, by wszystkie kompozycje były tak równe i bardzo spójne, a to sprawia, że trudno wskazać faworytów. Niektóre, choćby taki jak „Rödluvan” są piekielnie mocne i sprawiają, że mam ciary przy ich słuchaniu. Nic nie ujmując pozostałym do moich faworytów zaliczam otwierający płytę numer inspirowany Santaną, „Starka Tillsammans”, ponury „Februari” i epicki „Kommer Langsamt”. Całość to iście muzyczny testosteron buzujący w ciele i umyśle!
Tuż po koncercie w klubie Domino w Sylwestra 1972 roku zespół się rozwiązał. Dokładnie rok później Christer Stålbrandt założył heavy progresywną formację Saga, z którą wydał bardzo udaną, niestety tylko jedną płytę „Saga” (1974). Perkusista Björn Inge dołączył do jazz-rockowego Energy, a gitarzysta Richard Rolf po epizodzie z Bash zasilił (na krótko) Nature…
November do dziś uważany jest w Szwecji za jeden z najbardziej legendarnych zespołów. I wcale mnie to nie dziwi!