Listopadowy tryptyk. NOVEMBER: „En ny tid är här…”(1970); „2:a November” (1971), „6:e November” (1972)

1 listopada 1969 roku szwedzcy fani blues rocka zebrani w Que-Club w Göteborgu z niecierpliwością czekało na pojawienie się gwiazdy wieczoru, brytyjskiego zespołu Fleetwood Mac. Wielu przyszło też posłuchać sztokholmskiego tria z rewelacyjnym, zaledwie 16-letnim gitarzystą Richardem Rolfem w składzie. Blues rockowe trio, które tego wieczoru otwierało koncert szacownych gości z Londynu występowało tu nie raz – za każdym razem pod inną nazwą. Kiedy menadżer klubu zapytał lidera zespołu, wokalistę i basistę Christera Stålbrandta jak ma ich zapowiedzieć, ten, patrząc na wiszący  kalendarz na ścianie, rzucił krótko:  „November. Tak nas zaanonsuj.”

Szwedzkie, legendarne trio November (1970)

Legenda o pierwszym hard rockowym zespole ze Szwecji i o tym, że grali tak szybko jak tylko to było możliwe (choć kompletnie nie mieli nic wspólnego z tzw. speed metalem) dotarła do mnie pocztą pantoflową prędzej niż jakiekolwiek ich nagranie, czy płyty. Kiedy w końcu odkryłem ich muzykę  z dwóch pierwszych płyt pierwsze na co zwróciłem uwagę to to, że śpiewali w swoim ojczystym języku. O dziwo, w ogóle mi to nie przeszkadzało. Nie znając ani jednego słowa po szwedzku moja wyobraźnia uruchomiła się do tego stopnia, że patrząc na track listę dwóch pierwszych płyt wyobrażałem sobie, że być może chodzi o sagę Wikingów, legendarnego bohatera Ragnara Lodbroka i jego synów. I chociaż NOVEMBER był postępowym i politycznie pacyfistycznym zespołem wierzyłem, że tak jak Led Zeppelin w „Immigrant Song” śpiewają „We come from the land of the ice and snow/From the midnight sun where the hot springs flow/The Hammer of the gods/ Will drive our ships to new lands/To fight the hordes, and sing and cry/Valhalla, I am coming”. To by do nich pasowało. Zresztą ich styl, który w zasadzie daleko nie odbiegał od Zeppelina, Cream, Free, czy Budgie był nieco mylący, gdyż poza tonami (1000 kg.) bluesa, zabójczymi, hard rockowymi riffami trio miało także skłonności do progresji i psychodelii. Grupa działała krótko, niespełna trzy lata, wydając w tym czasie trzy znakomite albumy: „En ny tid är här…”(1970), „2 : a” (1971) i „6 : e” (1972).

Początki zespołu sięgają 1968 roku i kwartetu The Imps, który regularnie występował w młodzieżowym klubie Tegelhögen w Vällingby na przedmieściach Sztokholmu. Rosnąca popularność kwartetu nie przeszkodziła, by Christer Stålbrandt i Björn Inge (dr) opuścili zespół tworząc nową grupę o nazwie Train, w której znalazł się doskonale nam znany gitarzysta Snowy White. Gdy wczesną jesienią 1969 roku z powodów rodzinnych Snowy White opuścił Skandynawię jego miejsce zajął młodziutki, wielce utalentowany Richard Rolf. A skoro w składzie nie było już rodowitego Anglika Stålbrandt zdecydował, że wszystkie teksty będzie śpiewał w ojczystym języku. Większość z nich, które powstały pod wpływem ruchu flower power, napisał sam. Było to dość ryzykowne posunięcie mogące ograniczyć komercyjny sukces tria. W rzeczywistości wyszło im to na plus. Pomimo szwedzkich tekstów November zyskał dość sporą popularność na Wyspach Brytyjskich. Podczas trasy po Albionie  teksty były tłumaczone na angielski jednak publiczność na koncertach domagała się, by śpiewali w ojczystym języku.

Podpisany na początku 1970 roku kontrakt z firmą Sonet zaowocował singlem „Mount Everest”/”Cinderella”, który przez trzy tygodnie utrzymywał się na drugim miejscu listy przebojów tuż za piosenką „Bridge Over Troubled Water” duetu Simon & Garfunkel. Mała płytka była forpocztą albumu „En ny tid är här…” wydanego w tym samym roku.

Tytuł albumu można przetłumaczyć jako „Nadeszły nowe czasy”. I faktycznie, ich płytowy debiut był czymś bardzo świeżym, nowym i  oryginalnym. Wcześniej niewielu lokalnych artystów decydowało się śpiewać w swoim ojczystym języku lub grać taką muzykę. Co prawda w odniesieniu do muzyki anglosaskiej może wydać się wtórny, co nie znaczy, że jest gorszy. Wręcz przeciwnie. Sposób, w jaki użyli basu jako szkieletu dla większości kompozycji jest imponujący i wraz z ogólną atmosferą muzyki nie tylko zadziwia, ale przykuwa uwagę. Unoszące się nad zwartą, ale dyskretną sekcją rytmiczną, hard rockowo bluesowe próby („Mount Everest”, „Lek Att Du Ęr Barn Igen”) są doskonale uzupełniane subtelnym prowadzeniem gitary Rolfa z fantastycznym użyciem fletu. Ten ostatni nabiera łagodnego, progresywnego charakteru, niezbyt odległego od twórczości ikonicznych muzyków choćby  takich jak Ian Anderson. Strategicznie rozrzucone po całym albumie utwory bluesowe wraz z ich  skłonnościami do ciężkiego brzmienia składają się z fantastycznych wstępów do czystego hard rocka („Ta Ett Steg I sagans land” , „En annan värld”) lub hipisowskiego boogie („Sekunder”, „Åttonde”). Sekcja rytmiczna Stålbrandta/Inge wychodzi z bluesowej gry wstępnej poprzez szaleńcze, ale przemyślane bębnienie i orgazmiczne linie basu („Åttonde”), podczas gdy gitary prowadzące i rytmiczne Rolfa krążą sobie w swobodnym stylu.  Muzycy potrafili też zabrzmieć naprawdę mocno, o czym świadczy niemożliwie zatytułowany „Varje gång jag cheese dig känns det lika skönt”. Wystarczy jedno przesłuchania płyty i naraz zdajemy sobie sprawę, że November jest na tym samym poziomie doskonałości co Led Zeppelin, Jethro Tull, Grand Funk Railroad, żeby wymienić tylko te. Oczywiście zawsze ktoś porówna ich do innych trzyosobowych kapel z tej samej epoki (Cream, Mountain, Jimi Hendrix Experience, Budgie, West Bruce & Laing, etc), ale moim skromnym zdaniem November był czymś więcej niż tylko inspiracją owych grup. W tej chwili nie przypominam sobie lepszego nieanglojęzycznego hard rockowego albumu. „En ny tid är här…” to ich najsłynniejsza płyta. I  nic dziwnego, bo to piekielny album którym można się albo naćpać, albo dobrze przy nim odpocząć.

Rok później na rynek trafił drugi longplay zespołu „2:a November” będący kontynuacją debiutu.

Na nowym krążku zniknął fantastyczny flet, który zastąpiono okazjonalnymi partiami klawiszy (fortepian, organy). Z tego też powodu niektórzy uważają, że „dwójka” jest nieco słabsza. Moim zdaniem nic bardziej mylnego. Klawisze nie zaszkodziły zespołowi w utrzymaniu ciężkiego brzmienia. Mówi się, że listopad to najbardziej zapłakany miesiąc w roku. Kiedy za oknem, w czarną jak smoła nocą wyje wiatr, a deszcz bębni w szyby wystarczy iskra, mały płomyk w kominku, a smoła zmienia się w mleko. I tak jest właśnie z tymi klawiszami – dają płycie odrobinę ciepła i blasku. Tak jak na przykład w utworze „Sista resan” otwierającym płytę, gdzie liryczny, miękki fortepian idzie w parze z psychodeliczną gitarą. Cudeńko trwające ledwie dwie i pół minuty a ściska gardło. No, ale potem robi się już ciężko w stylu Black Sabbath („Men mitt hjärta ska vara gjort av sten”, „På väg” ), lub Hendrixa („Mina fotspår fylls av vatten”, „Mouchka”,   „Ganska långt från Sergel”). I choć bas Stålbrandta nadal zapewnia połowę cudownie luźnego i ciężkiego brzmienia zespołu na płycie obok bluesa „En lång dag är över”, którego nie mogło zabraknąć pojawiło się też skoczne boogie („En ny tid är här”), a nawet dwie instrumentalne miniaturki: klimatyczna „Och så en morgon…” i żartobliwa „Asthamahgurchk”.

Trzeci i ostatni album tria, „6:e November” pojawił się w sklepach w 1972 roku. Okładką albumu była kopia XIX wiecznego obrazu szwedzkiego malarza Carla Wahlboma „Śmierć króla Gustawa II Adolfa w bitwie pod  Lützen”; artysta przedstawił tu historyczne wydarzenie z 16 listopada 1632 roku. Tak na marginesie, Gustaw II kilka lat wcześniej napsuł nam, Polakom sporo krwi zajmując część naszych Prus Książęcych. Pogoniliśmy go i jego armię w bitwie pod Lubiszewem-Tczewem 18 sierpnia 1627 roku.

Wracając do płyty trzeba stwierdzić, że ci goście naprawdę mieli talent do pisania świetnych kawałków. Po raz kolejny otrzymaliśmy bardzo dobre, ciężkie utwory z mocną perkusją, ładnymi riffami i znakomitymi solówkami gitarowymi. Nieczęsto zdarza się, by wszystkie kompozycje były tak równe i bardzo spójne, a to sprawia, że ​​trudno wskazać faworytów. Niektóre, choćby taki jak „Rödluvan” są piekielnie mocne i sprawiają, że ​​mam ciary przy ich słuchaniu. Nic nie ujmując pozostałym do moich faworytów zaliczam otwierający płytę numer inspirowany Santaną, „Starka Tillsammans”, ponury „Februari” i epicki „Kommer Langsamt”. Całość to iście muzyczny testosteron buzujący w ciele i umyśle!

Tuż po koncercie w klubie Domino w Sylwestra 1972 roku zespół się rozwiązał. Dokładnie rok później Christer Stålbrandt założył heavy progresywną formację Saga, z którą wydał bardzo udaną, niestety tylko jedną płytę „Saga” (1974). Perkusista Björn Inge dołączył do jazz-rockowego Energy, a gitarzysta Richard Rolf po epizodzie z  Bash zasilił (na krótko) Nature…

November do dziś uważany jest w Szwecji za jeden z najbardziej legendarnych zespołów. I wcale mnie to nie dziwi!

BLUE EFFECT „Meditace”/”Kingdom Of Life”/ (1970).

W Czechosłowacji, a konkretnie  w Pradze, w latach 60-tych powstały dwa wielkie zespoły. Pierwszy, inspirował się głównie późnymi latami 50-tymi i awangardowymi jazzowymi wykonawcami takimi jak Ornette Coleman, Cecil Taylor i Sun Ra. To Jazz Q. Drugi, który zdołał przetrwać polityczne burze i zawieje stał się jednym z najbardziej utytułowanych zespołów epoki z krajów Europy Wschodniej. Prowadzony przez wokalistę i znakomitego asa gitary Radima Hladíka zaczynał jako zespół blues rockowy, by z biegiem lat stać się ikoną czeskiego rocka progresywnego i jazz-fusion. Nazywał się BLUE EFFECT.

To był przełom września i października 1968 roku kiedy basista Jiří Kozel, wokalista Vladimír Mišík i perkusista Vlado Čech postanowili utworzyć blues rockowy zespół. Na gitarze miał grać kolega Kozela z grupy P-67, Petr Netopil. Przypadek sprawił, że w tym samym czasie Radim Hladik porzucił popularną formację Matadors i to on ostatecznie dołączył do tria Kozel-Mišík-Čech. Wymyślona przez Mišíka nazwa grupy, Special Blue Effect, rozpoczęła próby w praskim Nowym Klubie. Po raz pierwszy jako Blue Effect wystąpili pod koniec listopada w w Smíchovie, w tamtejszym Music F Club. Jan Křtitel Sýkora, wspaniały mag muzycznego dziennikarstwa z Czech, powitał ich na łamach magazynu „Pop Music Express” takimi oto słowami: „Nowa gwiazda zaświeciła nad beatowym Betlejem! Wszyscy spojrzeli w górę, pospieszyli ku niej i oddali jej cześć. A jasność jej była jasnoniebieska, więc postanowił nazwać ją Blue Effect”. Cóż, Czesi znani są z dobrego humoru, ale słowa Sýkory w pewnym stopniu były prorocze, bo już w grudniu triumfalny występ na II Muzycznym Festiwalu w Lucernie sprawił, że Blue Effect został ogłoszony odkryciem roku i zespołem sezonu, Radim Hladík muzykiem roku, a „Slunečný hrob”, pierwszy przebój grupy (wtedy jeszcze w angielskiej wersji jako „Sunny Grave”) piosenką sezonu. To utorowało im drogę do nagrania pierwszej małej płytki, która ukazała się dokładnie 1 lutego 1969 roku. Oprócz przeboju „Slunečný hrob” na stronie „B” znalazł się blues Muddy Watersa  „I’ve Got My Mojo Working”. W pierwszym tygodniu singiel rozszedł się w niesamowitej ilości 12 tysięcy egzemplarzy; pół roku później liczba ta przekroczyła 50 tysięcy! Idąc za ciosem 19 kwietnia w praskim studio Mozarteum zrealizowali kilka nagrań z myślą o dużej płycie. Autorem angielskich tekstów byli Jiří Smetana i dr. Karel Kozel (ojciec basisty), a czeskie napisał Jaroslav Hutka. I tu na scenę wkroczyli cenzorzy, którzy nie zgadzali się ani z czeskimi tekstami (Hutka w tym czasie był na indeksie niechcianych artystów), ani z koncepcją artystyczną zespołu. Muzycy zostali zmuszeni do całkowitego przerobienia materiału. Z tej sesji uchowało się jedynie nagranie „Paměť Lásky”, które jako jedyne znalazło się na debiutanckim albumie „Meditace”, który tym razem nagrano w studiu Supraphonu, Dejvice w okresie od czerwca do sierpnia 1969 roku. Całość ukazała się rok później.

To cud, że w ówczesnej atmosferze zakazów i szalejącej, bolszewickiej cenzury płyta w ogóle wyszła. Zespołowi czkawką odbijały się jeszcze zastrzeżenia co do artystycznego stylu albumu, a już gorliwy cenzorzy czepili się ponownie – tym razem nie spodobała im się okładka zaprojektowana przez Alana Pajera. Zdjęcie kolorowo ubranych muzyków-hipisów zostało zastąpione fatalną, niebieską fotografią. Na domiar złego wydawca (Supraphon), by obniżyć koszty produkcji zrezygnował z otwieranej okładki, w środku której było sporo bardzo ciekawych fotek zespołu. Pajer próbował to wszystko zrekonstruować podczas reedycji płyty niespełna pięćdziesiąt lat później, ale materiały fotograficzne niestety przepadły.

Blue Effect. Front okładki płyty „Meditace” (1970).

Pamiętając, że Blue Effect na początku był zespołem blues rockowym można byłoby się spodziewać, że to ten gatunek zdominuje płytę. Oczywiście wpływy bluesa są, ale „Meditace” to eklektyczna mieszanka blues rocka, gitarowo-rockowych ballad, wczesnego psychodelicznego i symfonicznego rocka. Album jeszcze nie tak jazzowy jak ich późniejsze produkcje, ale błyszczy zarówno muzyczną formą, jak i tekstami, głównie filozoficznym myśleniem o różnych aspektach życia i śmierci śpiewane po czesku (gościnnie Lesek Semelka ) i angielsku (Vladimír Mišík). Nie mam nic przeciwko językowi czeskiemu, ale wydaje mi się, że piosenki śpiewane w języku Szekspira są bardziej genialne, mają większą energię i pasują do charakteru muzyki zespołu.

Melorecytacja i symfoniczne elementy w otwierającym płytę utworze „Paměť Lásky” bliższe są symfonicznemu prog rockowi, co w momencie nagrywania płyty było, przynajmniej w tej części Europy, pewnym novum. Ale jest rok 1969 i wpływy psychodelii (szczególnie tej amerykańskiej) słychać w hipisowskim „Blue Effect Street”. Warto zwrócić uwagę na grę Hladika w tym nagraniu, który w specyficzny sposób uderza w struny gitary; dekadę później będą tak grać metalowi wioślarze. Eklektyczny „Fenix” na pozór wydaje się rhythm and bluesowym numerem (dęte, specyficzny wokal) gdyby nie to, że w ciągu kilku sekund przechodzi od ciekawie zaczynającego się bluesa przez symfoniczne brzmienie do beatu. W tej prostej i na pozór banalnej melodii tkwi jakaś magia lat 60-tych, która zawsze mnie urzeka. Z kolei „Stroj na nic” to blues-rockowa piosenka ze świetną gitarą w tle pokazującą raz jeszcze fascynację zespołu amerykańską muzyką rockową. Jak na te czasy oznaczało to coś oryginalnego i było też aktem odwagi ze strony muzyków. Wszak grali muzykę zza Żelaznej Kurtyny tuż po represjach po „praskiej wiośnie”. Pierwszą stronę oryginalnej płyty kończy pięknie zagrana, w stylu średniowiecznego madrygału, instrumentalna, akustyczna wersja przeboju „Slunečný hrob” czym, przyznam szczerze, mile mnie zaskoczyli.

Tył okładki oryginalnego longplaya.

Drugą stronę rozpoczyna kapitalne „Děvčátko”. Być może dla wielu to tylko typowy numer bluesowy. Mnie urzeka tu fantastyczne, acidowe solo zagrane na flecie. I co ciekawe – gitara brzmi bardziej jazzowo niż blues rockowo. Psychodeliczną ucztę zespół serwuje w nagraniu „Osamělá Ulice”. W momencie, gdy melodia przechodzi przez akustyczne akordy, a brzmienie zbliża się w stronę The Moody Blues z odrobiną Hendrixa robi się bardziej progresywnie. Szkoda, że tak dobrze zapowiadający się utwór kończy się już po trzech minutach z sekundami. Mam niedosyt! Apetyt w pewnym stopniu zostaje zaspokojony kolejnym, tym razem ośmiominutowym numerem „Kamenné Blues”. Toczący się jak walec drogowy powolny, „standardowy” blues z pięknie wyeksponowanym basem grającym wystarczająco głośno, by wypełnić brak klawiszy. przywodzi mi na myśl Led Zeppelin z pierwszej płyty. Kiedy pierwszy raz słuchałem tej płyty pomyślałem sobie, że ten fenomenalny kawałek, od którego długo nie mogłem się potem uwolnić, powinien znaleźć się w repertuarze Led Zeppelin… „Deštivý Den” też jest bluesowy, ale i rockowy, z mocnym i czystym wokalem. Ta piosenka przewiduje niejako nadejście „Very 'Eavy Very 'Umble”, ale Uriah Heep pojawią się później. Płytę zamyka „Kde Je Má Hvězda”. To jeden z najbardziej progresywnych utworów na albumie i niesamowicie prekursorski. Solówka w środku to niemal klasyczny blues rock. Jednak ta piosenka zawiera pewne ślady eklektyzmu i eksperymentalizmu, które Blue Effect zastosuje później.

Towarzysze z Supraphonu zdecydowali później, że jeśli chłopcy zaśpiewają to po angielsku, płyta może sprzedawać się poza granicami w kraju (konkretnie w bratnich państwach Bloku Wschodniego). W tym celu trzeba było przekonwertować cztery kompozycje z czeskiego na angielski. Problem był taki, że tuż po nagraniu płyty z zespołem pożegnał się Mišík, a Lešek Semelka nie czuł się na siłach, by śpiewać po angielsku. Na szczęście ten pierwszy przyjął zaproszenie choć zaśpiewał tylko w jednym utworze. Nie wiadomo co stało się w studio bowiem pozostałe trzy zaśpiewał… Semelka, co na długie lata pogorszyły i tak napięte relacje zespołu z Mišíkiem.  Po tych zawirowaniach album pod nazwą „Kingdom Of Life” został w końcu wydany wiosną 1971 roku.

Eksportowa wersja debiutanckiej płyty pod nazwą „Kingdom Of Life”

Od strony muzycznej, poza tekstami zaśpiewanymi po angielsku i tytułami, które otrzymały takowe zamienniki, nic się tu nie zmieniło. Te ostatnie są nawet bardziej komunikatywne. I tak np. „Paměť Lásky” nazywa się tu „Kingdom Of Life”, „Děvčátko” to „Little Girl”, zaś „Deserted Alley „ brzmi lepiej niż „Osamělá Ulice”, a „Blues About Stone” od „Kamenné Blues”...

Kiedy „Kingdom Of Life” ukazał się na rynku Blue Effect wraz z grupą Jazz Q Praha kilka miesięcy wcześniej (grudzień 1970) wydał album „Coniuncto”. Postęp jaki uczynili był oszałamiający! Przejście od blues rocka do totalnie szalonego, swobodnego jazzu jest wręcz niewiarygodna. Odtąd, aż do końca swej działalności, nie przestali się rozwijać. Nie oglądając się za siebie, szturmowali dalej i dalej.  Nie mniej Meditace” był początkiem ich wspaniałej podróży. Podróży do wielkości i geniuszu.

COLLEGIUM MUSICUM „Collegium Musicum” (1971); „Konvergencie” (1971).

Jeden z moich słowackich przyjaciół powiedział mi kiedyś coś co utkwiło mi w pamięci na długie lata: „Kulturę słowacką zawsze porównywano do czeskiej, a to niesprawiedliwy i szkodliwy osąd. Mimo, że jako naród jesteśmy dwa razy mniej liczebni od naszych braci Czechów rekompensowaliśmy to jakością. Wiem, oni mieli świetny Blue Effect, znakomity Progres 2, Synkopy i Pražský výběr, ale za to my mieliśmy Fermatę i  fenomenalny COLLEGIUM MUSICUM.

Marian Varga

Zespół utworzył Marián Varga, bardzo utalentowany, były student Konserwatorium Muzycznego w Bratysławskie w klasie fortepianu. Urodzony w małym miasteczku Česká Skalice od szóstego roku pobierał prywatne lekcje u znanego kompozytora, Jana Cikkera. W Konserwatorium był pod opieką dwóch innych, wielce cenionych wykładowców Romana Bergera i Andreja Očenáša. W 1967 roku, po trzech latach studiów Varga niespodziewanie zrezygnował z nauki w szacownej Alma Mater i został członkiem grupy Prúdy nagrywając z nią legendarny album „Zvoňte zvonky”.  Dwa lata później, będąc pod wrażeniem płyt zespołu The Nice, wspólnie z Fedorem Frešo (bg), Dušanem Hájkiem (dr) i Fedorem Letňanem (g)  założył COLLEGIUM MUSICUM. Wielu widziało w nich słowiańską odpowiedź na formację Keitha Emersona.

W repertuarze zespołu, składającym się głównie z utworów instrumentalnych, znalazły się reinterpretacje tematów znanych klasyków takich jak Joseph Haydn, Béla Bartók czy Igor Stravinsky, uzupełnione oryginalnymi kompozycjami. W 1970 roku Letňan pożegnał kolegów, a jego miejsce zajął Rastislav Vacho i w takim składzie nagrali singla „Hommage à JS Bach”/”Ulica plná plášťov do dažďa”. Mała płytka spodobała się fanom prog rocka i zyskała uznanie krytyków. Potem poszło już szybko.  26-28 października 1970 roku w praskim studio należącym do Supraphonu muzycy zarejestrowali materiał na dużą płytę, która pod niewyszukanym tytułem „Collegium Musicum” ukazała się wiosną 1971 roku. Warto wiedzieć, że projekt oryginalnej okładki przedstawiał zespół na zamku w Bratysławie, ale słowacka heraldyka była dla czeskich cenzorów nie do przełknięcia. Grafikę zmieniono, co kompletnie nie miało wpływu na to, że pierwszy słowacki album rockowy wydany przez czeską wytwórnię sprzedał się w nakładzie 140 tysięcy egzemplarzy. To był rekord!

Front okładki płyty „Collegium Musicum” (1970)

Na płycie znalazły się cztery (w tym trzy mocno rozbudowane) kompozycje zdominowane przez instrumenty klawiszowe, głównie organy Hammonda. Są one wszędzie! Myślę, że Varga, któremu nie brakowało wyrazistości i śmiałego podejścia do eksperymentowania opanował je po mistrzowsku i mógł w tym czasie śmiało konkurować z największymi sławami po drugiej stronie Żelaznej Kurtyny. Przez cały czas gra wzorowo, a jego organowe solo w „If You Want To Fall” jest obłędne. Szkoda, że gitara, bas i perkusja na tle klawiszy wydają się nieśmiałe i powściągliwe. Jakby stały nieco z boku i bliżej im było do rytmów lat 60-tych, niż do progresywnego rocka. A może mi się tylko tak wydaje..? Jedno jest pewne – tą płytą zespół dobrze wpasował się w ramy prog rocka, z prostymi, bluesowymi riffami w stylu Cream połączonymi z ambitnymi, złożonymi aranżacjami z wykorzystaniem instrumentów dętych i smyczków, które były (przynajmniej na początku) ważną częścią tego stylu. Jest to też jedyny album, który zawiera angielskie wokale Fedora Frešo, choć po prawdzie nie ma tu ich za wiele.

Tył okładki debiutanckiej płyty

Wspomniany wcześniej „If You Want To Fall” ma typowo blues rockowy riff, z doskonałą psychodeliczną sekcją środkową i dobrymi solówkami wszystkich członków. Utwór, który poraził mnie od pierwszego przesłuchania. I lepszego otwarcia tej płyty sobie nie wyobrażam. „Strange Theme” podzielony na dwie części zawiera oprócz klasycznych progresywnych akordów także typowy refren w stylu flower power z lat 60-tych, szaleńcze tempo rodem z „21st Century Schizoid Man” z wplecionym saksofonem, oraz partię gitarową zawierającą długie solo Rastislava Vacho, co było raczej rzadkością w muzyce takiej jak ta. Ostatnie nagranie, „Concerto in D” to aranżacja utworu Haydna z rockowym beatem i niezwykle wierną interpretacją Vargi. Osobiście bardzo mi się podoba. Reasumując – jak na swój czas (i otoczenie) był to naprawdę ambitny album. Tyle, że najlepsze miało dopiero nadejść.

Przede wszystkim z zespołem skontaktowała się nowa słowacka wytwórnia Opus podpisując z grupą kilkuletni kontrakt. W międzyczasie gitarzysta Prúdy, František „Fero“ Griglák, zasilił zespół po tym jak odszedł z niego Vacho. Wraz z nim Collegium Musicum na przełomie września i października 1971 roku rozpoczął pracę nad „Konvergencie”, albumem noszącym znamiona muzyki postmodernistycznej (czego przykładem utwór „Eufónia”), który później stał się podstawową zasadą ich dalszej twórczości. Materiał był tak obszerny, że muzycy zdecydowali się wydać go w formie podwójnego albumu, który ukazał się pod sam koniec roku. I tak jak w przypadku debiutu okładka płyty pokazująca mężczyznę z papierosem w ustach wzbudziła kontrowersje wśród cenzorów. I choć urzędnicy oficjalnie nie aprobowali takiego wizerunku tym razem zespołowi się upiekło.

Front okładki podwójnego albumu „Konvergencie” (1971)

Nie chcę nadużywać górnolotnych słów, ale w przypadku tego albumu słowo arcydzieło jest jak najbardziej adekwatne do zawartej na nim muzyce. Otrzymujemy ponad dwie godziny progresywnego, głównie instrumentalnego rocka zdominowanego przez potężne, bluesowe gitary, tony jazzowych improwizacji i niekończące się partie organowe Vargi z niesamowitymi solówkami. I mimo, że to on tu dominuje, to kilka fantastycznych solówek na gitarze zagrał Griglák pokazując fenomenalny potencjał jaki w nim drzemał. Szkoda, że nie powtórzył go w późniejszym projekcie o nazwie Fermata…

Album na winylu to cztery strony, cztery kompozycje i prawie każdy styl muzyczny na nich zawarty. Otwierający, 22-minutowy, epicki „PF 1972”  to siedmioczęściowa suita pełna zaraźliwego przepychu, podkreślona energicznymi i wspaniałymi organowymi motywami Hammonda, szaleńczymi staccato pianina, dziecięcym chórem, bluesową solówką gitarową i migoczącymi talerzami perkusyjnymi. A wszystko podlane w psychodelicznym sosie. Po prostu bajka! Aha, tajemnicze PF w tytule to skrót francuskiego zwrotu Pour féliciter stosowany przy składaniu życzeń noworocznych… „Suita po tisíc a jednej noci” to z kolei występ na żywo z długimi, instrumentalnymi pasażami z wplecionymi fragmentami „Szeherezady” Rimskiego-Korsakowa. Nieustanne dudnienie bębnów, mnóstwo wściekłych gitar i powolne bluesowe zjazdy w stronę łagodniejszych jazzowych klimatów nadają utworowi dodatkowego splendoru. To jedno z takich nagrań, które naprawdę potrafi uzależnić. Ośmioczęściowy „Piesne z kolovrátku” na trzeciej stronie łączy kilka rodzajów ciepło zaśpiewanych utworów po słowacku, co dodaje nieco egzotyki. Łączą się one ze skomplikowanymi instrumentacjami pędząc od fantazyjnych pełnych radości optymistycznych, fortepianowych ballad  („Piesne z kolovrátku”), psychotycznych przyśpiewek („Interludium”), przez grzmiące refleksje organów i chóralnych śpiewów („Choral”) po energiczno melodyjny pop rock („Tvoj Sneh”). I to wszystko w ciągu osiemnastu minut! Dwudziestominutowa „Eufónia”, która zamyka album, to pięcioczęściowa tripowa podróż po kosmicznej próżni pełna zniekształceń i atonalnych dźwięków. Wstęp, z wirującym wokół ryczącym Hammondem, z tlącym się żarem gitary szybko przechodzi w psychodeliczne klimaty przywodzące na myśl wczesne lata Pink Floyd. Z pogwałceniem elementarnych zasad elektroniki Varga ze swoimi klawiszami wije się w rozmytych eksploracjach i atakuje kaskadowymi dźwiękami fortepianu niczym Rick Wright na „Ummagummie”. Po długich, dla wielu pewnie zbyt męczących eksperymentach ostatnie 4-5 minut zamienia się w niebiańskie bona fide. Sekwencja akordów z prostym początkiem przechodzącym do najbardziej majestatycznych jest fantastyczna. Pogodne, ambientowe pożegnanie całej płyty.

Żaden inny zespół z Europy Wschodniej nie był tak doskonały (może poza naszym SBB) i nie był tak kompatybilny z wpływami zachodnimi i słowiańskimi, jak ten w tym składzie i na tym albumie. To pozycja obowiązkowa dla każdego fana, który szuka nowych horyzontów i dźwięków mocno zabarwionych wszystkimi dostępnymi w tamtych czasach stylami muzycznymi. Marian Varga wyprzedzał swoje czasy nawet jak na zachodnie standardy. Uważam go za jednego z najlepszych klawiszowców wszechczasów. To, co czyni go wyjątkowym, to jego słowiańskie wyczucie czasu, które pojawia się w każdej milisekundzie. Myślę, że jest dla klawiszy tym, czym Jeff Beck dla gitary. Absolutnie rozpoznawalny, bardzo oryginalny dźwięk jego Hammonda z wiekiem robi na mnie coraz większe wrażenie. Wygląda na to, że kochał swojego Hammonda, a jednocześnie czuł potrzebę wyciśnięcia z niego wszystkiego, co tylko możliwe. I wszystko po to, by zagrać jedne z najpiękniejszych, rozdzierających serce melodii, jakie kiedykolwiek mogłem usłyszeć.

JD BLACKFOOT „The Ultimate Prophecy” (1970).

Spośród mnóstwa psychodeliczno rockowych albumów późnej ery lat 60-tych i wczesnych 70-tych, zawsze miłą niespodzianką jest, gdy ktoś wyskakuje daleko przed innymi. Jednym z odkrytych przeze mnie jakiś czas temu albumem wartym uwagi jest debiutancki longplay JD BLACKFOOT „The Ultimate Prophecy” z 1970 roku. Od razu muszę wyjaśnić, że JD Blackfoot to artystyczny pseudonim pochodzącego z Cleveland wokalisty Benjamina Franklina Van Dervorta, a także (przez krótki okres) nazwa zespołu. Pierwszym zespołem gitarzysty, jeszcze w czasach liceum, było trio o nazwie The Starfires, które zagrało zaledwie jeden koncert. Dervort zanim na dobre zajął się śpiewaniem imał się różnych zajęć. Był między innymi tępicielem gryzoni i insektów, sprzedawcą ubezpieczeń, kierowcą ciężarówki…

Benjamin Franklin Van Dervort jako JD Blackfoot.

Początki JD Blackfoot sięgają zespołu garażowego The Ebb Tides, który miał kilka singli, w tym, moim zdaniem najbardziej intrygujący, „Spirits Ride The Wind”/”Seance” wydany w lokalnej wytwórni Jar w 1967 roku. Po powrocie z trasy koncertowej Dervort postanowił stworzyć własny projekt. To wtedy wymyślił swój pseudonim. Nie przekonał żadnego z kolegów, by przyłączyli się do niego choć znalazł menedżera i chętnego do sfinansowania demo. Na szczęście kilku muzyków pomogła mu nie tylko w nagraniu taśmy demo, ale też wsparli w konkursie młodych talentów w stolicy stanu Ohio, Columbus gdzie zajęli pierwsze miejsce walnie przyczyniając się do podpisania kontraktu Dervorta z Mercury Records.

Pierwszą płytą dla wytwórni był singiel „Who’s Nuts Alfred”/ „Epitaph For A Head” nagrany latem 1969 roku, który spotkał się z niewielkim zainteresowaniem. Mimo to szefostwo firmy umożliwiło mu stworzenie pełnego albumu. Wraz z byłymi kumplami z The Ebb Tides, Jeffem Whitlockiem (g), Donem Waldronem (dr), Kennym Mayem (bg), oraz przybyłym w ostatniej chwili Craigiem Fullerem (voc. g) nagrali w ciągu kilku dni materiał na dużą płytę wydaną w 1970 roku.

Front okładki płyty :Ultimate Prophercy z 1970)

Ten album to prawdziwy klasyk amerykańskiego rockowego undergroundu, choć inaczej odbiera się go po obu stronach Atlantyku. Będąc  fanem ciężkiej psychodelii po pierwszych przesłuchaniach ignorowałem jego pierwszą stronę. Rock o smaku country po prostu mnie nie ekscytował. Oczywiście słuchałem Johnny Casha, Willie Nelsona, Waylona Jenningsa, czy Dolly Parton (choć tu wolałem patrzeć niż słuchać), ale nigdy nie byłem fanem tej muzyki. Mój punkt widzenia zmienił się po latach. Chyba wtedy nie do końca rozumiałem fenomenu tych kawałków. A to właśnie tu, na tej płycie znajduje się szampański country rock „One Time Woman”, który niesie wrażenie, że The Byrds trzymali sztamę z Creedence Clearwater Revival. Jest jeszcze „We Can Try”, łagodnie usposobiony „I’ve Never Seen You”, zaś słodki i łagodny „Angel” ujawnia fascynację lidera southern rockiem.  Gdyby Lynyrd Skynyrd inspirowali się folkowym popem z Zachodniego Wybrzeża a nie blues rockiem, prawdopodobnie brzmieliby podobnie jak JD Blackfoot .

Tytułowy krój albumu to suita, w dodatku duchowa, gdyż bada uniwersalne cykle, od narodzin przez śmierć po odrodzenie. Skacząc w tę i z powrotem między ciężkimi riffami i akustycznymi aranżacjami, The Ultimate Prophecy” zabiera słuchacza w trudną, prowokującą do myślenia, inspirującą, szaleńczą niczym przejażdżka kolejką górską podróż o mistycznych nastrojach. Ten drżący kawałek muzyki o oszałamiającej złożoności, otoczony falującymi ciepłymi melodiami, zmieniającymi się wzorami, psychodelicznymi, pełnymi słońca harmoniami i intensywnymi wokalami odzwierciedla namiętną moc rockowego ewangelisty. Warto zaznaczyć, że większość muzyki na tej stronie została skomponowana przez Jeffa Whitlocka,  do której teksty napisał JD Blackfoot.

Tył okładki kompaktowej reedycji wytwórni Black Rose Records (2000).

Album doczekał się kilku wznowień, tak na płytach winylowych jak i  na CD. Szczególnie polecam jego kompaktową reedycję wydaną w 2008 roku przez Fallout Records, która zawiera szereg utworów bonusowych, w tym wspomniany wcześniej debiutancki singiel zespołu z histerycznie zwariowanym „Who’s Nuts Alfred” i rockowo kosmicznym „Epitaph For A Head”. Wśród innych smakołyków jest kilka bluesowych kawałków, takich jak „Savage” i “Wonderin’ Where You Are.”  Z kolei przerywany niebiańskim chórem, oparty na fortepianie „Almost Another Day” jest powyklejany pięknymi  strukturami, zaś galopujące ostre rytmy „Every Day – Every Night” przenikają do korzeni garażowego rocka. Ta płyta nie tylko fascynuje i czaruje, ale oszałamia i ekscytuje. I to na różnych płaszczyznach.

„Ultimate Prophecy” jest prawdopodobnie najlepszym albumem rockowym, jaki kiedykolwiek powstał w Ohio, gdzie zresztą odniósł największy sukces. Wystarczy powiedzieć, że przez osiem tygodni utrzymywał się  na tamtejszych listach przebojów, zaś „Who’s Nuts Alfred” i „One Time Woman” grane są do dziś w stacjach radiowych w Columbus. Po wydaniu albumu JD Blackfoot postanowił opuścić grupę i wyjechał do Nowej Zelandii, by popracować z nowymi muzykami wydając dwa albumy dla wytwórni Fantasy. Sukcesem okazał się ten drugi, „The Song Of Crazy Horse”, nagrany w Stebbing Studio w Auckland z udziałem lokalnych luminarzy, takich jak Billy Kristian (bg) i Frank Gibson (dr). W 1974 roku płyta zdobyła nagrodę w kategorii „Najlepszy Album Roku”. Reszta byłego zespołu nadal grała, ale pod nazwą Osiris, która przekształciła się w dwie inne kapele. Jedną z nich był Load i gorąco polecam ich płytę „Praise The Load” z 1976 roku opartą głównie na brzmieniu instrumentów klawiszach. Miłośnicy progresywnych klimatów spod znaku ELP powinni być zachwyceni.

Blackfoot po powrocie do Stanów wrócił do swojego prawdziwego nazwiska. Obecnie mieszka w Columbus. Wciąż jest czynnym muzykiem, jeździ w trasy koncertowe i nagrywa. Z tego co mi wiadomo jego ostanie płyty:„Yellowhand” z 2005 roku i „I Hate To Say Goodbye” z 2007 roku, zostały nagrane w Toronto, w Kanadzie. Żadna jednak nie osiągnęła takiego uznania jak „The Ultimate Prophecy”...